Dorastałam w latach dziewięćdziesiątych. W samą porę, żeby uwielbiać Guns’n’Roses, nosić za duże flanelowe koszule i marzyć o tym, że pewnego dnia wystąpię w reklamie firmy odzieżowej United Colors of Benetton, która w ostatniej dekadzie starego stulecia zawładnęła wyobraźnią całej generacji. Nie tyle nawet swymi sztruksowymi spodniami i bluzkami z grubej bawełny, co kampaniami reklamowymi. Na wielkoformatowych billboardach w wieloosobowych scenach kłębiły się, przytulały, obejmowały i wyskakiwały w górę postaci różnych ras, wyznań, kolorów skóry i etniczności. Czarnoskóry chłopak całował policzek roześmianej skośnookiej Azjatki. Ksiądz całował zakonnicę, mnich i żołnierz pochylali się ku sobie w geście pokojowej modlitwy. Czego to oni nie wymyślali, żeby przyciągnąć uwagę i zakrzyknąć: Wszyscy jesteśmy tak różnorodni, a jednak tak do siebie podobni! Wszyscy tworzymy Republikę Kolorów Zjednoczonych, coś na kształt odzieżowej ONZ. Taki – ultrapozytywny (i jak czas miał pokazać – ultraoptymistyczny) obraz ludzkości, tolerancyjnie usposobionej, gotowej ignorować biologiczne i kulturowe różnice dla osiągnięcia uniwersalnej bliskości, wyrażał wielkie marzenie i ducha czasu. Dobiegało końca stulecie wojen, rozłupana żelazną kurtyną Europa jednoczyła się, Amerykanie zaczynali celebrować swą wielorasowość. Wydawało się, że era kolonialna dogorywa nieodwołalnie, Afryk
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń