Zaniepokojonych tytułem chciałbym od razu uspokoić. Nie będzie o złożonej kwestii stosunków śląsko-polsko-niemieckich. To ważny temat, ale w ostatnich tygodniach moja głowa zaprzątnięta była czymś zupełnie innym. A właściwie nie tylko głowa. Zapewne domyślają się już Państwo, że chodzi o kolędę.
Nie angażowałem się publicznie w jesienne dyskusje na temat tego, czy kolęda powinna się odbyć w tradycyjny sposób (czyli od drzwi do drzwi), czy może raczej trzeba postawić na podmiotowość parafian i zorganizować wyjście za zaproszeniami. Raczej trapiło mnie pytanie, jaka będzie dynamika tych spotkań – po dwóch latach bezkolędowia w kontekście rozkręcającego się kryzysu ekonomicznego, wojny na Ukrainie i po seryjnych wręcz ujawnieniach niegodnych czy przestępczych zachowań duchownych. Czy ludzie w ogóle będą chcieli nas wpuszczać do domów? Już chęć sprawdzenia, jak to będzie, wystarczyłaby, żebym się zdecydował na kolędę w tradycyjnej formie. Naukowo skrzywionego zwierzęcia z siebie nie przegonię. Trochę wstyd się przyznać do tej motywacji, bo przecież powinna mną kierować „miłość pasterska” i jeszcze inne równie wzniosłe impulsy. Niemniej kłamać nie wypada, a jak wiadomo tonący brzytwy się chwyta…
Gdybym jednak miał wrzucić do dyskusji o formie kolędy swoje trzy grosze – teraz po obejściu parafii uważam to zresztą za dobry moment – zacząłbym rzecz jasna od innego końca. I to jest aspekt, który dla mnie ma rozst
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń