Tryptyk Jonasza
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Port zagubionych dusz

Obudził mnie szum fal. Słońce świeciło prosto w twarz. Koło mojego legowiska, na które składał się ręcznik i skórzana walizka pod głową, kręciły się wygłodniałe koty. Ocierały się o moje nogi, miauczały, pomrukiwały. Sam nie miałem co jeść. Popatrzyłem w bezkres morza. Przypomniała mi się historia biblijna Jonasza wyplutego na brzeg przez wielką rybę. Jonasz uciekał przed Głosem Bożym, aż zrozumiał, że nie da się uciec. Potem jakiś przechodzień powiedział mi, że to właśnie ta plaża w Jafie, na której spałem, była świadkiem tamtych niesamowitych zdarzeń; niesamowitych, ponieważ każdy z nas, po wielu odbytych wędrówkach, ucieczkach dochodzi w końcu do wniosku, że nie da się uciec od Stwórcy i Jego planu, który dla nas przygotował. Jafa koło Tel-Awiwu: Port zagubionych dusz.
Bezdomny bywałem przez dwa i pół miesiąca. Bywałem, ponieważ bezdomność to stan ducha, a nie kwestia posiadania. Opatrzność czuwała i moje Anioły dawały o sobie znać w przeróżny sposób. Kiedyś siedziałem na ławce przy promenadzie nad brzegiem morza. Podeszło do mnie dwóch policjantów. Faktycznie wyglądałem podejrzanie: długie włosy, broda, podkrążone oczy, do tego szczupły jak patyk, no i z odpowiednim zapachem oczywiście. Wylegitymowali mnie, opowiedziałem im całą historię, że jestem z Polski i że tutaj chcę zacząć nowe życie. Rozmawialiśmy po angielsku. Nie wiem dlaczego, ale moja historia tak ich urzekła, że zaprosili mnie na obiad. Nie jadłem ze trzy dni.

Potem jeszcze kilka razy spotykałem tych dobrych policjantów, przywieźli mi koc, jakieś jedzenie. Razem spędziliśmy niejeden szabasowy wieczór.

Innym razem ktoś mi powiedział o noclegowni gdzieś między Tel Awi­wem a Jafą. Była to wigilia jakiegoś święta. Na ulicach pustki, nie ma kogo spytać o drogę. I nagle zza zakrętu ktoś idzie. Zapytałem, jak trafić pod wskazany adres, który miałem zapisany po hebrajsku na serwetce. A on popatrzył na mnie, uśmiechnął się i zaprosił na kolację świąteczną do swojej przyjaciółki, która okazała się Czarownicą. Na imię miała Shazan. Dom wypełniał zapach kadzideł. Kuchnia na węgiel, a na niej ogromne gary i patelnie. Rozwieszone zioła i czosnek przy oknie dodawały miejscu niesamowitej magii.

Wykąpałem się, pierwszy raz od bardzo dawna, dostałem nowe ubranie, piękne spodnie i koszulę, buty jak ulał leżały na stopie. Zjedliśmy przepyszną kolację. Potem Shazan dała mi pieniądze, dwie paczki papierosów, telefon komórkowy i zawiozła do pobliskiego hostelu w Jafie. Parę dni później zadzwoniła do mnie i podała adres, pod który mam się zgłosić w sprawie pracy. Czarownica Shazan, Wiedźma Shazan – jedno z uosobień mojego Anioła Stróża.

Zacząłem sobie jakoś radzić. Zarabiałem, miałem gdzie spać i co jeść. Nadal jednak czułem się wyobcowany. W pracy albo w rozmowach na ulicy ciągle słyszałem, że co ja mogę wiedzieć o Izraelu, o Żydach, że jestem gojem, czyli obcym, i nie mam prawa głosu. Zabawne. W Polsce ksiądz mówił mi, gdy siedziałem na niedzielnej sumie w przednich ławkach, żebym nie kiwał się jak Żyd w synagodze, bo to go rozprasza. Myślałem, że przyjechałem do siebie. Myślałem, że jestem w domu. Myliłem się.

Dopiero po roku ktoś powiedział mi, że mogę zaciągnąć się do wojska. W wojsku nie ma podziałów rasowych czy religijnych. Jestem obywatelem Izraela, mam dowód osobisty; nieważne, że nie jestem Żydem (prawo mojżeszowe mówi, że Żydem jest się po matce, moja jest Polką, katoliczką).

Z nadzieją, że w końcu będę mógł powiedzieć o Izraelu, że to mój dom, że nikt temu nie zaprzeczy i nie będzie mógł już nigdy więcej negować mojej obecności w tym kraju, zaciągnąłem się do Cahalu – Sił Obronnych Izraela.

Na barki nałożono mi odpowiedzialność za cudze życie. Nie wolno było okazywać strachu ani się wahać. Jednak wbrew pozorom właśnie wtedy, gdy czułem, że jestem porzucony, samotny albo ciążyły na mnie jakieś niewyobrażalnie trudne decyzje do podjęcia, moi Aniołowie nosili mnie na swoich skrzydłach. Staram się o nich nie zapominać.

Akcja na jeden ząb

Zapadł zmrok. Obmyłem twarz. Grupka żołnierzy siedziała w jadalni i opowiadała sobie dowcipy. Jeden zapamiętałem. Do sklepu mięsnego przychodzi Izraelczyk i dwóch emigrantów, jeden z Francji, drugi z Rosji. Całe zajście miało miejsce w Izraelu w latach sześćdziesiątych. Patrzą, sklep zamknięty, a na drzwiach kartka z napisem: „Przepraszamy, dostawa mięsa jutro”. Emigrant z Rosji pyta, co to jest mięso, emigrant z Francji pyta, co to znaczy jutro. Natomiast Izraelczyk pyta, co to znaczy przepraszamy.

Żołnierze zauważyli, że też się śmieję. Zapytali, czy tak samo było w Polsce w tamtym okresie. Odpowiedziałem, że pewnie podobnie. Zaczęli wypytywać o mój kraj. Zdziwili się, gdy im powiedziałem, że nigdy nie byłem w Auschwitz. Nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, że mieszkając, wychowując się tam, nigdy nie byłem w żadnym obozie. My jeździmy do Polski ze szkół w klasie przedmaturalnej, mówili. Zwiedzamy getto w Warszawie, Kazimierz w Krakowie, opowiadali. Zimno u was, ludzie jacyś dziwni, takie wieśniaki, patrzyli na nas spode łba…

Nikomu się nie podobało w Polsce. I nic w tym dziwnego. Nie byli na Mazurach ani w górach, nie widzieli Trójmiasta. Nie bawili się na dyskotekach, nie poznali żadnych ładnych dziewczyn. Jedyne, co pamiętają z Polski, to mróz i tory prowadzące do Auschwitz. Taka Polska też by mi się nie podobała. Mówili, że jestem inny, że jestem dobrym oficerem. Poszliby za mną w ogień. Jeden z moich żołnierzy opowiadał:

Tamtego ranka bolał mnie ząb. Wszyscy zebraliśmy się na apelu. Wzniesiono flagę. Odśpiewaliśmy hymn. Na śniadaniu ledwie przegryzałem. Nikomu nie przyznawałem się do straszliwego bólu. Wiedziałem, że wychodzimy na akcję, i nie chciałem w tym czasie leżeć w pokoju, podczas gdy wszyscy moi koledzy ryzykują życie. Tak nas szkolono: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Mimo że jestem zwykłym szeregowcem, to czułem się odpowiedzialny za nich jak jakiś oficer…
Było już ciemno. Siedzieliśmy w pokojach i czyściliśmy broń, liczyliśmy naboje, dopasowywaliśmy kamizelki. Po odprawie wsiedliśmy do ciężarówki. Zawieziono nas jakieś trzy kilometry od granicy z Libanem. Mieliśmy ją przekroczyć i wysadzić położone o osiem kilometrów dalej dwie składnice broni. Było nas dziesięciu. Wykonanie zadania zajęło nam pięć godzin. Wróciliśmy na naszą stronę. Ból zęba nie dawał mi spokoju. Po powrocie do bazy okazało się, że brakuje jednego żołnierza. W trakcie odliczania numerów ktoś się pomylił i zamiast swojego podał inny numer. Wszystko przez ten ząb.

Prasa szalała. Wieszali psy na armii, rodzina w panice udzieliła wywiadu, w którym groziła sądem oficerom odpowiedzialnym za tę straszliwą pomyłkę. Odzyskaliśmy zgubę podczas akcji ratunkowej kilka godzin później. Strach wszystkich ogarnął, że mogła stać się krzywda komuś z nas przez tak niedorzeczny błąd…
Tamten oficer został skazany na pięć lat więzienia i zamiast niego ja jestem teraz ich oficerem.

Moc truchleje w Gazie

Kiedy stoisz oko w oko z wrogiem, nie myślisz o tym, jak on wygląda, nie zwracasz uwagi na to, jaki ma kolor oczu czy zarys twarzy, sylwetki. A mimo wszystko zapamiętujesz każdy szczegół, wypala się w tobie obraz człowieka, którego zabiłeś. Zdarzyło się raz, że stałem jak wryty, miałem dwadzieścia dwa lata, on może siedemnaście; ja miałem karabin, a on jakiś drewniany kijek. Patrzeliśmy sobie w oczy. Napięcie rosło. Już miał coś powiedzieć. Otworzył usta. Żołnierz stojący na wzgórzu strzelił w chłopaka. Runął na ziemię. Zdążył tylko wyszeptać: Salem Alejkum i umarł.

Wojna wypija krew do ostatka, nie zważa na zasady fair play, nie szczędzi dzieci ani ich matek. Taką wojnę poznałem w Izraelu. Incydent miał miejsce tuż po wjeździe do Strefy Gazy. Wieźliśmy zaopatrzenie: jedzenie, koce i amunicję dla stacjonujących tam jednostek. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, było już ciemno. Żołnierze siedzieli tam ponad tydzień. Byli niewyspani, niedożywieni. Podszedł do mnie jeden z nich i wręczył list do matki, chciał, bym przekazał go komu trzeba. Chłopak nie miał dwóch palców. Zapytałem go, dlaczego nie wraca z nami, a on na to, że póki może strzelać, musi zostać. Miał tylko żal, że nie zagra już nigdy na gitarze. Mówił, że dzisiaj wigilia, 24 grudnia, i że nikt z ruskich nie dostał przepustki na święta, że są strasznie smutni. Rosyjskojęzyczni żołnierze stanowili tam większość i byli chrześcijanami. Poszedłem do namiotu, w którym była urządzona jadalnia. Zebrali się wszyscy żołnierze, ci, którzy obchodzili Boże Narodzenie, i Żydzi, dla których był to kolejny zwyczajny wieczór w Strefie Gazy. Zaczęliśmy tańczyć, śpiewaliśmy kolędy, inni klaskali rytmicznie. Nagle ten niby zwyczajny wieczór przerodził się w święto radości. Na twarzach przemęczonych żołnierzy zagościł uśmiech i spokój. List schowałem do kieszeni. Rozładowaliśmy ciężarówki i wróciliśmy do bazy.

Na miejscu czekała nas jeszcze jedna dostawa. Trzeba było znowu załadować wszystko na wozy i z powrotem do Gazy. List oddałem mojemu przełożonemu, wyjaśniłem, że to pilne, a on zapewnił mnie, że osobiście zadba o to, by dotarł pod wskazany adres. Jechaliśmy pustą szosą. Za pół godziny zacznie świtać. Wychyliłem głowę za okno, spoglądając na dwie ciężarówki jadące za nami. Wiozły żywność. Schowałem się do kabiny, a tu wybuch. Zaczęła się strzelanina. Obie ciężarówki nie dojechały. Tylko nam się udało. Sześciu moich kumpli poszło z dymem. Po rozładunku amunicji na miejscu zapaliłem papierosa. Słońce wspinało się na widnokrąg jakieś blade, niewyraźne. To przez wilgoć panującą w powietrzu. Straszne warunki do wojowania. Podszedł do mnie jeden z oficerów i zapytał, czy nie możemy zabrać paru chłopaków, są ranni i lepiej nie czekać. Oczywiście, odparłem, nie ma problemu, i zapytałem o tego żołnierza bez dwóch palców. Oficer skamieniał na moment i powiedział, że on nie żyje, dostał odłamkiem pocisku, i że helikopter zabrał jego ciało do kostnicy wojskowej. Pomyślałem o matce chłopaka…

W bazie czekało nas dużo pracy. Tego dnia miało się zaciągnąć kilka oddziałów rezerwistów. Ludzie, oderwani od codziennych zajęć, porzucili swoje domy, rodziny, aby wypełnić złożoną dawniej przysięgę. Zostałem przydzielony do dwóch hangarów. Miałem zadbać, aby wszyscy wszystko dostali, sprawdzić cały rynsztunek, spisać numery każdej rzeczy. W powietrzu można było wyczuć strach. Przecież oni zapomnieli nawet, jak się trzyma broń. A co dopiero o strzelaniu albo prowadzeniu czołgu. Wieczorem zebraliśmy się na uroczystej kolacji. Nagle żołnierze zaczęli tańczyć. Śpiew rozrywał okienne ramy, a talerze i kubki podskakiwały na stołach. Wtedy zabrał głos rabin. Błogosławił wszystkich, życząc im szczęśliwego powrotu do domów, i powiedział, że jeśli z równą żarliwością, jak teraz śpiewają i tańczą, uwierzą w to, że Stwórca nad nimi czuwa, to nic złego stać się im nie może, bo śpiew i taniec wiernych może rozweselić Pana po trzykroć bardziej niżeli cicha modlitwa.

O świcie wyruszyliśmy w drogę. Nikomu nie spadł włos z głowy. Co wieczór śpiewali i tańczyli, dodając sobie ducha nawzajem. Po dwóch tygodniach rezerwiści powrócili szczęśliwie do swoich domów. Pewien oficer powiedział mi kiedyś, że w wojnie nie wolno dopatrywać się niczego romantycznego, że nie ma tu pozytywów. Na wojnie panoszy się jedynie śmierć i zabiera, kogo popadnie. Jedyne, co ci pozostaje, to zacisnąć zęby, trzymać mocno w rękach karabin i modlić się, aby przeżyć.
Mnie się udało wyjść do cywila bez uszczerbku na zdrowiu. Znalazłem pracę. Kiedy zabierałem głos w jakiejś ważnej dyspucie, na ulicy, ze znajomymi, wypowiedź zaczynałem od zdania: „Może i nie jestem Żydem, ale biłem się za ten Kraj, byłem w wojsku i uważam…”. Nikt nie ważył mi się przerwać. W końcu czułem się równy. Choć zdarzali się ludzie, dla których argument wojska nie był wystarczający. Aby mogli mnie przyjąć do swojego grona, musiałbym się przechrzcić, a to nie wchodziło w grę. Dlatego po pięciu latach pobytu w Izraelu, podobnie jak do Jonasza wyplutego przez wielką rybę na plaży w Jafie, dotarło do mnie, że dom jest tam, gdzie są najbliżsi, gdzie kochają cię nie za to, kim jesteś, ale za to, że po prostu jesteś. Po pięciu latach w Izraelu wróciłem do Polski.

Tryptyk Jonasza
Aleksander Szaul Rozenfeld

urodzony 9 czerwca 1984 r. w Afuli koło Nazaretu (Izrael) – autor książki Przebudzenie i tomiku wierszy Ziemia Obiecana. Ochrzczony w jeziorze Genezaret przez o. Daniela Rufeisena....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze