Pierwszy List do Koryntian
Nie mają tu wątpliwości co do tego, kim jest Jezus. Na pytanie postawione w czasie kazania odpowiadają po prostu: „Jezus jest Bogiem”. Krótko. Bez chwili namysłu. Trzeba być prostaczkiem, by tak odpowiedzieć. Albo świętym.
Nasara bore
Na pewno pewne jest to, że nie ma tu nic pewnego.
Umawiasz się z ludźmi: mogą nie przyjść z powodu pogrzebu w wiosce, złej pogody lub po prostu zapomną.
Chcesz dotrzeć na umówione spotkanie, ale wpadasz w dziurę na drodze i po kilku godzinach prób rezygnujesz, zły na dziurę, drogę, Afrykę i na cały świat.
Planujesz wygłosić płomienne kazanie, pocisz się, by przetłumaczyć dopracowany do perfekcji tekst i padasz dwie godziny później dotknięty atakiem malarii.
W Afryce jedyną pewną rzeczą jest to, że nie ma nic pewnego.
To Bóg ustala program twojego działania i twojego życia.
To On planuje każdy dzień i każdą godzinę.
Czy mogłeś zaplanować nagłą wizytę myśliwych, którzy przynoszą na misję maleńką antylopkę ocalałą cudem po pożarze sawanny?
W jaki sposób przewidzieć, że Bóg potrzebuje twojego trzydniowego leżenia w łóżku, swoistych rekolekcji zwanych malarią?
Pada deszcz. Droga zamienia się w bagno. Jedynym środkiem transportu staje się wóz ciągnięty przez woły albo własnoręcznie. Nikt nie liczy czasu. Liczy się tylko droga i to, by dotrzeć do domu.
Dom. Fragment sawanny otoczony murem z cegieł wypalonych w słońcu, przykryty słomianym dachem. W środku nie ma nic oprócz mat rozłożonych na ziemi i ogniska. Gdzieś w kącie leży wymięta, potargana Księga z zaznaczonymi ołówkiem fragmentami. Biblia dotarła pod strzechy…
Ludzie czytają starożytne teksty, próbując się domyśleć, jak wygląda winnica lub tamaryszek i gdzie leży Galilea. Nie rozumieją, co to znaczy, że Jezus wziął chleb, bo nie znają tego słowa. Wiedzą tylko, że Jezus podzielił się jedzeniem ze swoimi przyjaciółmi na kilka godzin przed śmiercią. Czynią więc to samo, przychodząc tłumnie na spotkanie z nasara bore — białym cudzoziemcem, który daje im dziwny posiłek: cienki jak papier, biały placek bez smaku. Ale wierzą w to, co im mówi, że to nie jest zwykłe jedzenie, to posiłek święty, ofiara, którą powtarzają zgodnie z tradycją Księgi…
Nasara bore — biały cudzoziemiec podaje im maleńki, biały placek z pszennej mąki, a oni wierzą, że to Ciało. Ciało Kogoś, kto urodził się dawno temu w dalekim, obcym kraju po to, by wszyscy stali się braćmi i żyli w pokoju. Przyjmują więc Jego Ciało, wierząc, że Jego moc wejdzie w nich i pozwoli im żyć. Żyć prawdziwie. Wiecznie!
Drzewo, pod którym ich przodkowie składali ofiary starym bogom, staje się Świątynią. Świątynią bez murów, posadzki i sufitu. Jedyną lampą jest tu słońce, palące słońce Afryki. Sufitem jest niebo bez śladu jakiejkolwiek chmury. Posadzka to wyschnięta, czerwona jak krew ziemia.
Ziemia. Czerwona ziemia Afryki, zwanej paradoksalnie czarną. Ziemia niewolników. Ziemia męczenników. Ziemia ludzi jedzących szczury i szarańczę. Ziemia przyjmująca z taką samą łatwością krople potu, jak i zwłoki ludzkie bez trumny. Ziemia rodząca sorgo, ryż i proso. Ziemia sucha jak pieprz przez osiem miesięcy w roku i przesiąknięta wilgocią przez cztery pozostałe. Ziemia Afryki. Ziemia Czadu. Moja ziemia.
Sawanna.
Na sawannie łatwo pomylić drogę. Zwłaszcza w porze suchej. Wszystko jest płaskie, wszystkie wioski i drzewa są do siebie podobne. Zwłaszcza w nocy. W ciemnościach sawanny jedynym punktem orientacyjnym, by znaleźć drogę do domu, jest tu światło lampy. Wiecznej lampy.
Widać ją z daleka; oświetla ona wnętrze dużego, okrągłego kościoła zbudowanego w buszu. Wieczna lampa świeci dzięki baterii słonecznej ładującej w dzień akumulator. Takie swoiste perpetuum mobile. Słońce świeci w dzień i ładuje akumulator. Akumulator naładowany energią słoneczną sprawia, że świeci wieczna lampka. Ta z kolei świeci, by biały cudzoziemiec znalazł drogę. I nie tylko on: lampka pokazuje drogę wędrującym w ciemnościach dzieciom. Kobiecie idącej po wodę do pobliskiej studni. Także ptakom.
Dawniej nie było tu wiecznej lampki ani kościoła. Była za to kaplica. Stoi zresztą do dziś, parę kilometrów dalej. Nikt do niej nie zagląda. Kaplica musi sama rozliczyć się z przeszłością. Nikt tu nie lubi wspominać historii, która rozegrała się w jej murach 20 lat temu. Grupa uzbrojonych rebeliantów zagnała tu kilkunastu miejscowych. Samych katolików. Ci nie spodziewali się, że w tej kaplicy przyjdzie im złożyć Ofiarę. Nieważne, czy byli wierzący i praktykujący. Nikt ich o to nie pytał. Padli wszyscy od kul. Ziemia stała się jeszcze bardziej czerwona. A ich nazwiska zostały wyryte na czarnej tablicy.
Tylko tyle. Nikt tu nie lubi wspominać tych wydarzeń i lat wojny domowej. Nikt też tak naprawdę nie wie, kto wtedy wygrał. A kto przegrał. Czy ludzie z Północy, którzy rządzą dziś krajem, czy ci, którzy padli od kul w kaplicy? Czyje imiona wyryte będą w kamieniu Odwiecznej Księgi?
Dziś nikt o to nie pyta. Ludzie dalej uprawiają sorgo, proso i orzeszki ziemne. Cieszą się z każdej kropli deszczu padającej na tę wyschniętą ziemię przez cztery miesiące w roku. Rzucają wtedy ziarno i czekają na plon. A ono przynosi plon: stokrotny, sześćdziesięciokrotny lub czterdziestokrotny. Tak jest od wieków. Niewiele tu się zmieniło.
No, może jednak trochę. Mała wieczna lampka pokazuje teraz drogę w nocy.
I czasami jedzą biały, cienki placek z pszennej mąki.
Gdy odwiedzi ich nasara bore — biały cudzoziemiec…
Na misji w Bologo
Leżę na ławce na werandzie i patrzę w gwiazdy. Pod głową mam książkę Dostojewskiego Skrzywdzeni i poniżeni. To jedna z niewielu książek w języku polskim w tej części świata. Pozostałość po poprzednikach, którzy już wyjechali. Dostojewski musi czuć się tu jak u siebie. W Czadzie nie brakuje skrzywdzonych i poniżonych.
Teraz jednak wolę o tym nie myśleć. Patrzę w gwiazdy i rozkoszuję się wieczornym chłodem. Jest tylko 25°C. Mała antylopa ocalała cudem z pożaru sawanny liże mi stopy. Chce mleka, jak zwykle o tej porze. Ja jednak zwlekam, by ją nakarmić, ciesząc się odrobiną relaksu w ten niedzielny wieczór.
Dzień zaczął się od pakowania walizki liturgicznej i wyjazdu do wioski. Dziś było blisko, tylko 10 kilometrów asfaltem. To blisko i daleko zarazem. Wszystko zależy od samopoczucia kierowcy i stanu technicznego auta. Auto było w porządku. Kierowca nie. Po dotarciu do kaplicy i przygotowaniu ołtarza na zewnątrz trzeba było poczekać na wiernych. Ci jak zwykle nie śpieszą się zbytnio. Mszę przenosimy więc do kaplicy. Jest w niej nieco chłodniej, no i wiatr nie szaleje po ołtarzu, miotając na wszystkie strony kartki starej fotokopii mszału w miejscowym języku lele.
Byle wytrzymać do końca. Zaczyna boleć głowa, rośnie ucisk w skroniach. Normalne objawy malarii. Każde uderzenie w tam–tam przeniesione na system nerwowy drażni nieznośnie.
Dochodzi dziesiąta. Czas zacząć eucharystię. Ludzi jest garstka, ale nie zważam na to. Byle zacząć i dobrnąć do końca. Nie wziąłem żadnej tabletki. Ludzi jest coraz więcej. I coraz głośniej śpiewają. W czasie „Alleluja” kobiety zaczynają niesamowicie piszczeć. To oznaka radości. Czaszka pęka mi z bólu. Dźwięk tam–tamu w porównaniu z kobiecym piskiem to pestka. Czuję, jak ból świdruje czaszkę. Byle do końca. Skończyć tę celebrację i wrócić do domu.
Ewangelia o wypędzeniu złego ducha w Kafarnaum. Byłem tam. W synagodze w Kafarnaum, oparty o ocalałą z czasów rzymskich kolumnę, słuchałem 6 rozdziału św. Jana. Dziś siedzę w brudnej, prymitywnej kaplicy w Czadzie i komentuję wydarzenie, które miało miejsce w Kafarnaum 2000 lat temu. Ludzie słuchają historii o wypędzeniu demona. Nie mają żadnych wątpliwości teologicznych co do istnienia diabła. Doświadczają codziennie jego obecności. Proszą często o egzorcyzm. Dla nich każde zło pochodzi od niego.
Nie mają też wątpliwości co do tego, kim jest Jezus. Na pytanie postawione w czasie kazania odpowiadają po prostu: „Jezus jest Bogiem”. Krótko. Bez chwili namysłu. Trzeba być prostaczkiem, by tak odpowiedzieć. Albo świętym.
Jeszcze tylko Credo. Mniejsza o to, jak przetłumaczone. Nie zdążyłem jeszcze sprawdzić tekstu i recytuję wyznanie wiary, nie zastanawiając się nad sensem poszczególnych słów. Niektóre już znam: Tuno–go–kulongo–bore to Byt–inteligentny–dobry–w–sobie. Po prostu Duch Święty.
Piłat też dostał się do tutejszego Credo. Ludzie wymawiają jego imię w dość oryginalny sposób. Pewnie trochę jak Polacy, którzy recytując Skład Apostolski, mówią: „umenczon pod pońskim Piłatem”.
Modlitwa powszechna. Spontaniczna. Prosto z tłumu i z serca. Nie rozumiem, o co proszą. Może bluźnią? Może popełniają herezję? Naprawdę niewiele mnie to już obchodzi. Ja modlę się tylko o jedno: — Boże, pozwól mi wytrwać do końca! I niech ten ból głowy minie na chwilę!
Modlitwa eucharystyczna. Hostia i wino w małej butelce od lekarstw. Tylko kielicha nie ma. Zapomniałem. Mam nadzieję, że nie popadnę w ekskomunikę, używając blaszanej ampułki…
Słowa przeistoczenia… „Oto wielka tajemnica wiary”. I znów przenoszę się do Kafarnaum…
Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie. Powiedziałem wam jednak: Widzieliście Mnie, a przecież nie wierzycie. Wszystko, co Mi daje Ojciec, do Mnie przyjdzie, a tego, który do Mnie przychodzi, precz nie odrzucę, ponieważ z nieba zstąpiłem nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który Mnie posłał. Jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił, ale żebym to wskrzesił w dniu ostatecznym. To bowiem jest wolą Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne. A Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym (J 6,35–40).
Ból głowy mija albo mi się tak wydaje. Jezus naprawdę ma moc nad demonami! I kaplica jest już pełna; ludzie pochylają głowy przed kawałkiem białego Chleba, który daje życie. Dla nich nie ma wątpliwości, że Jezus jest Bogiem. A jeśli tak, to nie jest to zwykły chleb. To Jesu kusi — ciało Jezusa. Tak po prostu. Bo On tak powiedział.
Jeszcze tylko Badinga go dana — Ojcze nasz i komunia. Na szczęście mam odpowiednią liczbę komunikantów w puszce. Starcza dla wszystkich.
Ogłoszenia. Przypomnienie o poświęceniu groty Matki Bożej i zebraniu dla katechistów. Przypomnienie o denier du culte — corocznej ofierze „kolędowej”. W skroniach znów zaczyna pulsować. Trzeba kończyć. Jakiś staruszek z końca kaplicy zaczyna głośno dyskutować z katechistą. Przerywam zdecydowanie i kończę mszę błogosławieństwem. Jeszcze tylko spakować walizkę. Katechista powoli wypisuje na skrawku papieru dane z dzisiejszej składki: data, miejscowość, suma, podpis. Wszystko w żółwim tempie. A mnie znów ból rozsadza czaszkę. Mam ochotę wydrzeć mu kartkę, a pieniądze zostawić. Wytrzymuję. Katechista stara się być solidny i nie wolno tego lekceważyć. W końcu biorę składkę, pokwitowanie i walizkę, wychodzę z kaplicy. Jeszcze parę kroków i jestem już w samochodzie. Kiwam ludziom na pożegnanie i po dziesięciu minutach docieram na misję. Wypijam litr wody i łykam tabletki. Składkę daję gromadce dzieci, która otwiera bramę. Będą miały za to sporo cukierków. A ja święty spokój, o który modliłem się przez całą mszę, i wieczorem chwilę relaksu z Dostojewskim pod głową. I małą antylopkę uparcie liżącą stopy, czekającą na swoją porcję mleka.
Czad 2006
Oceń