List do Rzymian
Nie mamy większych oporów, by w kościele odsłaniać brzuchy i prezentować się w mini, szortach, czy klapkach. Takie widoki można spotkać nie tylko na wakacyjnych mszach dla wczasowiczów.
Jeszcze do niedawna w wielu katolickich domach wisiały w szafie ubrania opatrzone etykietą „kościołowe” – garsonki, białe koszule, garnitury, ale przede wszystkim buty. Bo buty – zwłaszcza na wsi – zawsze były dobrem luksusowym. Ponoć w XVIII-wiecznej Holandii bywało, że jedna para przypadała na całą wieś – używał ich każdorazowo przedstawiciel lokalnej władzy, gdy „musiał się udać do Hagi w sprawach państwowych”. Nie jest zatem dziwne, że nawet trzy wieki później zdarzało się, że jedna para musiała służyć właścicielowi przez kilkadziesiąt lat, a zatem nie godziło się używać ich do zwyczajnej, codziennej roboty. Jakże to, w trzewikach iść paść świnie? Elegancko wypastowane buty stały w szafie i czekały na niedzielę czy większe święto, bez nich nie mogła się obejść żadna duża uroczystość. W tym kontekście nie dziwi oburzenie Panny Młodej z Wesela, której wielkomiejski małżonek beztrosko proponował:
PAN MŁODY
Tańcuj boso.PANNA MŁODA
Panna młodo?! Cóz ta znowu?! To ni mozno.PAN MŁODY
Co się męczyć? W jakim celu?PANNA MŁODA
Trza być w butach na weselu.
Do oprawy wielkiej gali, jaką bez wątpienia było wesele, niezbędne były akcesoria cenniejsze i piękniejsze niż te, których używa się na co dzień, bo miały podkreślić wyjątkowość tej chwili. Zresztą podobne przesłanki kierowały zapewne naszymi babciami, gdy wiele lat przed śmiercią szykowały sobie „ubranie do trumny” – elegancka odzież i wypastowane buty były wyrazem szacunku dla majestatu śmierci, ale przemieniały też te spracowane i zmęczone kobiety w kogoś innego, lepszego. Paweł Huelle w swojej ostatniej powieści Śpiewaj ogrody pisze:
Zamknąłem modlitewnik i dalsze słowa wypowiadałem szeptem, nie mogąc oderwać wzroku od czarnej lakierowanej torebki pani Bieszk, którą przez dziesiątki lat zabierała z sobą na chrzciny, wesela, pogrzeby, geburstagi, puste noce, wizyty w urzędach i niedzielne msze, tak jak wkładała pewnie tę samą czarną suknię, w którą teraz ją ubrano. Lakier był spękany. Szare żyłki odprysków biegły nieregularnie w poprzek i wzdłuż lśniącej powierzchni, jak głębokie bruzdy na jej twarzy. […] patrzyłem na jej opuchnięte stopy, w zbyt obcisłych, również czarnych bucikach. Nie wkładała ich, chodząc o każdym świcie na podwórko karmić kury, do chlewika dawać świniom, na pole z sierpem albo z koszem na ziemniaki – myślałem – miała na pewno brudne pięty, chodząc do takich prac w zwykłych klumpach, drewnianych chodakach […].
Do dziś możemy spotkać w wiejskich kościołach starsze kobiety, które w eleganckich czółenkach skrywają stopy popękane od zdeptanych kilometrów codziennej krzątaniny w gospodarstwie. Może to ostatnie pokolenie, które w każdą niedzielę wyciąga z szafy wypastowane na błysk pantofle i skromną, ale porządną garsonkę, by strojem oddać należny szacunek miejscu świętemu. Powracająca jak bumerang każdego lata w prasie katolickiej i w ogłoszeniach duszpasterskich kwestia wkładania stosownego ubioru do kościoła świadczy niezbicie o tym, że normy się zmieniają. Już sama cykliczność tego zjawiska sygnalizuje, że w coraz mniejszym stopniu czujemy potrzebę podkreślania strojem wyjątkowości przestrzeni.
Szybka kwerenda wśród moich przyjaciół pokazała, że na poziomie teoretycznym nie jest z nami tak źle. Wszyscy zgodnie twierdzili, że przestrzeń sakralna wymaga stroju „schludnego”, „kompletnego”, „przyzwoitego”. – Strój w kościele ma oznaczać przede wszystkim szacunek do miejsca, w którym się znajdujemy – mówi Bogusia, pracowniczka sądu w Olsztynie. – Kościół jest dla mnie domem samego Boga, a to zobowiązuje. Jest wiele innych miejsc, w których możemy demonstrować swój styl i zamiłowanie do mody. Szorty, minispódniczki, sandały należy zarezerwować na plażę. Wizyta w kościele to wyjątkowe odwiedziny i zawsze staram się o tym pamiętać.
Wystarczy jednak rozejrzeć się wokół siebie w trakcie dowolnej mszy, by zobaczyć, że w praktyce nie jesteśmy już tak mocni. Bardzo skąpe, wydekoltowane sukienki nie należą do rzadkości. Nie mamy większych oporów, by w kościele odsłaniać brzuchy i prezentować się w mini. Panowie bez żenady pojawiają się w szortach i klapkach. Takie widoki można spotkać nie tylko na wakacyjnych mszach dla wczasowiczów, ale także podczas większych uroczystości. Jakiś czas temu miałam okazję uczestniczyć we mszy odpustowej w jednym z wiejskich sanktuariów na Mazowszu i z zaciekawieniem obserwowałam, jak różne kanony mody tam obowiązywały – młode dziewczyny w minispódniczkach stały obok kobiet w głęboko wydekoltowanych sukniach balowych i zarówno jedne, jak i drugie czuły się w swoim stroju całkowicie na miejscu. Podobnie jak współczesne panny młode, które coraz częściej się decydują wystąpić w sukni z odkrytymi plecami i ramionami. Krótki przegląd forów ślubnych pozwala zauważyć, że szal czy bardziej zabudowana suknia są raczej passé: „ja miałam gorset i nawet nie pomyślałam, żeby czymś się okrywać, myślę, że teraz jest tak wiele ślubów w gorsetach, że przestało to razić i być niestosownym” (Ela); „Nie widzę absolutnie nic niestosownego w odkrytych plecach i ramionach u panny młodej. Moim zdaniem przysługuje jej pełna dowolność stroju w tym szczególnym dniu, nawet w kościele. Widziałam już na ślubie odkryty brzuch i błyszczący łańcuszek opleciony wokół talii, nikt nie był zszokowany” (Mona Lisa); „Ja sama będę miała gorset bez ramiączek… w końcu ślub mam w sierpniu i może być bardzo gorąco, a jakbym się miała owinąć jeszcze szalem, to bym się ugotowała” (adatka).
Na razie trudno sobie wyobrazić, że przed polskimi kościołami, podobnie jak np. przed włoskimi, czekają specjalnie do tego wydelegowani „strażnicy”, którzy upominają zbyt roznegliżowanych wiernych lub oferują im wypożyczenie stosownej pelerynki. Coraz częściej można za to zobaczyć plakaty informujące o wymaganiach co do ubioru i zachowania. Na razie stosują się do nich głównie zagraniczni turyści.
Nowa świecka tradycja
Elegancki ubiór był nieodłącznym – choć nie jedynym – atrybutem czasu, który za Mirceą Eliadem można określić jako „święty”. Ten rumuński filozof i religioznawca zwrócił uwagę na to, że czas i przestrzeń dla człowieka religijnego nie są czymś jednorodnym. Jest zwykłe trwanie, czas świeckich wydarzeń historycznych – codzienność, ale jest też czas święty, sakralny. „[Święto] polega na reaktualizowaniu jakiegoś sakralnego wydarzenia, które dokonało się w przeszłości mitycznej, »na początku«. Religijne uczestniczenie w jakimś święcie zakłada wyjście ze zwykłego trwania czasowego celem włączenia się w czas mityczny, reaktualizowany przez owo święto. […] Człowiek religijny odczuwa potrzebę okresowego zanurzania się w owym czasie sakralnym i niezniszczalnym. Dla niego to właśnie czas sakralny umożliwia istnienie innego, zwykłego czasu, świeckie trwanie, w którym dokonuje się cała ludzka egzystencja. To wieczny czas teraźniejszy wydarzenia mitycznego umożliwia świeckie trwanie wydarzeń historycznych”.
Nietrudno zgadnąć, że dla chrześcijanina owym „wiecznym czasem teraźniejszym”, który rozświetla codzienne życie, jest Eucharystia – spotkanie człowieka ze Stwórcą, gdy obchodzimy pamiątkę zbawczej ofiary Chrystusa. Eucharystia jest zawsze cudem, ale najbardziej uroczysta odprawiana jest w niedzielę, nie może zatem dziwić, że jeszcze do niedawna niedzielnej wyprawie do kościoła towarzyszyć musiał odświętny strój, który podkreślał wagę tego doświadczenia, jeszcze wyraźniej rysował różnicę między czasem codziennym a świętym. O tej różnicy można było wnioskować nie tylko zresztą z samego podejścia do uczestnictwa we mszy, ale także ze sposobu spędzania całej niedzieli – Dnia Pańskiego. To właśnie na jej przykładzie można zauważyć, jak w ostatnich latach przeobraziło się nasze podejście do czasu świętego.
Tradycyjny obraz niedzieli to poranna msza święta, a potem obiad rodzinny z rosołem w roli głównej, spacer, spotkania z przyjaciółmi – odpoczynek pojęty jako bycie razem. I tak, jak zmieniają się nasze zapatrywania kulinarne, tak też zmieniają się nasze preferencje co do spędzania niedzieli. Wedle badań CBOS z 2010 roku obecnie 52 proc. Polaków deklaruje, że ich głównym zajęciem w weekendy jest oglądanie telewizji, 36 proc. wspomina o spotkaniach rodzinnych, 27 proc. respondentów wybrało opcję „siedzę, leżę, wypoczywam”, a jedynie 19 proc. „chodzę do kościoła, modlę się”. Dla wielu Polaków niedziela stała się czasem pracy, zaległych remontów, wielkich porządków, wypraw do galerii handlowych (o tej nowej świeckiej tradycji napisano już całe tomy) – zatem coraz trudniej odróżnić ją od dni powszednich, coraz trudniej znaleźć czas na świętowanie, a nawet na odpoczynek. A przecież – jak pisał Jan Paweł II w liście Dies Domini poświęconym świętowaniu niedzieli – „Odpoczynek jest rzeczą »świętą«, pozwala bowiem człowiekowi wyrwać się z rytmu ziemskich zajęć, czasem nazbyt go pochłaniających, i na nowo sobie uświadomić, że wszystko jest dziełem Bożym”.
Choć warunki naszego bytowania są nieporównywalnie lepsze niż te, w których przyszło żyć naszym dziadkom, nasz czas jest zdecydowanie bardziej monotonny – podobnie jak nasze stroje. Powoli upadają kolejne bastiony obowiązkowej elegancji – przyjęcia rodzinne, premiery teatralne, uroczystości państwowe. Dziś dres w operze już nas nie dziwi, bo reguły mody, podobnie jak wiele innych, stały się płynne. Tylko czy to oznacza, że po wielu tysiącach lat ulegania modowej presji wybiliśmy się na odzieżową niepodległość?
Buty na słoninie w walce z systemem
Strój od zawsze był lustrem rzeczywistości i ci, którzy potrafili dojrzeć w niej kiełkujące zmiany stylu życia i w odpowiedzi stworzyć nowe, odpowiadające potrzebom projekty, robili zawrotne kariery napędzane wdzięcznością klientów. Wystarczy tu wspomnieć Coco Chanel, która w drugiej dekadzie XX wieku uwolniła kobiety z niewoli gorsetu, proponując w zamian proste, wygodne stroje z miękkich dzianin, czym zapewniła sobie popularność po dziś dzień.
Leopold Tyrmand zwykł manifestować swój stosunek do reżimu komunistycznego przez noszenie czerwonych skarpetek. I choć dziś, gdy w kwestii ubioru wszystkim wolno wszystko, ta metoda może się nam wydawać raczej humorystyczna, to w czasie braków na rynku tekstyliów i powszechnej walki o każdy, choć trochę oryginalny ciuch takie zagrania estetyczne miały znaczenie. Sam Tyrmand w swoim Dzienniku 1954 pisał: „[…] styl ubierania się jest w każdej epoce funkcją sztuk pięknych i dziś też nie może być inaczej. Wobec tego ubieranie się stało się jakoś aktem oporu”. Po to narzędzie oporu w latach 50. zaczęło sięgać coraz więcej młodych ludzi, tworząc chociażby zawrotnie kolorową subkulturę bikiniarzy. Jak zauważał dalej autor Dziennika:
Właśnie młodzież jest najżarliwiej »ciuchowa«, skarpetki w kolorowe paski są wśród niej manifestem i uniformem. O takie skarpetki toczą się heroiczne boje z komunistyczną szkołą, z komunistycznymi organizacjami młodzieżowymi, z systemem. Już przed paru laty skarpetki stały się zarzewiem świętej wojny o prawo do własnego smaku, jaką młodzież polska stoczyła z reżymem i którą wygrała. Były to zmagania o sylwetkę znaną na Zachodzie jako jitterbug albo zazou – wąziutkie spodnie, spiętrzona fryzura, tzw. plereza, buty na fantastycznie grubej gumie, tzw. słoninie, kolorowe, bardzo widoczne spod krótkich nogawek skarpety, straszliwie wysoki kołnierzyk koszuli. W Warszawie nazywano chłopców tak ustylizowanych »bikiniarzami«, w Krakowie »dżollerami«. »Bikiniarz« pochodził od krawatów, na których wyobrażony był wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku. Oczywiście, polski jitterbug był ubogi i nieumyty, prowincjonalna wersja amerykańskiego pobratymca; był śmieszny swą nieprzystosowalnością ani do prawzoru, ani do własnego otoczenia; szył sobie ekstrawaganckie marynary u pokątnych krawców, zamęczał ich pomysłami, których nie rozumieli; obcinał nożyczkami rogi koszul z domów towarowych. Budził lekką odrazę, nawet u tych, którzy go nie zwalczali, ale i jakiś szacunek za swą nieustępliwość, za swą walkę z arcypotęgą oficjalności, za wyzwanie rzucone szarości i zglajchszaltowanej nędzy”.
Trzeba pamiętać, że jeszcze w latach 60. wszechobecne dziś dżinsy kojarzone były z klasą robotniczą, a nawet z grupami przestępczymi, zatem młody człowiek, który pojawił się w nich w szkole, mógł zostać ukarany nawet usunięciem z niej. Jeszcze trudniej uwierzyć w to, że wówczas szokujący był widok uczennicy, która przyszła do szkoły w jakichkolwiek spodniach – czym prędzej wzywano wówczas rodziców i dawano im ostrą reprymendę!
Warto wspomnieć, że strojem można kontestować, ale także można budować tożsamość. Istnieją sytuacje, w których jednakowy uniform jest przydatny – jak chociażby u żołnierzy na polu walki, policjantów, lekarzy, czyli we wszystkich tych sytuacjach, kiedy trzeba szybko rozpoznać, kim jest noszący go człowiek. Z drugiej strony patrząc, nie bez powodu w wielkich korporacjach istnieje dress code – ściśle określone zasady ubioru pracowników, dążące do jak największej unifikacji. Jednakowy strój redukuje poczucie własnej niepowtarzalności i ułatwia odnalezienie się w gotowym schemacie funkcjonowania firmy. Nie ma dokładnych badań, które wyjaśniłyby, w jaki sposób strój nas zmienia, ale jak mówi psycholog społeczny Piotr Szarota, „wystarczy wspomnieć klasyczne eksperymenty z psychologii społecznej, aby zobaczyć, jak bardzo ubiór zmienia nasze zachowanie. Studenci w eksperymencie Zimbardo ulegli znaczącej przemianie. Na pewno sprzyjał temu strój: »strażnicy« dostali mundury, okulary lustrzanki i pałki podkreślające władzę, odpowiednio ubrani zostali też więźniowie”.
Pomimo kolorowej dowolności na naszych ulicach i ciągłego przesuwania granicy tego, co nas szokuje, jedno jest pewne: strój ciągle ma znaczenie, choć coraz trudniej odgadnąć jakie. Ubranie przestało być w sposób oczywisty nośnikiem prestiżu, manifestacją tożsamości czy deklaracją przynależności do określonej klasy społecznej, a stało się wyrazem indywidualnej ekspresji, nie zawsze łatwym do odczytania, a często trudnym do zniesienia.
Oceń