Ewangelia według św. Marka
Są ludzie, których misją jest zaczynać, budzić, a po nich pałeczkę winni przejąć inni, których zadaniem jest rzecz dokończyć. Święty Jacek, zakładał klasztor, rzucał ideę, gromadził wokół niej paru ludzi i szedł dalej.
Świętego Jacka po raz pierwszy spotkałem w początkach sierpnia 1995 roku. Miałem osiemnaście lat, gdy ciężko przerażony zapukałem do furty poznańskiego nowicjatu dominikanów. Odbyłem rekolekcje. Na oczach lejącej krokodyle łzy rodziny wdziałem habit. Zanurzałem się w zakonną codzienność. Niektóre z jej elementów przyprawiały mnie o mdłości, ale były też takie, które polubiłem. Choćby wieczorne procesje – bracia po nieszporach podążali do kaplicy Matki Bożej, śpiewając Salve Regina. W środy procesja miała dwa przystanki – po Matce Bożej przychodziła kolej na świętego Jacka, któremu śpiewaliśmy antyfonę Ave Florum. Śpiewaliśmy – to dużo powiedziane. W tym utworze są miejsca, które właściwie zaintonować może chyba tylko ktoś operujący sopranem, a większość z nas nie dysponowała ani głosem, ani – niestety – słuchem. W środowy wieczór świątynię wypełniało więc jednostajne wycie. Do obrazu patrona polskich dominikanów dochodziliśmy zawsze w szampańskich nastrojach. Polubiłem świętego, który dostarczał mi tyle radości.
Święty Jacek nie podniósł kłosów
Gdy po kilkunastu tygodniach zacząłem się zastanawiać, czy na pewno zakon jest moim miejscem, przychodziłem przed jego obraz częściej. Mówiłem: „Tyś to wszystko pozakładał, więc zadbaj o mnie”. Prosiłem, żeby się mną opiekował. Moim zmaganiom z dominikańskim powołaniem nie towarzyszyły jednak żadne nadzwyczajne znaki. Dla mnie święty Jacek nie podnosił kłosów. Wyszedłem z nowicjatu, by kilka lat później do niego wrócić i znów go opuścić. Jacka mijałem później jeszcze wiele razy: na obrazach, w kościołach nazywanych jego imieniem, modliłem się przy jego krakowskim grobie, ale nigdy nie doznawałem przy tej okazji jakichś ekstaz. Odrowąż nigdy nie był dla mnie tak ważny, jak moja ukochana święta Faustyna czy Pier Giorgio Frassati, o którym mam ochotę mówić dniem i nocą, zdzierać ze ścian jego lukrowane obrazy i krzyczeć, że nie był wcale słodkim jak cukrowa wata aniołeczkiem, ale facetem z krwi i kości.
Jacek był porządnym, niedzisiejszym świętym. W tym przekonaniu utwierdzały mnie msze ku jego czci, w których uczestniczyłem jakiś czas temu w warszawskim kościele na Freta. W miejsce kazań – lektura wypracowań z życia świętego, dziwne, przesycone kwietnymi i rolniczymi metaforami pieśni. Szanowałem ludzi, którzy brali w nich udział, ale to nie było moje. Dopiero parę dni temu otworzyły mi się oczy.
Niewidziany od lat krewny
Kilkanaście tygodni temu miesięcznik „W drodze” poprosił mnie, żebym napisał tekst o „moim świętym Jacku”. Nie miałem na ten temat zbyt wielu refleksji, chciałem się więc wymówić brakiem czasu. W moim życiu nastąpiła jednak seria zaskakujących zdarzeń, które doprowadziły mnie do innej myśli. Skoro święty Jacek chce, żebym o nim napisał, niech wymodli mi to, co teraz jest mi tak bardzo potrzebne. Umówiłem się z redaktorami miesięcznika, że podczas gdy ja siądę do pisania, oni udadzą się do kaplicy. Nic się jeszcze nie stało, tekst ten piszę więc trochę awansem, z nadzieją, że skoro dotąd święty Jacek zrobił dla mnie tyle, nie zwracając większej uwagi na to, czy zauważałem i doceniałem jego starania, to teraz postara się co najmniej podwójnie.
Otwarcie oczu nastąpiło, gdy zastanawiałem się, o czym właściwie pisać. Wyciągając z szuflady zdjęcie, na którym jako osiemnastoletni smarkacz w białym habicie i z brewiarzem w ręku, z marsową miną pozuję na tle obrazu naszego świętego, a później oglądając z lotu ptaka ostatnie kilkanaście lat życia, uświadomiłem sobie, że akt oddania się pod protekcję świętego Jacka, który dla mnie był jedną z dziesiątek pobożnych figur retorycznych zastosowanych w życiu, on potraktował niezwykle poważnie. To, co od kilku dni dzieje się w mojej głowie, przywodzi na myśl spotkanie z niewidzianym od lat krewnym. Próbujemy rekonstruować miniony czas, szukać wspólnych doświadczeń, uświadamiamy sobie, jak wielki wpływ ma na nas ktoś, kto od lat był poza zasięgiem wzroku. Żadna odległość nie zmieni faktu, że płynie w nas ta sama krew, że zarówno jeśli idzie o genotyp, jak i o fenotyp, coś nas z nim mocno łączy.
Niemożność usiedzenia w miejscu
Łączy nas przede wszystkim organiczna niemożność usiedzenia w miejscu. Jestem pewien, że kiedy Jacek Odrowąż jako krakowski kanonik podejmował decyzję o wyjeździe do Rzymu, a później o wstąpieniu do nowego zakonu, miał wokół siebie ludzi, którzy znacząco pukali się w czoło. Tłumaczyli, że z pewnością sprzeciwia się woli Bożej, że ulega dziwnym podszeptom, że zamiast pracować organicznie tam, gdzie został postawiony, ucieka w duchowe ekstrawagancje. Wracając z Rzymu, Jacek ograniczał swoją rolę do rzucania pomysłów. Tak widział swoje powołanie – idąc przez Europę, chciał zarażać ludzi wiarą, rzucać ziarno, pozwalając, by później rosło sobie samo albo by doglądał go kto inny (w tym celu zakładał przyklasztorne szkoły). Przypominał współczesnego biznesmena, który zakłada firmę i zostawia ją, gdy ta ma już mocną pozycję na rynku, by szukać nowych wyzwań. Rozumiem go całym sercem.
Zachodzę dziś w głowę – czy to przypadkiem nie święty Jacek wymodlił mi życie, w którym co chwila spotykam się z zarzutami, że zbyt ochoczo opuszczam dotychczasowe miejsce w świecie, że zmieniam pracę, że przeskakuję z kwiatka na kwiatek, że może gdybym spędził spokojne kilka lat z tą samą wizytówką w portfelu, następne pięć poświęcił na zrobienie doktoratu z teologii, mógłbym dotrzeć skuteczniej do większej rzeszy ludzi. Może mógłbym, a może bym nie mógł. Może kiedyś uda mi się ów doktorat zrobić. Święty Jacek apeluje jednak do mnie, bym nie pozwolił sobie na pogrążenie się we własnych planach. Aby część rozważna, która we mnie jest, nie zdominowała części romantycznej. Abym wyzbył się myśli, że skoro zacząłem jakiś proces, np. zmian w duszy jakiegoś człowieka, to staję się za niego odpowiedzialny, że mam być przy nim do końca. I znów – mam lub nie mam. Przypominam sobie casus świętego Józefa, który był przy początkach ziemskiego życia Jezusa, ale nie doczekał Jego końca. Wykonał jak najlepiej to, co miał wykonać, ale umarł, nie wiedząc, jak potoczą się losy jego Syna, po co były bezsenne noce, gdy okazało się, że żona jest w ciąży z kimś innym. To bzdura, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak całą rzecz kończy. Są i tacy ludzie, których misją jest zaczynać, budzić, a po nich pałeczkę przejmują inni, których zadaniem jest rzecz dokończyć. Jacek zakładał klasztor, rzucał ideę, gromadził wokół niej paru ludzi i szedł dalej. Nie noszę i nie będę już nosił habitu, wykonuję chyba jednak (oczywiście na znacznie mniejszą skalę) bardzo podobną robotę.
Niedające się skalkulować ryzyko
W tym miejscu przychodzi mi na myśl analogia z innym obszarem mojej działalności – ratownictwem medycznym. Kiedyś zajmowałem się nim poważnie, pokończyłem stosowne kursy, jeździłem w zespole reanimacyjnym. Do dziś zdarza mi się udzielać pomocy ofierze. W takich sytuacjach ratownik jest potrzebny, ale życie pacjenta i tak się zakończy, jeśli nie trafi on do szpitala, w którym zajmą się nim spece od poważniejszych zabiegów. Tuwim, pisząc swój wiersz o koniecznej dla właściwego funkcjonowania świata różnorodności powołań, bezwzględnie miał rację. Dziś – kiedy niemal wszystko, co robimy, próbuje się zamknąć w tabelach, briefach, biznesplanach i prezentacjach, kiedy zanim zacznie się działać, można policzyć krótkoi długoterminowe zyski oraz straty – życiorys św. Jacka przypomina, że życie to także niedające się skalkulować ryzyko, to miejsce na wolne decyzje naszych braci, naszych słuchaczy, ale i naszych współpracowników, tych, którzy nas kiedyś zastąpią. To niedopięty na ostatni guzik księgowy bilans, raczej – układane przez nas wszystkich i bez pewności powodzenia gigantyczne puzzle.
Jest też jednak i inna rzecz, która mnie w Jacku ujmuje. Kilkanaście lat temu, kiedy pierwszy raz wziąłem do ręki zbiór dominikańskich legend, zapamiętałem z nich tak naprawdę tylko jedno zdanie. Święty Jacek zwierzał się komuś, że wszystko, co robi, jest piękne, ale on musi już się, niestety, pożegnać, bo chce iść ewangelizować Kumanów, o których nie wiedział nic poza tym, że muszą gdzieś być. Pewnie na końcu świata. Proste nawiązanie do koncepcji Chrystusa, który rozsyłając swoich uczniów, nie apelował do nich, by szli tam, dokąd będą mogli, tam, dokąd da się dojechać, tam, dokąd zostaną zaproszeni. Jezus grupce prowincjonalnych biznesmenów z branży rybnej mówi: The Sky is the limit. Nakreśla program szalony. Mówi: idźcie na cały świat i nauczajcie wszystkie narody. Gdyby apostołowie przełożyli piękną ideę Jezusa na duszpasterski biznesplan, ocenili, gdzie uda im się coś uzyskać, a gdzie nie – my, być może, wierzylibyśmy dziś w Trygława.
Katolicki salon był mu obcy
Mówiąc o Kumanach, święty Jacek z pewnością zakładał, że nie powitają go oni kwiatami ani nie czekają, by usłyszeć, co ma im do powiedzenia. Mimo to chciał do nich dotrzeć. Chciał rozmawiać. Przypomniałem sobie wyraźnie o świętym Jacku, gdy kilka miesięcy temu jeden z dzienników podniósł wielkie larum, że organizatorzy dorocznego Zjazdu Gnieźnieńskiego zaprosili do jednej z debat, obok kardynała Tarcisio Bertone i wielu innych związanych z Kościołem osób, także człowieka, który od Kościoła jest bardzo daleko, a czasem – z naszego punktu widzenia – głosi tezy po prostu idiotyczne. Peter Singer, bo o nim mowa, został okrzyczany antychrystem, którego nie należy wpuszczać na katolickie salony. W świętym Jacku ujmuje mnie to, że pojęcie katolickiego salonu było mu obce. Chciał iść do wszystkich, bez względu na to, czy go lubią, czy nie, czy mówią mądrze, czy wygadują głupoty. Może miał też w pamięci fragment Ewangelii mówiący o tym, że nasz czas nie jest wieczny. Że z przeciwnikiem, również tym ideowym trzeba spróbować się pojednać, dopóki jest się z nim w drodze.
Tu oczywiście rodzi się pytanie, czy tego typu podejście nie trąci wcale nieświętą naiwnością, czy nie stoi w sprzeczności z danym nam przez Boga rozumem. Czy warto tracić czas na debaty z tymi, o których wiemy, że i tak zdania nie zmienią? Mam wielki dylemat, gdy czasem zapraszają mnie na konwentykle przedstawiciele środowisk antykościelnych. W kontaktach z nimi przyjąłem zasadę, że sprawdzam, czy mimo iż nie są to ludzie z mojej bajki, będzie tam z kim pogadać, aby dyskusja nie była serią monologów. Oczywiście, że przyjemniej mówić do ludzi przekonanych co do tego, iż mamy rację, takich, którzy spijają z naszych ust każde słowo, ale kto wie, czy z czegoś, co z pozoru wydaje się stratą czasu, nie wyrośnie cokolwiek w przyszłości! Uwolnienie się od myśli o potencjalnym efekcie jako koniecznym warunku podjęcia pracy, dopuszczenie, że możemy osiągnąć tylko tyle i aż tyle na niwie ewangelizacji świata, że dzięki jakiemuś słowu, które rzucimy, ktoś kiedyś podejmie w życiu odrobinę lepszą decyzję – wymaga zwykle od publicysty, kaznodziei czy pisarza pewnych zmagań w obszarze poczucia własnej wartości.
W samym środku świata
Kolejny rys, który lubię w świętym Jacku, to opisywana w dominikańskich legendach jego towarzyskość. Mówiąc dzisiejszym językiem: bywał, rozmawiał, jadał, brał udział w spotkaniach. Wielcy świadkowie wiary idą zwykle jedną z dwóch dróg. Jedni, na przykład mnisi z klasztorów kontemplacyjnych, toczą życie z dala od świata, a świat przejęty ich odmiennością odwiedza ich na peryferiach. Drudzy zostają w samym środku zdarzeń, by tam stanowić jasny, niewzruszony punkt odniesienia dla wszystkich, którzy się wokół kręcą. Stają się latarnią, wtopioną na dobre w wielkomiejski krajobraz, której w dzień zwykle nie zauważamy, ale gdy zapada ciemność – pomaga nam trafić do celu. To nie Jacek był autorem słynnego dominikańskiego motto Contemplata aliis tradere – przekazywać innym owoce kontemplacji, ale tak właśnie żył i dlatego może być dziś patronem wszystkich, którzy starają się mówić o wierze, zakorzenieni na stałe w samym środku świata.
* * *
Zakończę, tak jak zacząłem – w tonacji bardziej osobistej. Imponuje mi święty do tego stopnia niezbudżetowany. Mimo że przez kilkanaście lat, mówiąc oględnie, miałem go raczej w nosie, on – nie narzucając się ze swoim imieniem i twarzą – pokazywał mi, jak można iść przez ten świat z niebiańskim paszportem w kieszeni. Udawało mi się to czasem bardzo różnie, a mimo to jestem dziwnie pewien, że Jacek nie zwątpił i nie powiedział jeszcze w moim życiu ostatniego słowa. No właśnie – tekst napisany. A więc święty Jacku – do dzieła.
Oceń