Bukiet
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Markowi Jańskiemu

Oczywiście, że poeta czy prorok może zobaczyć sens życia w jednej sekundzie, w ziarenku piasku, ale dla mnie, człowieka, który wszystko roztrwonił i nie potrafił nic dojrzeć pod powłoką zdarzeń, to jest pewien wyczyn.

Odwinąłem kwiaty z papieru. Dwadzieścia sześć róż. Dwadzieścia sześć lat naszego małżeństwa. Z czego pięć lat można by nazwać jasnymi, pomimo że były w nich dni koszmarne. A reszta? Lepiej gdyby ich nie było. Kwiaciarka, szykując bukiet, uśmiechała się porozumiewawczo. Jakby chciała dać do zrozumienia, że opanowała sztukę symboli. Przypominała trochę wróżkę, która doskonale wie, po co do niej przyszedłem – a może były to zwykłe uśmiechy przekupki, która zachwalałaby mój wybór bez względu na to, na co bym się zdecydował. Zadzwoniłem do drzwi. Po chwili usłyszałem kroki Patrycji. Opuściłem głowę, ale czułem, że wyjrzała przez judasza.

– Co się stało? Zapomniałeś kluczy?

Każde z nas samo otwierało drzwi do domu. W ten sposób minimalizowaliśmy kontakty. Chciałem, bardzo dziś chciałem, żeby to ona je otworzyła. Klucze miałem w kieszeni. Nic nie powiedziałem, tylko podałem jej róże. Uniosła brwi w zdziwieniu.

– To dla mnie?
– Tak…
– Dziękuję… Mówiłeś, że będziesz późno…

Nie mogła wypaść z roli i zapytać ot, tak po prostu, dlaczego dostaje kwiaty, skoro nie dawałem ich przez kilkanaście lat.

– Zmieniły się plany. Miałem przygody po drodze. Komunikacyjne.

Nie opowiadaliśmy się sobie, co kto zamierza robić, ale w niedzielę zwykle jedliśmy razem obiad, więc przed wyjazdem do Warszawy poinformowałem, żeby na mnie nie czekała.

– Nie pojechałem w końcu na giełdę – wyjaśniłem.
– Odwołali w związku z Papieżem?
– Nie, giełda chyba była. Pociąg miał prawie trzy godziny opóźnienia.

Spojrzałem Patrycji w oczy. Uśmiechnąłem się. Odwróciła wzrok zakłopotana. Wybita z rytmu. Nie pamiętam, kiedy nasze oczy spotkały się po raz ostatni. Żyliśmy, nie patrząc na siebie, jedynie wyczuwając obecność. Żeby na siebie nie wpaść. Martwe małżeństwo. Chyba nie jedyne. Nabrałem dziwnej pewności, że dzisiaj jest wszystko możliwe. Że mogę zmienić ten stan. Od kilkunastu godzin w moim życiu zaczęły się dziać rzeczy zastanawiające. Wczoraj wieczorem, gdy miałem zdradzić Patrycję, dostałem wiadomość, że zmarł Papież. W niepojęty sposób fakt ten powstrzymał mnie przed popełenieniem czynu, którego nie uważałem za coś złego. Przez cały pontyfikat Papież nie miał wpływu na moje działanie, myślenie. Potem jadę w pociągu z ludźmi z innej planety, których zupełnie nie obchodzi, że Papież odszedł. Następnie spotykam Pawła, kolegę z liceum, rozrywkowego chłopaka, który o dziwo daje mi rady, jak być szczęśliwym w życiu, zachowując proste normy moralne. Dalej, pociąg, którym jadę na spotkanie z facetem, mającym mi sprzedać szablę orlą, perłę do mojej kolekcji, staje, bo pod koła rzuciła się dziewczyna. Wymiotuję. Po czym zabieram się samochodem z zakonnicami i dostaję wykład na swój temat od kogoś, kto w ogóle mnie nie zna. Na koniec otrzymuję obrazek z Jezusem Miłosiernym. To wszystko nic. Najdziwniejsze, że zaczynam się czuć tak, jakby to wszystko było urządzone specjalnie dla mnie. Kupuję więc bukiet róż. Dwadzieścia jeden czerwonych i pięć białych, a raczej bladokremowych. Dla mojej żony, z którą rozszedłem się parę lat po ślubie, pomimo że nie było rozwodu, pomimo że żyjemy pod jednym dachem, czasami jadamy razem posiłki, płacimy wspólnie rachunki. Parę razy zdarzyło się nam ze sobą przespać. Śmieszne słowo, ale nie znam lepszego. Czym były te nasze zbliżenia? Może rzeczywiście przespaliśmy to, co było między nami. Nierealne jak sen. Nie komentowaliśmy tego żadnym słowem ani gestem.

Postawiłem torbę w korytarzu i wszedłem do kuchni za Patrycją. Usiadłem przy stole i patrzyłem na nią, jak odwrócona nalewała wodę do kryształowego wazonu. Zdawało mi się, że puściła słaby strumień, by ukryć jak najdłużej twarz przed moim spojrzeniem. Próbowałem wyobrazić sobie, jaką ma minę. Na pewno, gdy się odwróci, nie zdradzi już, co czuje.

– Napijemy się herbaty? – zaproponowałem.
– Możemy… jaką chcesz?
– Zwykłą, czarną. Z cytryną.

Chciałem jej opowiedzieć, że od paru godzin coś się ze mną dzieje. Jak na ironię, opowieść o mojej przemianie musiałem zacząć od kłamstwa. Nie, to nie było kłamstwo. Jedynie zatajenie paru szczegółów. Kłamstwo jest wtedy, gdy kogoś oszukujemy dla osiągnięcia własnej korzyści. A ja wręcz przeciwnie, chciałem coś uratować. Dla nas obojga. Mogłem jej powiedzieć: wczoraj miałem pójść do łóżka z Ewą, ale właśnie wtedy dowiedziałem się o śmierci Papieża. Mogłem jej powiedzieć: zrezygnowałem z kupna orlej szabli, bo dziewczyna rzuciła się pod pociąg i nagle poczułem bezsens zbierania martwych przedmiotów. Tylko że po zadaniu takich ran niczego już bym nie osiągnął. Mogliśmy zamknąć się w swoich pokojach. Na zawsze. Samobójczyni, która zginęła pod kołami pociągu trzy godziny temu, przypomniałaby jej z całą pewnością śmierć matki, która zginęła pod kołami tramwaju przed dwudziestoma laty. Nie mogłem tego powiedzieć, a przecież właśnie te dwa fakty sprawiły, że siedziałem teraz przy Patrycji.

– Spotkałem w pociągu Pawła Kubiaka – przemówiłem po namyśle.
– Tego z liceum?
– Yhm.
– A kim on jest, że zmienił twoje plany? Nie pamiętam, żebyście trzymali z sobą.
– W sensie społecznej hierarchii nikim, takim szaraczkiem jak ja. Ale jest mistrzem życia, mistrzem prostych uciech. Ma receptę na szczęśliwy żywot…
– Popiliście?

Przełknąłem tę odrobinę złośliwości. Uśmiechnąłem się.

– Nie było szans, nawet gdybyśmy. Pociągi są bezalkoholowe. A potem w ogóle już nie było możliwości, bo wracaliśmy w towarzystwie sióstr zakonnych.

Nie, nie spodziewałem się, że Patrycja będzie się dopytywać… To, że siedziała ze mną przy stole, było już czymś niewyobrażalnym. Nie przerywała ani nie wstała od stołu.

– Myślałem, że oszaleję. Pociąg stawał co chwilę. Aż w końcu stanął na dobre. Dwadzieścia kilometrów przed Poznaniem. Na szczęście nadarzyła się okazja…

Co za bzdury… „Na szczęście?” I nagle postanowiłem jednak powiedzieć choć pół prawdy. Jeśli nie powiem o tej dziewczynie, nic właściwie nie powiem. Zaryzykowałem.

– Dziewczyna rzuciła się na szyny… Nie wiadomo było, jak długo to potrwa.

Przymknęła oczy. Przez jej policzek przeszedł lekki skurcz.

Udałem, że informacja o samobójstwie w tym wszystkim, co miałem do opowiedzenia, była nieistotna.

– Paweł mnie odnalazł. Bystrzacha, wkręcił się do siostrzyczek, no i pomyślał o mnie. W pociągu jechała jakaś zakonnica, która zadzwoniła, by po nią przyjechali, bo nie zdąży na uroczystości.

Zaoszczędziłem Patrycji szczegółów. Ani słowa o tym, że zwymiotowałem na wieść o samobójczyni.

– Najpierw nie zorientowałem się, o co chodzi. – Nie zauważyłem żadnego zniecierpliwienia. Patrycja chciała słuchać. – Sądziłem, że chodzi o jego siostry. Za sekundę stałem już przed dwoma pingwinami, które zapraszały do samochodu. Nie miałem właściwie wyboru. Nie chciałem robić Pawłowi przykrości.

Wziął na siebie rozmowę. Wodzirej w każdej sytuacji.

– Boże! Odebrać sobie życie. Nie pojmuję. Podobno to była jakaś młoda dziewczyna. Słyszały coś siostry?
– Nie, nic nie wiemy – odezwała się ruda myszka, po którą przyjechano. Miła buźka, piegowata, nosek taki kartofelek, trochę zadarty i wysunięte ząbki. Jak mówiła, to tak jakby skrobała serek. – Zmówmy Koronkę. Ona teraz najbardziej potrzebuje modlitwy.

Pierwszy raz usłyszałem tę Koronkę. Obiło mi się wcześniej o uszy, że Faustyna, że ostatni ratunek, ale nigdy jej nie słyszałem. To coś podobnego do różańca, tylko powtarza się „przez wzgląd na Jego mękę miej miłosierdzie dla nas i całego świata”. Dokładnie nie powtórzę. Śmieszne, a właściwie nie śmieszne… Zadziwiło mnie, że ta siostra jako oczywistość przyjęła, że wiemy, co to jest Koronka, że jesteśmy ludźmi wierzącymi. No chyba tak, skoro zaproponowała modlitwę. Może Pawełek podszedł je w jakiś pobożny sposób? Kiedy indziej pewnie by mnie to zdenerwowało, wziąłbym to za nachalność. Ale w tej sytuacji wydało mi się to tak naturalne. Pomyślałem, że mnie nigdy nie byłoby stać na coś takiego.

Wyobraź sobie, całą drogę jechałem w towarzystwie podpitych koszykarzy, którzy demonstrowali, że nic ich nie obchodzi, że jest tuż po śmierci Papieża… Przypuszczam, że tej zakonnicy nic nie przeszkadzałoby, żeby rozpocząć tam swoją misję.

Paweł był aktywny.

– A siostrzyczki z jakiego zakonu? – spytał.
– Piętnastki. Tak mówią na nas potocznie, bo jesteśmy Siostrami Modlącymi się w Godzinę Męki Pana Jezusa.
– No tak. Piętnasta godzina. „Piętnastki” jeszcze można zapamiętać. Ale siostry takie wesolutkie, jak na zgromadzenie o tak smutnej nazwie.
– Nie powiedziałabym, że to smutna nazwa. Godzina miłosierdzia to najradośniejsza godzina dla świata.
– Rzeczywiście… Ta dziewczyna chyba właśnie koło piętnastej rzuciła się pod koła.
– Boże, Boże, coraz więcej młodych ludzi nie wytrzymuje – westchnęła zakonnica.
– Siostro, ja nie wiem, jak można się nie cieszyć życiem? – stwierdził Paweł. Pomyślałem, że zaraz da swój wykład, jak to żyje pełnią życia pomimo trzydziestu lat zmagania się z cukrzycą. I o seksie małżeńskim. To mogłoby być ciekawe. Skończył jednak dobitnym wyznaniem: – Nie rozumiem!
– A ja rozumiem – Myszka powiedziała to z takim delikatnym uśmiechem. I w tym ułamku sekundy poczułem do niej ogromną sympatię. To „rozumiem”, które zawierało ludzkie nieszczęścia, i ten delikatny uśmiech. Powaliła mnie. Paweł chyba jej nie usłyszał.
– To jest szokujące – perorował – dwie śmierci dosłownie w ciągu paru godzin. Śmierć Papieża i tej dziewczyny. Siostro, wszystko w tym temacie. Sens i bezsens jak na dłoni. Do wyboru.
– Coś łączy te dwie śmierci. Tylko my tego nie widzimy – powiedziała zamyślona Myszka. Jakby miała jakieś widzenie.

Siostra, która prowadziła samochód, nie odzywała się. Niemowa. Komentowała wypowiedzi koleżanki z zakonu dziwnymi, raczej ironicznymi minami. Delikatne uniesienia brwi, ledwo zauważalne kręcenie głową. Podejrzewam, że nie identyfikowała się z poglądami drugiej „piętnastki”. Obserwowałem ją kątem oka w lusterku.

– Właściwie, to mogę zrozumieć. Moja koleżanka z pracy popełniła samobójstwo z powodu męża alkoholika. – A jednak do Pawła musiały dotrzeć słowa Myszki.
– Mam rodziców alkoholików – powiedziała.
– Nadal piją? – spytał rzeczowo Paweł.
– Piją.
– Mimo że siostra wstąpiła do zakonu? To ich nie otrzeźwiło?
– Nie mamy z sobą kontaktu. Straciłam ich w dzieciństwie. Odebrali im prawa rodzicielskie, gdy miałam pięć lat. Zabrali mnie do domu dziecka.
– Siostrze tak łatwo przychodzi o tym mówić? – nasz kolega był szczery.
– Uważam, że to jest jakaś droga, którą mnie wiedzie Bóg. To cud, że istnieję. Zastanawiałam się, jaki sens ma moje życie. Jakie mi Bóg dał zadanie? Żyję po to, by dojrzeć do przebaczenia swoim rodzicom. I żyję marzeniem, żeby im kiedyś podać Pana Jezusa. Nie wstydzę się o tym mówić, bo wiem, że wielu osobom pomogłam. Ludzie się tak łatwo poddają. Ja żyję po to, by mówić ludziom, żeby się nie poddawali, bo zawsze jest nadzieja.

Uśmiechnęła się i zwróciła się do mnie. Miałem przedziwne wrażenie, że cały czas mówi do mnie, choć tylko Paweł z nią rozmawiał.

– Prawda?… – wycelowała we mnie.– Nie, proszę siostry – odezwałem się niespłoszony. – Nie zawsze jest nadzieja. Ta dziewczyna jej nie miała. W przeciwnym razie by tego nie zrobiła.
– Ludzie często odbierają sobie życie z powodu, który za jakiś czas, za parę chwil byłby dla nich nieistotny. Są też rozpacze ugruntowane, przemyślane, ale ich jest znacznie mniej.

Myszka miała poukładane w głowie. Niemowa w lusterku się zagotowała. Aż odchrząknęła i poprawiła druciane okulary. Musiała nie darzyć zbytnią sympatią swojej siostrzyczki. Co za duet.

– Zdaje mi się, że siostra wiele wie na ten temat – powiedziałem do Rudej.

Pokiwała twierdząco głową.

– Coś wiem. Pracuję w Domu Samotnej Matki. Tam zwykle trafiają kobiety, które nie mają żadnej nadziei i nie widzą żadnej przyszłości…
– A potem nie wyobrażają sobie, że życie może być tak piękne, gdy już urodzą dzieciaszka – Paweł wystrzelił z grubej rury.
– Tak prosto nie jest, ale trzeba widzieć miłość tych matek… Miesiąc temu rodziła kobieta, która jadąc w karetce na poród, powtarzała, żeby w żadnym wypadku nie pokazywać jej dziecka. Miała już dwójkę. Została zgwałcona przez swego męża, który był na przepustce z więzienia. Leżała potem w izolatce i płakała. Pytała mnie, czy jest jeszcze mamą, skoro oddała swoje dziecko. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć.
– Słodziutkie te dziewczyny – Niemowa przemówiła, a raczej zagdakała jak kura. – Jak się tam pracuje, to trzeba być przygotowanym, że dla nich jest się gówniarą i służącą. Żadnej wdzięczności. Obwiniane jesteśmy za wszystko. I oskarżane. Traktują nas wedle swojej miary. Dla nich jesteśmy takie same jak one, tylko jeszcze gorsze.

Nikt się nie odezwał. Myszka, spolegliwa, uśmiechała się z miłością, jakby zupełnie nie czuła, że jej siostra mówi to przeciw niej.

– W Boże Narodzenie – ciągnęła Niemowa – dziewczyna urodziła martwe dziecko. Dostałam telefon z wyzwiskami od jej matki, że jestem wszystkiemu winna. Bo ona wie, że jej córka myła dwa dni wcześniej podłogi i dlatego tak się stało. Odesłałam ją do lekarza. Powiedział jej, że dziecko okręciło się pępowiną. Strasznie to przeżyłam, święta i w ogóle. A dziewczyna? Szybko się pozbierała i mówi: „To dobrze, że się nie urodziło, bo ono było przeklęte. To był znak. Udusiło się, a przecież ja żadnych opasek na głowie nie nosiłam”. Miała taki przesąd. Ale że do końca się upijała i brała narkotyki nie wspomniała.

* * *

Bałem się, że Patrycja zaraz wstanie. Ale nie, słuchała chyba z zainteresowaniem. Kiedy Niemowa mówiła o martwym dziecku, pomyślałem o stryju Józefie, który przeklął nasze małżeństwo, bo nie mógł się zgodzić, by wnuk ofiary Katynia połączył się z córką komunistycznego dygnitarza. Nie powiedziałem oczywiście tego Patrycji, tak samo jak nigdy nie powiedziałem jej o klątwie stryja. Miała dość swoich klątw. Klątwy były jej religią. Do ślubu założyła białe perły. Przyjaciółka odradzała jej: „Perły to łzy”. Uśmiechnęła się: „Ach, to cudowne tak sobie czasem popłakać”. Opowiedziała mi o tym po śmierci matki. Wszystko jej się powiązało w jeden węzeł: perły, śmierć matki, za którą się obwiniała. To, że nie mogła zajść w ciążę. Myślę, że nie mogła zajść z powodu blokady psychicznej. Nie próbowała się leczyć. Przyjęła to za rzecz naturalną. Klątwa stryja Józefa pozostała moją tajemnicą. Gdybym o niej powiedział, po pierwsze, bym ją zranił, a po drugie, bałem się, że uzna ją za praprzyczynę naszych nieszczęść.

* * *

– A siostra nie wierzy, że życie może być przeklęte? – spytałem Rudą.
– Dopóki się go nie zanurzy w miłosierdziu, może się tak wydawać.

Patrycja słuchała z wielką uwagą. Zamilkłem na chwilę. Widziałem, że gdzieś poszybowała myślami. Mocowała się w środku. Na twarzy miała taki smutny uśmiech.

Nagle usłyszeliśmy jakiś trzask i syk. W szafce pod zlewem. Poderwałem się, otworzyłem drzwiczki. Z rurki tryskała gorąca woda. Otworzyłem szafkę obok, w której znajdowały się zawory. Cała była zastawiona garnkami. Zacząłem w wariackim tempie ją opróżniać. A Patrycja przytomnie podstawiła wiadro pod coraz większy strumień wody. Pryskało wszędzie, ale główny strumień wpadał do naczynia. Pobiegłem na korytarz do skrzynki z narzędziami po francuza. Po chwili, zaciskając zęby w wysiłku, zakręciłem ośniedziały, okamieniały zawór. Sytuacja opanowana. Poczułem się nagle dumny i szczęśliwy. Byłem cały mokry. Uświadomiłem sobie jednak, że zaraz padną zarzuty o nieremontowanej kuchni, o sypiącym się domu, o ruinie i mojej „wspaniałej” kolekcji…

Z włosów ściekała jej woda, po policzkach, po nosie. Otarła czoło i roześmiała się. Podała mi ręcznik.

– Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś nie wrócił. Pewno nic, bo miałam wieczorem wyjść do Uli. – Ula to jej największa i zresztą chyba jedyna przyjaciółka.

„Byłby potop” – pomyślałem.

– Dwadzieścia lat temu chyba zakładaliśmy tę termę…
– Jutro obiecuję, zabiorę się do tego. Całą kuchnię się wyremontuje.
– Idź się przebierz, a ja tu wytrę i pochowam naczynia.

Kiedy wróciłem po chwili, wszystko było już uprzątnięte, a Patrycja zabrała się do przygotowywania kolacji. Wzruszyłem się. Czułem, że moje wysiłki nie poszły na marne.

– Co mam robić? – spytałem.
– Możesz pokroić pomidory. I otwórz wino. Taka okazja…

Przytaknąłem. Schyliłem się, by wyciągnąć z lodówki pojemnik z warzywami. I wtedy zadzwoniła komórka.

– Tak, słucham.
– Pan Piotr?
– Tak.
– Nyklewicz. No, panie Piotrze, straciliśmy zainteresowanie orlą szablą?
– Nie… tylko… – Widziałem, jak Patrycja odkłada nóż i zamierza wyjść. Dała znak, bym sobie nie przeszkadzał. Chciałem ją powstrzymać, ale już się odwróciła. Cholera jasna. Nagle znów nie wiedziałem, co robić. Walczyć o szablę czy o Patrycję?
– Nie, dziś panie Piotrze nie mogę. Jestem chory… w ogóle nie dojechałem z Warszawy – dodałem, to znaczy zełgałem, na wypadek, gdyby Nyklewicz zaproponował, że podjedzie do domu.
– No, ja pana nie rozumiem. Wydzwania pan, wydzwania, ja rezerwuję, odsyłam klientów, bo szanuję pana marzenia. Kiedyś by pan przyleciał na skrzydłach, gdyby panu nóżki akurat obcięło. No, ale ja nie jestem od rozumienia, tylko od handlowania.
– Odezwę się jutro… – chciałem zamrozić ewentualne ruchy Nyklewicza. Znów zapragnąłem orlej szabli.
– Odezwać się zawsze można, tylko wątpliwe, żeby szabelka czekała. Proszę wracać do zdrowia.

Rozłączył się. Chciałem zadzwonić i zawiadomić, że za chwilę dojadę. W końcu zrezygnowałem. Trzy godziny temu przecież postanowiłem, że rzucam kolekcjonerstwo, przynajmniej na razie, aż uporządkuję sprawy naszego małżeństwa. Albo się przekonam, że nie ma na to żadnych szans.

Drzwi do pokoju Patrycji były zamknięte. Zapukałem delikatnie i nacisnąłem klamkę. Siedziała na łóżku przy nocnym stoliku i przypatrywała się czemuś, co trzymała w rękach.

– Dzwonił facet w sprawie tej orlej szabli. Czeka na mnie, ale odmówiłem.

Przysiadłem się do niej.

– Co to jest? – spytałem.

Podała mi bez słowa.

Srebrny ryngraf. Matka Boska Ostrobramska na tle orła w koronie. Odwróciłem i przeczytałem wygrawerowany tekst. „Monice na pamiątkę Chrztu świętego – chrzestna matka. 5 IV 1932”.

– Ryngraf mamy?

Potaknęła.

Nigdy go wcześniej nie widziałem. Zresztą prawie tu nie wchodziłem. W pokoju Patrycji nie było jednak żadnych symboli religijnych ani świętego obrazka. Nasze małżeństwo było wyprane z wszelkich oznak religijnych. Nie chodziliśmy do kościoła. Nie przyjmowaliśmy kolędy. Dlaczego? Baliśmy się konfrontacji. Że trzeba będzie odpowiedzieć na pytania, na które nie było odpowiedzi. Dlaczego nie mamy dzieci, dlaczego nie widać nas w niedzielę na mszy. Kolęda mogła naruszyć tabu. Wywoływała strach przed „dekonspiracją”.

Gdybym wiedział, że Patrycja ma ten ryngraf, może i odważył bym się pokazać obrazek Jezusa Miłosiernego, który od paru godzin trzymałem w portfelu. „Proszę to mieć przy sobie” – powiedziała na pożegnanie Myszka. Nie wiem nawet, jak miała na imię. „Pan Jezus mówił Faustynie, że szczęśliwy człowiek, który będzie żyć w cieniu tych promieni”. Obrazek był w folijce, jakby z góry przygotowany na to, że włożę w nią dwa płatki róż. Czerwony i bladokremowy. Jak miłosierne promienie. Niech się przenikają.

Odłożyłem ryngraf na stolik.

– Nie wiedziałem, że masz coś takiego. Piękny.

Zapadła cisza. Dopiero teraz spostrzegłem, jak wiele zdjęć matki otacza łóżko Patrycji. Po jej śmierci żyła jednym pragnieniem. Aby matka przyszła we śnie i przebaczyła jej ostatnie słowa: „Zejdź mi z oczu”. Te słowa, którymi chciała zniszczyć w matce „dewotkę”, przepędzić jej „różańce” i latanie do kościoła. Chciała usłyszeć, że to nie te słowa wepchnęły ją pod tramwaj. Ale matka nigdy nie przyszła. Dlaczego? Nie wiem, czy jest możliwe, aby matka umarła także dla snów. A może przychodziła, tylko Patrycja tego nie pamiętała na jawie?

Położyłem dłoń na jej ramieniu.

– Dla tych pięciu białych róż warto było? – spytała.
– Co warto? – w pierwszej chwili nie zrozumiałem pytania.
– Żenić się, męczyć, przegrać…
– Nawet dla jednej zrobiłbym to znowu. Nawet dla jednego płatka.

Zacząłem gładzić palcem dłoń Patrycji, którą wspierała się na łóżku.

– Za to jedno kochanie pod gwiazdami, z których padał deszcz, oddałbym znowu wszystko. Wiesz, kiedy jechałem dziś w pociągu, przeżywałem każdą sekundę naszej pierwszej miłości. Czułem twoje wargi i twój morelowy policzek. Dotykałem twoich piersi.

Wiedziałem, że płacze. Choć siedziała cicho, a ciałem nie wstrząsał żaden dreszcz. Rozchyliłem włosy i odkryłem pieprzyk na jej szyi. Nie zniknął przez tyle czasu naszej rozłąki. Zamknąłem oczy. Zapragnąłem pocałować każdy kawałeczek jej ciała. Rozpoznać wszystko na nowo. Zapomniałem, że krew może tak krążyć w człowieku. Te parę razy, kiedy byliśmy z sobą w łóżku w ciągu ostatnich lat, tak obcy sobie, niemówiący, nieczujący, jakbyśmy przez przypadek wpadli na siebie w korytarzu. Bez słowa komentarza, bez dalszego ciągu. Te grzeszne, bezowocne stosunki miały jakiś sens. Były jak cienka nić łącząca nasze ciała w śpiączce. Forma przetrwalnikowa. Może bez nich nie odnaleźlibyśmy nigdy drogi do siebie.

Odwróciła się, po twarzy spływały jej łzy, przeklęte sznury pereł. Pocałowała mnie gorącymi, mokrymi, słonymi ustami.

– Mam prośbę…

Patrzyłem w jej wilgotne, zielonkawe oczy, patrzyłem na jej twarz, zachwycony, zadziwiony, jak ślepiec, który odzyskał wzrok. Tyle razy zohydzałem ją w sobie, aby nie czuć, aby nie pragnąć. Aby uwierzyć, że wszystko gnije, a potem się w popiół przemienia. Aby nie dopadły mnie jakieś majaki, złudzenia. Wyrzuty. Chciałem zdobyć radosną wiarę o przemijaniu miłości. O znieczuleniu. Zapomnieniu.

– Słucham cię, kochanie.

Pogładziła mnie po czole, jakby chciała prosić o wyrozumiałość.

– Chodźmy pod Krzyże. Widziałam w telewizji, że wszyscy się tam gromadzą. Chodźmy pobyć z nim. Nie jest jeszcze ani w niebie, ani pod ziemią. Jakby spał przed odejściem. Jeszcze go trochę mamy. Chciałabym go o coś prosić.

Bukiet
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze