List do Rzymian
Rodzicielstwo zakłada poczęcie dzieci, wychowanie i rozstanie z nimi. Nie można decydować się na bycie matką czy ojcem pod warunkiem, że moje dziecko w przyszłości nie odejdzie z domu.
Jolanta Brózda-Wiśniewska: Po czym można poznać, czy ktoś jest na tyle oderwany od rodziców, żeby wejść w małżeństwo? Jak to rozpoznać u siebie?
Maciej Soszyński OP: Wydaje mi się, że nikt, wchodząc w związek, nie myśli o sobie w taki sposób. Podstawowym symptomem zdolności do rozstania jest to, że ktoś w ogóle zainteresował się inną osobą. To już zalążek chęci budowania związku, a tym samym wejścia w proces separacji z rodzicami. Oczywiście, na tym etapie jeszcze nie wiemy, co jest „pod spodem”, czy ta osoba jest dobrze przygotowana, ale minimum już posiada, bo przecież są tacy, którzy nie są w stanie wejść w żaden związek.
Nawet go rozpocząć?
Tak, bo się boją zostawić matkę czy ojca. Myślą sobie: dopóki mama czy tato żyje, moim obowiązkiem jest opieka nad nimi. „Wycinają” wszystkich ludzi dookoła, wysyłają komunikat: jestem niedostępny.
Spotyka ojciec takie osoby? Mnie się wydaje, że to margines.
Spotkałem ludzi, którzy mają olbrzymie poczucie odpowiedzialności za rodziców i bardzo nieadekwatny dług wobec nich, choćby dług wdzięczności. Na szczęście takich ludzi nie ma zbyt wiele, ale jest jeszcze mnóstwo sytuacji pośrednich.
To musi być złe i chore, jeśli przywiązanie do rodziców uniemożliwia wejście w jakikolwiek inny związek. Dla mnie to kiszenie się we własnym sosie, w egoizmie, w uzależnieniu.
Tak szybko bym tego nie oceniał. Obserwując coś z boku, możemy uważać, że to jest chore i złe, ale człowiek, który jest „w środku”, zupełnie inaczej to przeżywa. Sytuację trzeba zawsze zobaczyć z dwóch stron. Może rodzic nigdy nie dał swojemu dziecku jasnego sygnału, że może odejść? Mówię „rodzic”, bo więcej takich relacji zdarza się w rodzinach niepełnych.
Rozstanie dorosłych dzieci z rodzicami, a może bardziej rodziców z dorosłymi dziećmi – boli. Jakaś rana po tym zostaje. Można tak powiedzieć?
Myślę, że trzeba doprecyzować, o jakiej formie rozstania mówimy. Jeśli o naturalnej konsekwencji wejścia w związek, to niekoniecznie musi się pojawić wielka rana. A to dlatego, że na rozstanie pracuje się przez wiele lat. Syn czy córka wchodzi w relację ze swoim partnerem z doświadczeniem miłości, której ma już tyle, że może się nią podzielić. Tej miłości uczy się i doświadcza od rodziców. To jest naturalne. Oczywiście, w sytuacji rozstania zawsze pojawia się pewien niepokój, element nowości.
Dziecko uczy się miłości i bezpiecznego rozstawania z rodzicami od najmłodszych lat. Jeśli kilkulatek, będąc z mamą na spacerze w parku, czuje się bezpiecznie, to bez strachu oddali się od niej o kilka kroków. Wystarczy mu, że ma mamę w zasięgu wzroku czy głosu. Gdy się wywróci, skaleczy palec – pobiegnie do niej po ratunek. Jeżeli nie czuje się pewnie, będzie się jej kurczowo trzymać. Mama będzie musiała ciągle z nim robić babki w piaskownicy. Ten mechanizm działa też w dorosłym życiu: jeżeli człowiek nie czuje się pewnie, ciągle kontroluje, czy rodzic jest obecny, i bardzo trudno jest mu wejść w dojrzałą relację.
To paradoks: dobra zależność od rodziców uczy dobrej niezależności od nich, prawda?
Myślę, że to jest bardzo subtelne, dobre rozumienie zależności. Na pewnym etapie rozwoju dziecka bardzo potrzebna jest jasno zarysowana bliskość mamy i taty i poczucie bezpieczeństwa. Tylko wtedy człowiek jest w stanie w przyszłości zbudować dojrzały związek. Wychowanie dziecka do niezależności od rodziców dokonuje się przy okazji.
Przy okazji czego?
Codziennego życia. Obserwowania swoich rodziców, wzrastania i dojrzewania przy nich. Jeśli małżonkowie tworzą dobrą, zgraną parę, dzieci widzą, że rodzice mają swój świat, że nie szczędząc im uczucia, potrzebę i pragnienie miłości przeżywają przede wszystkim w relacji do siebie. A to oznacza, że w przyszłości nie będą mieli potrzeby zawłaszczania życia swoich dzieci.
Moje dziecko ma dwa lata, potrzebuje dużo uwagi. Bywa, że zostawiamy je z babcią, żeby razem pobyć z mężem przez kilka godzin na kawie, na koncercie. I czasami wydaje mi się, że jakoś ten czas dziecku kradnę. Mam dylemat.
To nie jest dylemat, to jest poczucie winy.
Dziecko idzie do babci, a ja sobie z mężem spędzam spokojnie czas.
Wyrodni rodzice. W głowach im się poprzewracało, chodzą na koncerty.
Co z tym zrobić?
Nie jestem mężem i ojcem i nie pretenduję do roli specjalisty, ale myślę, że nasze relacje z ludźmi zawsze są skończone. Nie można być w dwóch miejscach naraz. Miłość to wybór. To nie znaczy, że kogoś mniej kochamy. Jeśli miałaby pani dwoje dzieci i ktoś zapytałyby, które z nich pani bardziej kocha? Albo, w której rzeczywistości pani jest bardziej spełniona i kochająca: w małżeństwie czy w rodzicielstwie? To są nieporównywalne rzeczy. Powołaniem mężczyzny i kobiety wchodzących w związek małżeński powinna być troska o ich relację. Jej owocem są dzieci i rodzicielstwo, ale ono się skończy. Musimy mieć to z tyłu głowy. Nie można sobie zrobić dziesięciu lat wakacji od małżeństwa, bo teraz zajmujemy się dziećmi, a gdy już podrosną, to wrócimy do małżeństwa. Nie. Potem wrócimy do pustki. Czasami tak jest, że rodzice wszystko robią, żeby te dzieci z domu nie wyszły, bo wiedzą, że ich małżeństwo się trzyma tylko dzięki nim. Kiedy one pójdą z domu, rodzice siądą przy stole i nie będą mieli o czym rozmawiać.
Mam znajomych, którzy są małżeństwem dziesięć lat, mają dwoje dzieci i bardzo dbają o to, żeby chodzić ze sobą na randki. To jest ich święty czas. Bardzo mi tym imponują. Mam też przyjaciół z siódemką dzieci, co samo w sobie jest już kosmosem. Najmłodsze dziecko ma teraz trzy latka, najstarsze chodzi do liceum. Proszę sobie wyobrazić, że oni raz do roku na tydzień wyjeżdżają na wakacje sami, podrzucając dzieci różnym znajomym. Kiedy wracają, to się jeszcze zatrzymują w restauracji, piją herbatę i mówią: nie spieszmy się, mamy jeszcze trzy godziny dla siebie. Dzieci nie cierpią z tego powodu, czasami wręcz same im mówią: jedźcie sobie dzisiaj na koncert, my się sobą zajmiemy. To są tylko nasze fantazje, że dziecko źle przeżyje rozstanie, że będzie mu przykro. Dziecko tego potrzebuje. Dostaje jasny komunikat, że nie ma pełnej dostępności do rodziców, że oni mają swój świat. I to nie jest nic złego.
Jak pogodzić biblijne „opuści człowiek ojca i matkę” z przykazaniem „czcij ojca swego i matką swoją”? To jest trudne dla wielu osób, zwłaszcza wtedy, gdy rodzic jest już starszy, schorowany, owdowiały, samotny i ma jedyne dziecko. Spotkałam rodziców, którzy bombardują, nawet szantażują dzieci czwartym przykazaniem.
Powiedziałbym, że nie tyle bombardują, ile manipulują. To, o czym pani mówi, to temat rzeka, bo każdy przypadek samotności, starości, choroby domagałby się opisu. Zacząłbym jednak od podstawowej zasady porządkującej. Żeby dobrze przeżyć zarówno czwarte przykazanie Boże, jak i fragment z Księgi Rodzaju o opuszczeniu rodziców, trzeba sobie powiedzieć, kto jest kim: rodzice są rodzicami, a dzieci są dziećmi. To jest oczywiste, ale świadome uznanie tej oczywistości oznacza przyjęcie swojego miejsca, roli i ograniczeń. Rodzicielstwo zakłada poczęcie dzieci, wychowanie i rozstanie z nimi. Nie można decydować się na bycie matką czy ojcem pod warunkiem, że moje dziecko w przyszłości nie odejdzie z domu.
Dziecko też ma swoją rolę do odegrania – poddaje się procesowi wychowawczemu, którego efektem jest m.in. założenie własnej rodziny czy w ogóle „założenie” własnego życia.
I w tym własnym życiu nie może nieustannie zadręczać się myślami: moja matka jest sama, bo ojciec opuścił ją piętnaście lat temu. Jestem za nią odpowiedzialny, bo tak mi nakazuje przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Dorosły, dojrzały człowiek musi sobie uświadomić: świat mojej matki nie jest moim światem, to nie ja się rozwiodłem, nie mogę płacić ceny za to, co się wydarzyło w związku moich rodziców.
Oczywiście łatwiej to mówić niż przeżywać.
Tu może się włączyć myślenie, że dorosły silny mężczyzna jest odpowiedzialny za słabą kobietę.
To jest pomieszanie odpowiedzialności. Z jednej strony pojawia się złość na takie związanie z rodzicem, a z drugiej poczucie winy, jeśli ktoś próbuje się separować. Ale trzeba to zrobić, bo w przeciwnym razie nie wejdzie się w związek albo stworzy się chory związek, który będzie zakorzeniony w historii rodziców.
Czymś innym jest sytuacja, gdy ktoś ma starszych, schorowanych rodziców, którymi trzeba się opiekować. I taką rzeczywistość wnosi w związek z przyszłą żoną czy mężem. Nie oznacza to, że mają mieszkać razem, tylko że mogą mieć trudniej. Tu jest miejsce na czwarte przykazanie.
Rodzic też musi się zreflektować: nawet jeżeli moje emocje mówią coś innego, muszę użyć rozumu i w imię miłości do mojego dziecka przeżyć dramat samotności. Trudno, takie jest moje życie, takiej doświadczam straty. Jeśli nie ma tej refleksji, można pisać książki o tym, w jaki sposób rodzice próbują zatrzymać dzieci przy sobie. Samotne mamy, na przykład, często chorują i dzwonią do synów, że migrena, że serce. Okazuje się, że ta choroba mija, kiedy tylko syn przyjedzie lub zadzwoni.
Spotkałam się z taką opinią starszej osoby: kiedyś to było pięknie, bo kilka pokoleń mieszkało razem pod jednym dachem i wszyscy sobie pomagali. Tymczasem wielu znawców psychologii małżeństwa i rodziny mówi, żeby bardzo uważać z mieszkaniem z rodzicami. Według mnie sielanka w wielopokoleniowych domach to mit. Co ojciec o tym myśli?
Można mieszkać pod jednym dachem i zdrowo przeżywać doświadczenie odejścia z domu rodzinnego. I można mieszkać w dwóch różnych miastach i w ogóle nie być odseparowanym, żyć w uzależnieniu. Tu nie chodzi o przestrzeń. Oczywiście, jeden dach może utrudniać albo zamazywać proces separacji, ale on jest możliwy, jeśli obie strony są dojrzałe. I rodzice, i dzieci, i ich związek. Rodzice mieszkający z dzieckiem i jego małżonkiem muszą bardzo precyzyjnie znać swoje miejsce. Żeby nie było sytuacji, że o dwunastej w nocy tatuś sprawdza w pokoju młodych, czy okno jest szczelnie zamknięte. Nie można pytać syna: „Dlaczego tak późno wróciłeś?”, bo o to może zapytać jego żona, a nie mama. Tego wszystkiego trzeba się nauczyć. To jest możliwe, ale, moim zdaniem, bardzo trudne. Mieszkanie osobno jest łatwiejsze, ale też nie daje gwarancji powodzenia. Bo rodzice mogą wydzwaniać, syn może po pracy jeździć na obiad do mamusi albo córka będzie przywoziła obiady od mamy do domu.
Z drugiej strony obecność rodziców w życiu młodego małżeństwa jest cenna, zwłaszcza gdy pojawiają się wnuki.
Nie ma nic za darmo. Wiadomo, dziadkowie by im nieba przychylili, opiekowali się nimi. I czasami jest tak, że rodzice mogą nawet nie wyczuć, że dzieci się pojawiły, bo dziadkowie wszystko za nich robią, a oni sobie żyją tak, jak żyli, a przy okazji mają dzieci. Oczywiście, wnuki potrzebują zdrowej relacji z dziadkami, którzy będą ich rozpieszczać i przygarniać. Ale to od rodziców, nie od dziadków, nauczą się zdrowej separacji. Dobrze, kiedy dziadkowie pomagają, ale muszą mieć olbrzymie wyczucie. Muszą umieć się wycofać w odpowiedniej chwili. Jeśli dzieci komunikują, że w danym momencie nie potrzebują pomocy przy wnukach, zdrowi dziadkowie nie obrażą się. Nie będą mieć pretensji: „Takie dzieci wychowaliśmy, że nawet nam wnuków nie pozwalają zobaczyć”.
Stwierdzenie, że nie ma nic za darmo, dotyczy też mieszkania z rodzicami. Ono może być łatwiejsze, bo zazwyczaj dziadkowie powiedzą: „Jesteście na dorobku, nie płaćcie za czynsz i prąd”. Kto się temu oprze? Taka pomoc może jest dobra, wygodna, ale ma swoją cenę. Bo w synu czy córce budzi się poczucie zobowiązania. Wtedy trudniej postawić granicę i powiedzieć: „Mamo, bardzo proszę, żebyś przestała dokarmiać mojego męża”. Bo zaraz przyjdzie tatuś i powie: „Córeczko, nie zapominaj, że jesteś u nas w domu”. I tu się sytuacja komplikuje, bo córka ma prawo tak powiedzieć matce, ale oczywiście wie, że nie jest u siebie.
Tworzy się ciąg długów wdzięczności.
Ja to nazywam syndromem złotej klatki.
Rozstanie z rodzicami to proces, czasem długotrwały. Jaki jest wariant minimum, by móc dojrzale wejść w związek?
Na to pytanie należałoby odpowiedzieć pytaniem: kiedy ktoś jest zdolny do małżeństwa? A odpowiedź jest taka: zdolny do małżeństwa jest ktoś, kto potrafi być dla drugiej osoby darem i rozumie treść przysięgi małżeńskiej, że „ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Ktoś, kto wypowiada te słowa, nie musi wiedzieć, co się za tym kryje, bo będzie się tego dowiadywał przez najbliższe czterdzieści czy pięćdziesiąt lat swego małżeństwa.
Dlatego nie ma co przesadzać z analizowaniem siebie pod kątem separacji od rodziców, bo to tak, jakbyśmy chcieli przed zawarciem małżeństwa wszystkie kwestie wyłapać i wszystkie możliwe sytuacje przeanalizować. Jasne, że warto o tym ze sobą rozmawiać w narzeczeństwie. Bardzo ważne jest ustalenie na przykład, w jaki sposób będziemy spędzali święta, jak często będziemy odwiedzali rodziców, jak często będziemy ich zapraszali do siebie. Warto zauważyć, z jakich rodzin się wywodzimy: że tu mama jest chora, a tam był rozwód.
Wchodząc w małżeństwo, wchodzimy na drogę, o której wiemy, dokąd prowadzi, ale nie mamy pojęcia, co się na niej wydarzy. Każdy rok małżeństwa będzie nas zaskakiwał, rozczarowywał, ale też zachwycał. To samo dotyczy rozstania z rodzicami. Każdy rok małżeństwa będzie rokiem uczenia się zdrowej separacji od rodziców.
Często powtarzam w czasie liturgii sakramentu małżeństwa, że jej bohaterami są nie tylko małżonkowie, ale również rodzice, bo wszyscy przeżywają niesamowitą przygodę. Narzeczeni, którzy wchodzą w związek, i rodzice, na oczach których te dzieci odchodzą. Jest w tej liturgii bardzo namacalny obraz. Narzeczeni, później małżonkowie siedzą z przodu, przed ołtarzem, rodzice z tyłu, między nimi jest pusta przestrzeń, a gdzieś z przodu jest Najświętszy Sakrament. Trzeba bardzo pilnować, żeby rodzice nie byli na równi z małżonkami ani przed nimi.
Nie mogą im zasłaniać przestrzeni przed Bogiem.
Nie mogą, ale też mają ważną rolę do odegrania – jako rodzice odchodzących dzieci. Rolę wspierania, towarzyszenia, ale na zupełnie nowych warunkach. Jak narzeczeni muszą się nauczyć żyć w małżeństwie, tak rodzice muszą się nauczyć żyć z małżeństwem swojego dziecka.
Oceń