Wyprawa do Kapczagaju
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Wyczyść

Odpowiedzialność za Kościół wymaga optyki innej niż ta, która nie postrzega niczego poza czubkiem własnego nosa. Można i trzeba różnie „iść na cały świat”. Byle iść. Iść, nie zaś dreptać w miejscu.

Jest sobotnie przedpołudnie, za oknem niespodziewana odwilż, nie da się wyruszyć w góry. Można zaś choćby częściowo odrobić zaległości korespondencyjne. W komputerze stosik listów, na które nie miałem czasu odpowiedzieć. Koniec i początek roku w naszej pracy to nie najlepszy okres dla rodzinnej i przyjacielskiej korespondencji: zamiast listów — sprawozdania. Jakżeż ja ich nie znoszę, a przecież trzeba. I wreszcie jest szansa, żeby się od tego oderwać. Odrywam się więc… Jedno z sakramentalnych pytań, które wciąż w Waszych — a bywa, że i moich — listach powraca, brzmi banalnie, jednak jest ważne i bez odpowiedzi na nie nie ma korespondencji. Co tam u Was słychać? Tak, to właśnie to pytanie. Spróbuję przynajmniej w części na nie odpowiedzieć…

Zapora

Minął niemal tydzień od wydarzenia, które zapadło w nasze serca. Niejeden raz pisałem Wam o Kapczagaju, miejscowości położonej około sześćdziesięciu kilometrów na północny wschód od Ałmaty. Niejeden raz nasze szlaki, zwłaszcza latem, wiodły w jej kierunku. To tam właśnie decyzją komunistycznych czynowników, wbrew opinii odpowiedzialnych, nie zaś nadwornych naukowców, zwłaszcza biologów, z Pawłem Justinowiczem Marikowskim na czele, zbudowano na przełomie lat 70. i 80. minionego wieku olbrzymią zaporę na rzece Ilii. Powstało ogromne jezioro, przez mieszkańców Ałmaty zwane Morzem Kapczagajskim, które na długie lata, a może i wieki zaburzyło równowagę biologiczną i klimatyczną ogromnych przestrzeni Azji Centralnej. Wyginęło wiele gatunków ryb, gryzoni, ptactwa, zanieczyszczono Bałchasz. Za to w letnie upały cała Ałmata dosłownie oblega księżycowe — taki tam wokół krajobraz — brzegi jeziora.

Owszem, były i racjonalne powody, aby budować zaporę: problem wody w Azji Środkowej, zwłaszcza zaś w środkowym i wschodnim Kazachstanie, jest problemem życia i śmierci. Z pięciu nowych państw Azji Środkowej dwa — Tadżykistan i Kirgistan — posiadają wodę, pozostałe zaś jej potrzebują. Kazachstan z własnych źródeł zaspokaja zaledwie 50–55% swojego zapotrzebowania i sytuacja w tym zakresie z każdym rokiem się pogarsza. Taki zbiornik jest więc potrzebny, potrzebny tym bardziej, że źródła Ilii i Czarnego Irtysza znajdują się na terytorium sąsiednich Chin, które wciąż więcej i więcej ich wody zużywają. Potrzebują jej do celów przemysłowych, ale nade wszystko do wciąż czynnego, największego na świecie poligonu jądrowego Lob–Nor.

Jeździmy latem do Kapczagaju nie tylko moczyć się i w ten sposób ratować przed wielkomiejskim skwarem, jeździmy też z naszymi gośćmi na opustynniały step za Ilii i w przepiękne kaniony w jej dolnym biegu. Rzeka w tym miejscu ma niespotykany gdzie indziej turkusowozielony kolor, a step tam śpiewa. Wędrując, bezwzględnie należy jednak patrzeć pod nogi. Cóż tam w tym stepie nie biega i nie pełza. Węże, jaszczurki, których nazw i kolorów nie zapamiętasz, najróżniejsze gryzonie, żółwie i żółwiki, pajęczaki, zimą wilki. Na niebie fruwające niepojętej krasy drapieżniki, na wodzie rybacy i miłośnicy gorących wrażeń: woda tam szybka, w tej części swojego biegu Ilii jest rwącym, górskim potokiem. W drugiej połowie lat 80. Michaił Gorbaczow postanowił w Kapczagaju zbudować sowiecki erzac kalifornijskiej Krzemowej Doliny. Powstało typowo socjalistyczne blokowisko, wokół zakłady pracy. Kiedy przed blisko czterema laty, późną jesienią, wraz z moją młodszą córką Olą i jej koleżanką Magdą, które tu właśnie zbierały materiały do swoich unikalnych prac magisterskich, pierwszy raz przyjechaliśmy do Kapczagaju, poraził nas obraz tego „szczytowego osiągnięcia socjalistycznego postępu”: miasto stało niemal puste. W ogromnych halach i kotłowniach hulał wiatr, w narożnikach ścian, pod stropami, gnieździły się ptaki. Gdzieniegdzie widać było ślady ludzkiej obecności: z okien przedwcześnie zszarzałych bloków wystawały kominy „kóz”, tak ludziska ratowali się przed stepowym chłodem. Obok w sąsiednich mieszkaniach powyrywane okna i drzwi. Pustka. Tak sobie wyobrażaliśmy miasta po wojnie neutronowej…

Sprowadzeni tu ukazem czerwonego biurokraty ludzie rozjechali się do swoich ojczyzn. Migracja ludności spowodowała wiele kłopotów, ale nie mogło być inaczej: sowiecki Kazachstan powstawał na krwi i głodowej śmierci jego rdzennych mieszkańców. Na ich miejsce spędzono tu całe narody, głównie Rosjan i wołżańskich Niemców. Kiedy tylko pojawiła się szansa powrotu — ruszyli w drogę, do domów. Ruszyli, nie pytając, czy w tym wytęsknionym domu ktoś rzeczywiście na nich czeka, nie pytając siebie, czy to naprawdę ten dom. Zostawili Kazachstan, domostwa, zagrody, mieszkania. Zostawili po sobie pustkę, którą przyjdzie przez całe pokolenia zapełniać i której tak naprawdę zapełnić nie sposób.

Z czasem na naszych oczach Kapczagaj zaczął się zmieniać, tak samo zmieniać, jak zmienia się Kazachstan. Kiedy będziemy stąd wyjeżdżać, a przecież to już niebawem, zostawimy zupełnie inny kraj niż ten, który przy swoim ubóstwie jakże gościnnie nas przyjął.

Wiecie już, co to Kapczagaj. Na wyprawę do niego właśnie w minioną niedzielę namówił nas ojciec Bogumił, polski franciszkanin, od kilku już lat pracujący w naszej ałmaackiej eparchii.

Parafia ojca Massimo

Wyruszyliśmy rankiem: za kierownicą nasz najlepszy na świecie kierowca — Mircia. Obok niej — ja, czyli Zdzich. Z tyłu ojciec Boguś i Magdusia. Przy dojeździe do Kapczagaju droga, która wiedzie tamtędy do obwodowego Tałdykurhanu, omija miasto. Chcąc do niego dotrzeć, trzeba na około dwa kilometry przed zaporą zjechać z głównej drogi. Dojazdówki do miasta jeszcze do końca nie wyremontowali, ale jak na tutejsze warunki — nie jest wcale zła. Pogoda była, jak znalazł, nasza dwupasmówka sucha. Dojechaliśmy do kapczagajskiego rozwidlenia szybciej, niż się spodziewaliśmy. Zakręt w prawo, potem znów w prawo. Niektóre kotłownie już pracują, widać zagospodarowane place zabaw dla dzieci. O, czynna szkoła! Ruszyło kilka zakładów pracy. Z marzeń o Krzemowej Dolinie nic nie wyszło, ale w ałmaackich sklepach pojawiły się doskonałe przetwory owocowo–warzywne z niemiecko–kazachskiej przetwórni w Kapczagaju. Podobno ci niemieccy udziałowcy kiedyś stąd wyjechali do Faterlandu. Tęsknota za Kazachstanem i możliwość zrobienia dobrego interesu przywiodła ich tu z powrotem.

Znów zakręt w prawo, mijamy cerkiew z błękitnymi kopułami, za chwilę wieżyczki skromnego kościółka. Typowy projekt preferowany na postsowieckim Wschodzie przez Renovabis: praktyczny, łatwy w realizacji, skromny i piękny. Od kilku lat jest tu parafia katolicka. U jej początku byli tu franciszkanie. Czwarty rok parafię prowadzi ojciec Massimo, diecezjalny kapłan z północnych Włoch. Kiedyś przyjechał do Kazachstanu jako dyplomata watykański, był sekretarzem pierwszego tutejszego nuncjusza, potem wikariuszem generalnym Administratutry Apostolskiej w Ałmacie. Wtedy poprosił swoich przełożonych, by pozwolili mu pozostać w Kazachstanie, poprosił o parafię. To właśnie w kościele tej parafii ojciec Bogumił, obecny wikariusz generalny naszej, ałmaackiej eparchii, miał w tę niedzielę odprawić mszę świętą.

Najpierw krótka wizyta na plebanii, ciepłe przyjęcie, piękna, głównie rosyjskojęzyczna biblioteczka — w Kazachstanie niełatwo o dobrą książkę katolicką w języku rosyjskim, do Moskwy i Kijowa daleko, pieniędzy na transport brakuje — kopia Trójcy Świętej Rublowa i fotografia uśmiechniętego Don Bosco. Czyżby ojciec Massimo był salezjaninem? Salezjanów przecież wciąż jeszcze nie ma w Kazachstanie. Idziemy do kościoła. Nieduży, przytulny, ciepły i… pełen ludzi. Dominują dzieci od pięciu, sześciu do siedemnastu lat. Trwa różaniec. Co dziesiątkę zmienia się i dziesiątka klęczących przy ołtarzu prowadzących modlitwę dzieci. Odmawiamy różaniec na przemian po rosyjsku, po łacinie i — to wielka, wspaniała niespodzianka — po kazachsku. Tak, pierwszy raz w życiu usłyszeliśmy tutaj Zdrowaś Maryjo po kazachsku. Jeszcze bardziej będziemy zaskoczeni, kiedy w trakcie obiadu dowiemy się, że tłumaczenia modlitw na kazachski dokonał zaledwie szesnastoletni Jerłan.

Kościół modli się żywo, gorąco, szczególnie dzieci. W tym czasie do spowiedzi do ojca Bogumiła ustawia się długa kolejka ludzi.

Msza święta, młody chłopiec przy organach, piękny śpiew, wszystkie zwrotki. Tu na Wschodzie nikomu się nie spieszy: z Panem Bogiem trzeba poważnie. Komunia święta, kolejka. I tylko mężczyzn jakby mniej. Parafia taka jak Kazachstan: wielonarodowościowa, przy czym bodaj nigdzie nie spotykaliśmy w tutejszych kościołach takiej liczby rdzennych Kazachów: Deo gratias!

Tu czuje się Kościół powszechny! Niespełna tydzień wcześniej byliśmy na prawosławnym Bożym Narodzeniu w ałmaackim Soborze Nikolskim. To najlepiej i najżywiej prowadzona parafia prawosławna w Kazachstanie. Tam jednak zdecydowanie dominują Rosjanie.

Jerłan i inni

Jeszcze w drodze do Kapczagaju ojciec Bogumił opowiedział nam o kapczagajskiej wspólnocie ojca Massimo. Przy parafii istnieje ogromny, obecnie dla siedemdziesięciu dzieci, rodzinny dom dziecka. Faktycznie są to cztery domy, zbudowane lub wyremontowane wysiłkiem ojca Massimo, jego parafian i z ogromną pomocą jego macierzystej diecezji. W każdym domu jest mama, prawdziwa, kazachska mama, ze swoimi dziećmi. Przy domach — zagrody. W nich krowy, świnie, owce i baranki. Każdy dom ma swojego Patrona lub Patronkę. Teraz rozumiemy, skąd u ojca Massimo Don Bosco — jest jego wielkim wzorem.

Najmłodsze z mieszkających w domu dzieci — bliźniaki — nie mają jeszcze nawet roczku, najstarszy — wspomniany już Jerłan — w tym roku zdaje maturę. Jest bardzo zdolny, sam sobie ten dom wybrał — nie chciał iść do państwowego — i jest w nim dla ojca Massimo i dla wspólnotowych mam wielką pomocą. Ma swój komputer, prowadzi na nim wspólnotową korespondencję. To on tłumaczy na kazachski modlitwy, uczy kazachskiego młodsze, głównie słowiańskie dzieci. On gra w kościele na organach. Gra na wszystkim, co weźmie do ręki. Specjalnie dla nas w trakcie obiadu zagra na dombrze starą, tradycyjną i niezwykle piękną kazachską pieśń. Chce w przyszłości zostać architektem. Już dziś Jerłan i starsi chłopcy sami produkują meble dla domu. I jakie to meble! Jerłan jest, zwłaszcza dla młodszych chłopców, prawdziwym autorytetem, przy tym jest skromny. Potrafi okazać dumę z osiągnięć swoich młodszych sióstr i braci. Z tą dumą prezentował nam przepiękne kopie najwspanialszych ikon wykonane przez zaledwie jedenastoletniego Rusłana:

— To Rusłan, mój bratiszka.

na półce Rusłana oprócz ikon, leżą zupełnie dorosłe podręczniki z zakresu historii sztuki i jego bardzo dojrzałe szkice. Każde z tych dzieci ma swoją historię, tyle w tych historiach bólu i łez, tyle tęsknoty i wielkich nadziei, a jednak te jakże różne dzieci są szczęśliwe, są siostrami i braćmi. To niepojęte: pierwszy raz w życiu spotkaliśmy dom prawdziwie radosnego dziecka.

I tylko wielki to był problem, do którego domu mamy iść na obiad. Po naradzie z dziećmi i z mamami wybraliśmy dom Świętej Joanny d’Arc, obiecując pozostałym dzieciom, że do nich też przyjedziemy. Bóg da — przyjedziemy. Na razie stołówka w Świętej Joannie d’Arc rozbrzmiewała śpiewem, my zaś najedliśmy się do syta.

Tutejsze mamy smacznie gotują. Chcą gotować nie tylko dla dzieci: w trakcie budowy jest wielka stołówka dla miejscowych ubogich, zwłaszcza dla dzieci z ubogich rodzin, których tu wciąż nie brakuje. Rozwijający się dynamicznie Kazachstan w równie szybkim tempie się rozwarstwia. Sąsiadują ze sobą wielkie bogactwo i wielka nędza. Jedna z mam opowiada nam, że minionego lata wydawano już kilkadziesiąt gorących obiadów dziennie po trzy razy w tygodniu. Często był to jedyny gorący posiłek dla miejskich dzieci, które przychodziły tu na te obiady. Stołówka powinna ruszyć do przyszłego lata. Owszem, ruszy. Ojciec Massimo ma zaplecze w swojej diecezji w północnej Italii. I jest to zaplecze pewne.

Dlaczego o tym piszę? Kiedyś prawdziwie biedni mieszkańcy Galicji pomogli błogosławionemu ojcu Janowi Beyzymowi zbudować i utrzymać pierwsze profesjonalne leprozorium na Madagaskarze. Dziś wysyłamy polskich kapłanów w różne strony świata, w tym do Kazachstanu. Jadą wspaniali chłopcy, jadą święte dziewczyny. Duch Święty ich prowadzi. Już tu, czy tam, w miejscu swojej pracy misyjnej, słyszą słowa Pana naszego: „Wy ich nakarmcie”. Co znaczy to: wy? Czy tylko oni? Ależ i oni bywają głodni! Nam wystarcza, że ich wysyłamy. Zawsze mamy wytłumaczenie: przecież wokół nas tyle ubóstwa. Tak, to prawda. Odpowiedzialność za Kościół wymaga jednak optyki innej niż ta, która nie postrzega niczego poza czubkiem własnego nosa. Można i trzeba różnie „iść na cały świat”… Byle iść. Iść, nie zaś dreptać w miejscu.

Wyprawa do Kapczagaju
Zdzisław Nowicki

(ur. 17 grudnia 1951 r. w Pile – zm. 6 czerwca 2006 r.) – polski dyplomata, ekonomista, senator I kadencji, ambasador RP, w latach 1992-1998 oraz 2000-2004 przebywał na placówkach dyplomatycznych w Sankt Petersburgu, Charkowie i Astanie, publikował po polsku, rosyjsku, ukrai...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze