W latach dziewięćdziesiątych, przesyconych zdarzeniami, latach, w których wszystko działo się naraz i było trochę niesamowite, Telewizja Polska emitowała program „Zwyczajni niezwyczajni”. Jego bohaterami byli prawdziwi i zupełnie normalni bohaterowie naszej nowej codzienności. Ludzie, którzy znaleźli się we właściwym miejscu i czasie. Ale nie po to, by ukraść pierwszy milion, tylko żeby uratować komuś życie. I to właśnie było w nich niezwykłe, ta zwyczajność – prozaiczne okoliczności, które kazały im zdobyć się na ekstraordynaryjne czyny. Pamiętam historię mężczyzny, który na ulicy Sienkiewicza w Kielcach – kto był, ten wie, że jest to stromy deptak biegnący ostro w dół od położonego na wzgórzu placu Moniuszki ku dworcowi PKP – wskoczył do samochodu, którego właściciel zaparkował, zapominając zaciągnąć hamulec. Auto zaczęło się toczyć w dół. A on otworzył drzwiczki, wsiadł w biegu, zaciągnął ręczny i uratował wiele osób krążących między butikami na zatłoczonej ulicy.
Takich historii – o ludziach uratowanych spod lodu, ze zmiażdżonych aut i płonących mieszkań – które zakończyły się szczęśliwie dzięki czyjejś interwencji, było mnóstwo. A kolejni zapraszani do studia bohaterowie o normalnych nazwiskach i zawodach wzruszali ramionami i powtarzali, że to nie było nic wielkiego i że na ich miejscu każdy zrobiłby to samo. Oglądałam program z otwartą buzią i podziwem, ale też z dreszczem niepokoju, rozmyślając, co bym zrobił
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń