Żadnych łatwych pocieszeń

Żadnych łatwych pocieszeń

Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Wyczyść

Jerzy Sosnowski, Ach, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, s. 245

Ciekawa okładka, enigmatyczny tytuł i nic niemówiąca notka wydawcy na okładce. Łatwo, zbyt łatwo przejść obojętnie wobec książki Jerzego Sosnowskiego Ach.

Dziewięć esejów układa się w podróż, którą przebył autor. Powstały na przestrzeni czterech lat, które stanowią już zamknięty okres. Sosnowski pochyla się nad własnym życiem i otaczającym światem. Rzeczywistość domaga się wyjaśnienia, podsumowania dotychczasowej egzystencji z wpuszczonym doń snopem Światła.

Poruszone tematy charakteryzują się dużą rozpiętością. I jeśli napiszę, że szkic Najpierw światło pozornie dotyczy rozważań o współczesnej fizyce przeplatanych historią życia Bernadetty z Lourdes, prowokując do pytań o dialog lub konflikt wiary i rozumu, zaś Elsynor i Jerozolima jest studium grzeszności, wyrzutów sumienia i potrzeby przebaczenia, to przecież nic nie wyjaśnia. Najciekawsze bowiem rzeczy dzieją się między wierszami, na marginesie narracji. Najlepiej zatem wziąć do siebie słowa z otwierającego tomu Małego Lebiediewa, że „w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby się zorientować, gdzie się jest”. I za każdym razem, przy kolejnej lekturze i następnym szkicu poświęconym przemijalności, pamięci, upływającemu czasowi (Ach) czy relacji między mężczyzną i kobietą (Pobojowisko), pytać nieustannie siebie: gdzie w tym wszystkim jestem ja?

Punkt wyjścia: opisać świat

Interesuje mnie język, którym Sosnowski opisuje swoje widzenie świata. W esejach przedstawiający się jako osoba wierząca, poszukująca Sosnowski wprowadza inny styl pisania o sprawach poruszanych także przez duchownych teologów. Jego pisanie jest zanurzeniem siebie i czytelnika w konkretne doświadczenie egzystencjalne z całym bagażem smutku, braku pocieszeń i oczekiwania na cud. Tym zdobywa sobie czytelnika. W kwestii ciała, seksualności, świata stworzonego język teologa duchownego będzie kostyczny, niczym z zamierzchłej epoki. Znajdą się w nim raczej gotowe do użytku schematy, konstrukcje językowe niż doświadczenie pasji życia, pasji pisania. U Sosnowskiego zwycięża język, może dlatego, że nie musi kiełznać swego umysłu problemem ortodoksyjności, co chyba zawsze ciąży nad pisarzem chrześcijańskim. Czytając polskich teologów, mam niejednokrotnie poczucie, że bardziej od dociekań w sferze wiary zajmuje ich zachowanie prawowierności. Nie da się opisywać doświadczenia wiary bez ryzyka bycia niezrozumianym; kto go nie podejmuje, jednocześnie skazuje się na zawężenie doświadczenia swego i innych.

Sosnowski jest w tym zakresie wolny. Pisze z głębi siebie, zapisuje autentyczne doświadczenie, a że pisać lubi i potrafi, otrzymujemy eseje wielopłaszczyznowe, nasycone świetną frazą, dużą erudycją i własnymi przemyśleniami. Znacznie bliżej mi do Autora Ach niż do teologa, który o ludzkim ciele będzie powtarzał do znudzenia, że jest ukoronowaniem stworzenia. Zdecydowanie wolę taki początek antropologii:

Oto ja: palce z liniami papilarnymi, jakie podobno mam ja tylko. Paznokcie, na których pojawiają się niekiedy białe plamki, oskarżenie mojej diety. Dłonie, od zewnętrznej strony porośnięte rzadkimi włoskami, takimi samymi jak te, które pamiętam z dłoni swego ojca. Nieprzyjemny możliwy dalszy ciąg tego podobieństwa: mam tyle samo lat, ile on, kiedy lekarze stwierdzili u niego raka. Jak on, przekrzywiam trochę głowę, kiedy zaczynam uważnie słuchać, choć brak dla tego gestu powodów, skoro mojemu lewemu uchu nic nie dolega.

Traktat o wychodzeniu w trakcie mszy

Esej Księga powrotu jest moim zdaniem pierwszą intelektualną próbą opisania narastającej decyzji, aby wyjść w trakcie mszy, aby opuścić Kościół. Zgłębić uczucia, przedstawić wnętrze człowieka – oto zaleta literatury. Proza Sosnowskiego oprócz intelektualnej przygody oferuje czytelnikowi także konkretne wejrzenie w jednostkowe doświadczenie. W takim pisaniu widać, że literatura i teologia idą ze sobą ramię w ramię. Potrzebują się, uzupełniają. Myślę nad tym tym mocniej i tym usilniej, im bardziej świadom jestem, że współczesna teologia pomimo rzetelnej pracy traci umiejętność komunikacji z człowiekiem wierzącym.

Nie sposób dziś podjąć wielu zagadnień, na przykład w eschatologii, bez odwołania do twórczości Dostojewskiego. Niby piszemy o rzeczach powszechnie znanych, a jednak bardziej pławimy się w infantylnej literaturze rozmiękczonej duchowości niż w śmiałych pracach. Wolę, aby literatura i teologia nawzajem się potrzebowały i przenikały, wolę ten dialog i wzajemną służebność niż nieprzychylne spoglądanie na siebie z przeciwległych, osamotnionych wież. Świadom jednak jestem, że tego rozdźwięku początkowo nie było. Ojcowie Kościoła byli zarówno świetnymi teologami, jak również nie wahali się zgłębiać własnych doświadczeń i uczuć.

Być może ta nieprzyjaźń między – nazwijmy to umownie – pełnią życia z jego blaskami i cieniami a wyśrubowanym, niebotycznym językiem wiary doprowadza jednego z bohaterów eseju Księga powrotu do świadomego opuszczenia Kościoła. „Chcę opisać przeżycia człowieka, który opuszcza świątynię. Nagle podczas mszy wstaje z ławki i kieruje się do wyjścia. Ten obraz przez wiele miesięcy intrygował mnie i pociągał. Dziś już nie wiem, czy kogoś takiego widziałem” – pisze Sosnowski, a ja zamieram, bo zdaję sobie sprawę, że sprawy toczą się o najwyższe stawki.

Z uwagą śledzę kolejne etapy narastania, dojrzewania aż wreszcie nabrzmiewania myśli, którą można przeciąć decyzją. Wyjść ze świątyni. Tajemne są początki myśli, nie wiemy „dlaczego”. Jest bliżej nieokreślona martwica, w miejscu gdzie dawniej był chłopiec wiernie uczestniczący w niedzielnej mszy. Wśród zgromadzenia wiernych głos bohatera nie stapia się we wspólnych modlitwach, lecz uporczywie, nieznośnie brzmi pojedynczo. Podczas Credo, podczas pieśni słyszy siebie, choć śpiewają stojący obok; słyszy siebie, a w swym głosie rozpoznaje fałsz. Nie, nie to, żeby przestał wierzyć w Boga. Wierzy w Niego. Ale kościelna ławka pali go i nie znajduje już dla siebie miejsca. Jeszcze przychodzi, jeszcze próbuje, ale czuje się coraz bardziej obco. Z początku nieśmiało, później coraz bardziej wściekle, drażnią inni wierzący, ich postawa, trwanie. Potworne uczucie, że wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tego, co przeżywa bohater, że na niego patrzą, słyszą jego myśli, wadzenie się. A najgorszy jest w tym wszystkim kapłan i jego kazanie. Nie do zniesienia. Jego głos skrzekliwy, jego wypowiedzi odbierane jako przytyk pod własnym adresem. Wreszcie decyzja, aby wyjść. Czyn. Działanie w przeświadczeniu, że Bóg w tajemny sposób właśnie tego od niego chce. Działanie w przeświadczeniu, że postąpiło się tak, jak trzeba było, skoro zaistniał „brak łączności”. Odważnie. Uczciwie.

Chciałbym usłyszeć głos kapłana skierowany do człowieka, który wychodzi w trakcie mszy – a on jest po części w każdym z nas – zobaczyć gest Kościoła, żeby zostać. Nie wiem, czy taki gest i jakiekolwiek słowo może zatrzymać wychodzącego ze świątyni. Czułbym się jednak spokojniej i sam bardziej pewny w swoim trwaniu podczas mszy, wiedząc, że Kościół ma taki znak i taką mowę. Że chce.

Katolicyzm i obrzeża myśli rosyjskiej

Jerzy Sosnowski jest pisarzem ukształtowanym przez katolicyzm. W swojej drodze wiary podróżuje samotnie; jeśli spotyka na niej współwędrowców, są to raczej teolodzy z linii nieraz granicznych dla katolicyzmu: Wacław Hryniewicz, Tomáą Halík. I niby nic w tym dziwnego, że intelektualista szuka zrozumienia pośród bardziej śmiałych teologów. Ale musi budzić głębsze zastanowienie, że jeszcze chętniej Sosnowski wśród partnerów do współmyślenia wymienia Lwa Szestowa, Fiodora Dostojewskiego, Włodzimierza Sołowiowa i Mikołaja Bierdiajewa. Dlaczego łatwiej podjąć wędrowanie z rosyjskimi myślicielami, którzy w sumie też pozostawali bardziej na obrzeżach prawosławia, niż z myślicielami katolicyzmu? Czy dlatego, że takowych nie ma? Wiem, że zaproponowana odpowiedź może być zbyt pośpieszna. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że Bierdiajew czy Szestow są po prostu ciekawsi, czytaj: boleśnie dotykają prawdziwości życia wraz z całym spektrum jego problemów, a w ich rozwiązywaniu rzucają całych siebie w ogień „przeklętych problemów”.

Takiej książki nie napisze żaden z trzydziestolatków. Za mało przeżyli. Otchłań problemów boskoludzkich dopiero się przed nimi otwiera po uprzednim zamknięciu dylematów damskomęskich. We współczesnej literaturze polskiej dawno nie mieliśmy książki o takim ciężarze gatunkowym, z całą świadomością tego, co mówi. Mówi bowiem z życiowego doświadczenia, a tego się nabywa w trakcie mocowania z życiem. Taką książkę może napisać dopiero mężczyzna o dekadę starszy. Na tamtego młodszego, którym był, potrafi spojrzeć po ojcowsku – trochę z surową oceną, trochę z miłością. Do napisania takiej książki trzeba mieć wreszcie odwagę, której może zabraknąć bez względu na wiek. Ach jest propozycją odważną, która nie ma raczej w najnowszej literaturze polskiej odpowiednika lub konkurenta. Na myśl przychodzą jedynie szkice Wojciecha Wencla Zamieszkać w katedrze, ale pisane z perspektywy niemal neofity niezbyt pasują do esejów Sosnowskiego. Co więcej, powątpiewam, czy znajdą się następcy takiej prozy, takich wyznań.

Żadnych łatwych pocieszeń
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz.  Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze