Liturgia krok po kroku
Widoczny z daleka duży posąg Buddy w górach nad opactwem przypomniał mi, że jesteśmy w Azji. Mając go nad sobą z jednej strony, a krzyż na kościele – też widoczny z daleka – z drugiej, obeszliśmy całą miejscowość.
„Nie przyjechałbyś zobaczyć położonego najbardziej na południe skrawka byłego japońskiego imperium?” — tak brzmiało zaproszenie od przebywającego na Tajwanie dominikańskiego współbrata o. Andrzeja Wójcika. Z Japonii nie jest daleko, więc postanowiłem zobaczyć oryginalną wyspę z jej dającą się jeszcze gdzieniegdzie zauważyć japońską przeszłością, wyspę, która po wojnie stała się państwem generalissimusa Chiang Kai–sheka i która obecnie traktowana jest przez chińskiego Wielkiego Brata jako odłączona od macierzy, jeśli nie zbuntowana prowincja.
Od razu po przylocie do Tajpej przypadkowo zetknąłem się ze skomplikowaną polityczną sytuacją tego kraju. W celu uzyskania wizy (Polacy, Węgrzy i Czesi mogą ją otrzymać na lotnisku) przez pomyłkę zajrzałem najpierw do urzędu imigracyjnego zajmującego się wyłącznie „sprawami chińskimi” . Nie kryjąc pewnego rozbawienia, skierowano mnie stamtąd do właściwego okienka, gdzie rozpatrywane są sprawy wszystkich innych nacji. „Czy te »sprawy chińskie« rozwiązywane są dokładnie tak, jak chcieliby tego mieszkańcy Tajwanu?” — pomyślałem. Wygląda na to, że nie. W klasztorze usłyszałem opowieść o znajomym jednego z braci, który poleciał do Szanghaju, biorąc przez pomyłkę paszport opatrzony napisem „Taiwan”, zamiast wymaganego tam od Tajwańczyków dowodu osobistego. Chiński urzędnik, zobaczywszy nazwę, wściekł się i rzucił paszport właścicielowi, wrzeszcząc przy tym, że nie ma takiego kraju jak „Taiwan”.
Ojciec Andrzej, subprzeor klasztoru św. Alberta w Tajpej, przyjechał po mnie samochodem na lotnisko. Zobaczyłem deszczowe miasto spowite chmurami. Dobrze funkcjonujące pasmo autostrad i dróg szybkiego ruchu wokół stolicy. Zjazd z nich był dla mnie pierwszym zaskoczeniem. Uderzył mnie widok setek, jeśli nie tysięcy małych sklepików, warsztatów oraz innych punktów usługowych, które nie wiem dlaczego, kojarzą mi się ze zdjęciami nieistniejących już dzielnic żydowskich z przedwojennej Warszawy. Sklepik jest zarazem domem, wokół którego koncentruje się życie rodziny i, jak widać, życie dużej części miasta. W nowoczesnych dzielnicach, które później oglądałem, na przykład w Taipei World Center, jest inaczej. Są tam wyłącznie eleganckie sklepy nieróżniące się niczym od np. tokijskiej Ginzy.
Inny obrazek, który rzucił mi się w oczy, to rzesze motocyklistów jadących wydzielonymi specjalnie dla nich pasmami jezdni albo wciskających się w każdą wolną przestrzeń między samochodami. Ojciec Andrzej chwali ten popularny tu środek lokomocji, który posiada każdy z naszych tajwańskich współbraci. Motory mają pojemność silnika nie większą niż 150 cm3. Posiadanie większego jest nieopłacalne z punktu widzenia miejscowych przepisów. Dowiedziałem się, że istnieją niepisane reguły ruchu drogowego. Pierwsza zasada: nie skręcaj i nie hamuj nagle bez uprzedzenia innych, gdyż oznacza to wypadek. Widziałem wciskanie się motocykli i samochodów w przestrzeń tuż przed nami. Na szczęście jest w tym chyba nie tylko brawura i spryt, ale i pewna logika. Ze sposobu prowadzenia pojazdów można się podobno wiele dowiedzieć o charakterze tych, którzy nimi kierują. Może i o całym społeczeństwie?
Ogólnoazjatyckie problemy religijne
Klasztor św. Alberta jest oddalony od centrum stolicy o niecałą godzinę jazdy samochodem. Zaletą jego położenia jest bliskie sąsiedztwo Katolickiego Uniwersytetu Fu Jen. Wystarczy 5 minut, aby dostać się na jego spory kampus. Mam wrażenie, że życie naszych braci związane jest w większym lub mniejszym stopniu z działalnością tego uniwersytetu. Tu np. wykłada misjologię hiszpański dominikanin Miguel Peres, który często zagląda też do Chin kontynentalnych. Ostatnio na prośbę uniwersytetu w Xiamen zaczął pracę nad przekładem na chiński dzieła misjonarza z XVII wieku Vittorio Riciego Działalność zakonu kaznodziejskiego w Cesarstwie Chińskim. Na uniwersytecie Fu Jen poznają język i kulturę chińską nasi bracia z Polski i z Ukrainy. Jest to też miejsce, w którym może dojść do nieoczekiwanych spotkań i rozmów ludzi pochodzących z różnych kultur. Dla mnie dużym wydarzeniem była wizyta Aleksandry Siodmak, doktorantki z Uniwersytetu Jagiellońskiego badającej „strukturę światopoglądu chińskich chrześcijan”. Ankietowała ok. 20 ostatnio ochrzczonych w Fu Jen studentów. Chciała się dowiedzieć, jak rozumieją dany fragment Pisma Świętego. Pytania dotyczyły takich spraw jak natura świata, natura człowieka: grzech i zbawienie, obraz Boga, życie po śmierci i wyobrażenia eschatologiczne, podstawy moralne i obyczaje.
Prowadziliśmy rozmowę o inkulturacji i akulturacji, która dotyczyła zresztą nie tylko Chińczyków, ale i innych mieszkańców Azji. Zastanawialiśmy się nad tym, co się da przenieść z danej kultury do chrześcijaństwa, a czego się przenieść nie da. Chińska kultura i religijność opierają się przecież w dużej mierze na przemyśleniach Konfucjusza i Mencjusza. Aleksandra Siodmak zwracała uwagę na przykład na sprawę synowskiego oddania, tzw. filial piety, ideę bardzo mocno zakorzenioną w Azji. Jak odnieść ją do ewangelicznych słów:
Przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową, i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien (Mt 10,35–37)?
Albo do tekstu:
do innego rzekł: „Pójdź za Mną”. Ten zaś odpowiedział: „Panie, pozwól mi najpierw pogrzebać mojego ojca!”. Odparł mu: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże” (Łk 9,59–60)?
Co zrobić z nauką Konfucjusza, że „tylko mędrcy znajdą się w niebie”, w odniesieniu do nauki św. Pawła o krzyżu:
Tak więc, gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi (1 Kor 1,22–25).
W Japonii widzę ten problem także w odniesieniu do słów i pojęć chrześcijańskich, które siłą rzeczy pochodzą z buddyzmu lub sintoizmu, na czele z kami, czyli „Bogiem”. Pierwsi misjonarze chrześcijańscy w XVI wieku, aby uniknąć wszelkich skojarzeń z tym pochodzącym z sintoizmu słowem, używali po prostu greckiego „Zeus”. Dziś jednak i protestanci, i katolicy w Japonii we wspólnym tłumaczeniu Pisma Świętego (Shin Kyodo Yaku) zdecydowali się na kami, które najwidoczniej nie ma w sobie wybitnie antychrześcijańskich konotacji. Niekiedy jednak głębsze wejście w religie azjatyckie może oznaczać utratę własnej chrześcijańskiej tożsamości. Przeglądałem kiedyś pracę doktorską napisaną przez pewnego Amerykanina mieszkającego w Japonii. Praca nosiła tytuł Nonduality (Niedwoistość). Jej autor w rozmowie ze mną przyznał, że w trakcie jej pisania stał się buddystą. Słuchając tego, miałem wrażenie, że mógłby swoim życiem pokierować zupełnie inaczej i niekoniecznie zrywać z chrześcijaństwem. Może je za mało znał, a ja nie umiałem wtedy użyć właściwych argumentów? A może był to tylko kolejny etap na jego drodze do Emaus? Mając za sobą i takie spotkania, jakże miło poznać ludzi, którzy, podobnie jak Aleksandra Siodmak, przechodzą przez gąszcz akulturacji i międzyreligijnego dialogu nie tylko z naukowym entuzjazmem, ale i z głęboką wiarą w Chrystusa.
Odwiedziliśmy kilka taoistycznych świątyń położonych w centrum miasta. Wśród modlących się było dużo kobiet w średnim wieku. Zapewne modliły się za swoje rodziny: mężów i dzieci. Oryginalność tych modlitw polega na rzucaniu specjalnych klocków na posadzkę przed figurą któregoś z bóstw. Po sposobie, w jaki upadną, odgaduje się wolę bóstwa i szuka rozwiązania życiowego problemu. Niektóre kobiety są najwyraźniej zadowolone z uzyskanej odpowiedzi. Inne wytrwale dalej się modlą. Ich modlitwa kojarzy mi się z angielskim określeniem soul searching, które znaczy: „nie jestem pewny”, „zastanowienie”. Następna zadziwiająca modlitwa to „palenie pieniędzy”. Polega ona na wrzucaniu specjalnych kolorowych „pieniędzy” do przyświątynnych pieców i paleniu ich tam. Ojciec Andrzej wytłumaczył mi, że czynność ta ma za zadanie „uspokojenie i wyposażenie” zmarłej duszy w jej drodze poprzez zaświaty. „Palenia pieniędzy” najlepiej dokonywać tuż po śmierci. Dotyczy ono zwłaszcza tych, którzy zmarli nagle, np. w wyniku wypadku drogowego.
Herbata rośnie w Chinach
Na chińskim Tajwanie nie sposób nie zauważyć sklepów sprzedających herbatę, zwłaszcza popularną na całym świecie „oolong”, znaną w Polsce jako „ulung”. W Japonii — podobnie jak na Tajwanie — jako napój towarzyszy często konsumowaniu np. „obiadu z pudełka” i nazywa się ją „u–roncha”. Wielu Japończyków zapewne sądzi, że tak brzmi nazwa tej herbaty używana na całym świecie. Jechałem kiedyś z japońską pielgrzymką do Polski. Lecieliśmy samolotem KLM przez Amsterdam. W czasie spożywania posiłku na pokładzie samolotu do naszych foteli podeszła rosła Holenderka z pytaniem, czego chcielibyśmy się napić. Jedna ze starszych Japonek, która nie znała angielskiego, ale domyśliła się, o co pyta stewardesa, słabiutkim głosem odpowiedziała: „u–roncha”. Holenderka była zdezorientowana. Pospieszyłem z pomocą i wytłumaczyłem, że chodzi o chińską herbatę. Kobieta przyniosła plastikową buteleczkę tegoż napoju przyrządzonego chyba w Japonii, a może na Tajwanie?
Dla mnie spotkanie z herbacianą kulturą było przede wszystkim spotkaniem z jej specyficznym smakiem. Ojciec Andrzej, aby pokazać mi, jak rośnie tajwańska herbata, wybrał górską drogę prowadzącą na wschodnią część wyspy. Pola herbaciane rozciągają się na stokach górskich. Herbata musi mieć specjalny mikroklimat. Niezbędnym warunkiem do jej wzrostu są obfite opady. Zaparkowaliśmy w jednej z mijanych górskich miejscowości i udaliśmy się do herbacianego sklepu. Niebawem podbiegł do nas młody sprzedawca i zarazem właściciel domu. Okazało się, że pochodzi z rodziny, w której z dziada pradziada uprawia się i sprzedaje herbatę. Rozpoczęła się długa degustacja poszczególnych odmian. Pijałem w życiu różne herbaty, ale tak dobrych jeszcze nie. Degustacja stopniowo koncentrowała się na dwóch odmianach: jednej „młodszej”, bardziej zielonej i odznaczającej się wysokimi walorami smakowymi, i drugiej „starszej”, ciemniejszej i mającej właściwości lecznicze. Ta druga jako „rozgrzewająca ciało” przeznaczona jest zwłaszcza dla ludzi starszych. Zakupiłem „młodszą”. Degustując herbaty, korzystaliśmy ze specjalnego urządzenia nazywanego niekiedy „tajwańskim patentem herbacianym”. Pozwala ono na zaparzanie smacznej herbaty 3–4 razy. Za pierwszym razem jednak herbaty się nie pije. Jest to tylko jej „spłukiwanie”. Zaparzana trzeci raz jest chyba najsmaczniejsza.
Park Taroko
Z gór zjechaliśmy na wschodnie wybrzeże wyspy w kierunku parku krajobrazowego Taroko. Jego nazwa pochodzi od jednego z zasiedlających go plemion tajwańskich aborygenów. Przewodniki wydane przez Lonely Planet i japońskie JTB, które czytałem, przygotowując się do tego wyjazdu, zachwalały „dramatyczną scenerię” tamtejszych kanionów. Wjechaliśmy znowu w góry drogą i zarazem doliną rzeczną o stromych skalistych zboczach. Zatrzymaliśmy się, aby obejrzeć ze swoistych galeryjek i punktów obserwacyjnych wodne otchłanie, wodospady i wierzchołki gór o wysokości ponad 3000 m. Jednak Taroko miało nam dostarczyć nie tylko przyjemności oglądania „dramatycznych scenerii”, ale i… doświadczeń religijnych. Mieliśmy bowiem się zatrzymać w Thiensiang, w kościele katolickim i zarazem schronisku turystycznym, polecanym przez wspomniane przewodniki. Przy coraz lepszej widoczności dojechaliśmy do kościoła. Przywitała nas Chiou Mieling, katechetka zarządzająca schroniskiem. Pochylona nad grządkami w przykościelnym ogródku, z dużym, prostym żelaznym krzyżem na szyi, takim, jakie nosi wiele zakonnic, na pierwszy rzut oka wyglądała jak siostra zakonna, a nie, jak się później okazało, samotna matka trojga dorosłych dzieci.
Jeszcze dwa lata temu mieszkał tu szwajcarski misjonarz należący do działającego w tych okolicach zakonu kanoników regularnych. Podeszły wiek i choroba serca sprawiły, że musiał powrócić do swojej ojczyzny. Zamieszkaliśmy w jego pokoju nietkniętym przez ostatnie dwa lata. Z dużymi fotografiami Jungfrau powieszonymi na ścianach i z widokami na wysokie góry pomieszczenie przypominało raczej pokój w szwajcarskim schronisku. Msze święte odbywają się w pobliskim małym i zadbanym kościele kilka razy w miesiącu. Dojeżdża na nie ksiądz Tajwańczyk z pobliskiego miasta Hualien. Poza tym w celu odbycia rekolekcji często przyjeżdżają tu pracujący na Tajwanie misjonarze i misjonarki.
Katechetka reprezentowała miejscowych aborygenów. Rysy jej ciemniejszej od chińskiej twarzy skojarzyły mi się z rysami ludzi z plemienia Ainu mieszkającego na Hokkaido. W Japonii prowadziła już kilka razy warsztaty dotyczące pieśni i tańców swojego i pokrewnych plemion. Śpiewała rzeczywiście pięknie. Ucząc Japończyków, sama się nauczyła japońskiego. Możemy więc ze sobą swobodnie rozmawiać. Ojciec Andrzej poprosił mnie o wygłoszenie homilii w tym języku w czasie mszy świętej następnego dnia rano.
W Tienhsiang mieści się duże opactwo mniszek buddyjskich. Byliśmy na wyspie, na którą z pobliskich Chin promieniowało 13 różnych szkół tej filozofii i religii łączących często naukę Buddy z myślami Konfucjusza i Mencjusza. Dwie młodziutkie nowicjuszki zaprosiły nas do kupienia czegoś w przyświątynnym kiosku. Wywiązała się miła rozmowa. Uśmiechnięte szczebiotały i po chińsku, i po angielsku. Zapytały mnie — mając zapewne na uwadze klientów japońskich — jak jest po japońsku „zapraszamy do sklepu”. Widziałem ich rozłożone modlitewniki. Czułem się, jakbyśmy się spotkali z młodymi siostrami w Polsce, które odmawiały w wolnych chwilach swoje nieszpory. Widoczny z daleka duży posąg Buddy w górach nad opactwem przypomniał mi, że jesteśmy w Azji. Mając go nad sobą z jednej strony, a krzyż na kościele — też widoczny z daleka — z drugiej, obeszliśmy całą miejscowość.Gdy wyszliśmy z opactwa, przy wejściu na główną drogę spotkaliśmy starszą mniszkę zbierającą ofiary na renowację tegoż.
Następnego dnia rano była piękna, słoneczna pogoda. Pani Chiou poleciła nam pobliski szlak turystyczny. Nazywa się Paiyang, gdyż wiedzie do wodospadów o tej nazwie i prowadzi przez kilka długich tuneli. Przydały nam się latarki. Mniej więcej w połowie szlaku zatrzymały nas czerwone wstążki i napis, że z powodu szkód, które wyrządził tajfun, dalsza droga jest zamknięta. Trochę odetchnąłem z ulgą, bo z powodu wysokiego poziomu wody w kolejnym tunelu „Lonely Planet” zalecał włożenie w tym miejscu „stroju nurka”.
Japoński kolonializm nie zawsze zły
W 1895 roku w wyniku przegranej przez Chiny wojny z Japonią Tajwan znalazł się pod okupacją japońską. Trwała ona do końca drugiej wojny światowej. Starsi Tajwańczycy znają japoński, bo uczyli się go przed wojną w szkołach. Starsi Japończycy zaś używają do dziś japońskich nazw tajwańskich miejscowości. Na przykład znajdujące się na południu wyspy półtoramilionowe miasto Kaohsiung bywa nazywane w Japonii „Takao”. W przeciwieństwie jednak do innych azjatyckich nacji, które zakosztowały japońskiej „walki o kulturę”, zwłaszcza Koreańczyków, Tajwańczycy lubią się posługiwać językiem japońskim. W modzie jest na przykład używanie japońskiego moshi, moshi, czyli „hallo”, przy prowadzeniu rozmów telefonicznych. Sami Japończycy uważają, że wśród wszystkich otaczających ich wyspy nacji, właśnie Tajwańczycy są do nich najbardziej przyjaźnie usposobieni. Istnieje nawet słowo, które Japończycy odnoszą do Tajwańczyków: shinnichi, czyli „przyjacielskie nastawienie do Japonii”.
W największym muzeum sztuki chińskiej na świecie Gugong Bowu Yuan, mieszczącym się w grotach w pobliżu Tajpej (głównie dlatego, żeby 700 000 zgromadzonych tam skarbów narodowych nie zostało zniszczonych np. przez atak atomowy z terenu ChRL), znajduje się także wcale pokaźny dział japońskiej sztuki buddyjskiej. Setki średniowiecznych posążków Buddy zostały podarowane, jak głosi informacja przy wejściu, przez pewnego kolekcjonera mającego podwójne obywatelstwo (i nazwisko), który obecnie mieszka w Tokio. Chyba połowa zwiedzających muzeum to Japończycy, uczestnicy wycieczek lub rodziny, które przyjechały tu na krótki wypad turystyczny. Trzy i pół godziny lotu samolotem z Tokio to niewiele więcej niż np. lot na Ishigaki, wysuniętą najdalej na południe wyspę Japonii.
Japończycy przed wojną nie tolerowali żadnych prób odzyskania niepodległości przez podbite kraje, a podczas wojny ich postępowanie w stosunku do podbitych narodów było okrutne.
Podobnie było na Tajwanie. Światowe dzienniki oraz organizacje humanitarne co jakiś czas publikują protesty i zdjęcia m.in. Tajwanek, dziś już w bardzo podeszłym wieku, zmuszanych w czasie wojny do prostytucji na rzecz armii cesarskiej. Nadal domagają się one od Japonii odszkodowań za poniesione krzywdy. Znana jest sprawa żołnierzy pochodzących z Tajwanu, których siłą wcielano do japońskiej armii i którzy teraz w przeciwieństwie do Japończyków nie otrzymują z tego tytułu żadnych emerytur. O dziwo, bardziej jednak niż te rażące przykłady okrucieństwa i niesprawiedliwości pamięta się tutaj zostawione przez Japończyków pierwsze w tym kraju uniwersytety, szkoły, infrastrukturę: kolej, drogi, mosty, tunele, porty i zakłady przemysłowe.
W Tajpej można poczuć się niekiedy jak w Tokio, zwłaszcza kiedy wchodzi się do domu towarowego „Mitsukoshi”, jakby żywcem przeniesionego z tokijskiego Nihonbashi. Podobnie jak w Tokio wejścia do niego pilnują dwa miedziane lwy, a windziarki mają na głowie figlarne kapelusiki. To samo dotyczy także okolic wokół wieży Tajpej 101 (101 oznacza, że wieża liczy 101 pięter; mierzy ona 508 m i należy do najwyższych budowli na świecie). Są w niej liczne japońskie restauracje i sklepy lansujące m.in. japońską popkulturę młodzieżową. Przy wejściu do windy wyprodukowanej przez Toshibę znajduje się pamiątkowa tabliczka oznajmiająca, komu w tokijskim przedstawicielstwie należy dziękować za zainstalowanie tego „wyjątkowo nowoczesnego urządzenia”. Rzeczywiście jest to urządzenie supernowoczesne i zarazem komfortowe. Po raz pierwszy wzbijałem się w górę z taką szybkością i nie czułem przy tym szumu w uszach. Są także inne japońskie projekty dotyczące komunikacji w stolicy, a nawet w całym kraju. W końcowej fazie znajduje się budowa sieci superszybkiego pociągu (shinkansen), takiego, jaki jeździ w Japonii od 1964 roku. Zakończenie budowy nieco się opóźnia. Podobno kooperacja japońsko–niemiecka (z firmą Siemens) nie wyszła tej budowie na dobre z racji odmiennych technologii. Nowa linia metra budowana jest również przez japońskie firmy. Połączy ona m.in. katolicki uniwersytet i nasz klasztor z centrum prawie trzymilionowego Tajpej.
O chińskiej lekkości bytu
Po powrocie do Tokio już następnego dnia muszę w duchu solidarności z więzionym (a może już nieżyjącym) w Chinach młodym reżyserem filmowym wysłać o nim notatkę do KAI w Warszawie: 34–letni Hao Wu 22 lutego br. został wezwany bez podania powodu na komendę policji w Pekinie, po czym wszelki ślad po nim zaginął. Jego siostra Nina pisze każdego dnia poświęcony mu dziennik na jednej z internetowych stron. Przyjaciele wskazują na dwie możliwe przyczyny aresztowania. Wu kontaktował się telefonicznie z Gao Zhishen, chińskim adwokatem specjalizującym się w problemach praw człowieka. Druga przyczyna to praca nad udokumentowaniem działalności chińskiego Kościoła podziemnego. Niedługo potem wysyłam do KAI dwie pogodne depesze dotyczące Kościoła w Chinach. Jedna dotyczy przygotowań do Azjatyckich Dni Młodzieży, które odbędą się latem br. w Hong–Kongu, a druga to wypowiedź tajwańskiego kardynała Paula Shan Kuo–hsi, ordynariusza diecezji Kaohsiung o tym, że „w komunistycznych Chinach zapanuje większa wolność religijna, a w niedługim czasie nastąpi znaczący wzrost liczby chrześcijan”. Podkreśla on, że mimo różnic między Watykanem i rządem w Pekinie w kwestii święcenia chińskich biskupów „sytuacja Kościoła w Chińskiej Republice Ludowej jest o wiele lepsza niż kiedykolwiek przedtem”.
Do Japonii przybywa coraz więcej Chińczyków z Tajwanu, z Hong–Kongu, a zwłaszcza z ChRL. Przeważnie młodzi ludzie, studenci, a także młode rodziny, zapewne turyści.
Jeszcze kilka lat temu, gdy słyszałem język chiński na przykład w czasie jazdy tokijskim metrem, oglądałem się i zastanawiałem: „Skąd mogli przybyć ci ludzie, w jakim celu?”. Dziś stawianie takiego pytania nie ma sensu, tak wielu ich tu jest. Przypomina mi się związany z tym kolejny epizod: wyjazd zimą tego roku do kurortu narciarskiego Zao, w prefektorze Yamagata w północnej Japonii. Gdy wsiadaliśmy z moim współbratem o. Czesławem Forysiem do wyciągu mającego zawieźć nas na szczyt góry i na narciarski zjazd, w grupie kilkudziesięciu czekających byliśmy jedynymi, którzy rozmawiali ze sobą w innym języku niż chiński.
I odwrotnie, wyjazd do Chin z Japonii nie jest już wyprawą w stylu „Silk Road” — serialu telewizyjnego sprzed 25 lat, który pokazując pionierów turystyki w Chinach, przybliżał Japończykom nieznane części tego kraju. Rozwija się wymiana nie tylko turystyczna. Niedawno do Szanghaju poleciał japoński dominikanin, o. Hisao Miyamoto, profesor filozofii na prestiżowym Uniwerstytecie Tokijskim, zaproszony z wykładami przez tamtejszy uniwersytet. Wrócił zafascynowany najszybciej rozwijającym się obecnie miastem na świecie. Twierdził nawet, że my, dominikanie, „powinniśmy przenieść centrum naszego oddziaływania z Tokio gdzieś bliżej Chin, np. do Nagasaki”. Wątpię jednak, aby ten pomysł mógł być zrealizowany w najbliższej przyszłości, gdyż i w Tokio mamy, dzięki Bogu, dość zajęć.
Do Tokio przyjeżdża, jak wspomniałem, wielu młodych Chińczyków. Niektórzy z nich, pewna rodzina naukowców z Hong–Kongu i inni, zaglądają na mszę świętą, którą co tydzień odprawiam dla wspólnoty siostr Sacré Coeur na Uniwersytecie Seishin (Serca Jezusowego). W klasztorze, oprócz kilkunastu Japonek i jednej Irlandki, jest pięć sióstr Chinek. W 1950 roku musiały opuścić ojczyznę i przenieść się do Japonii. Obecnie mogą już jeździć do kraju i odwiedzać swoje rodziny, ale oczywiście każdy znak stamtąd, modlitwa w intencji Chin, są przez nie miło i entuzjastycznie przyjmowane. To dzięki nim na naszą mszę zaglądają chińskie rodziny. I to właśnie zwłaszcza ze względu na nie przywiozłem z Tajpej obowiązkowy w naszej kulturze prezent, tzw. omiyage: tajwańskie ciastka ananasowe. Jakże się ucieszyły! Ile słyszałem od nich xiexie (czyt. szieshie), czyli „dziękuję”. Było to też pierwsze chińskie słowo, którego już dużo wcześniej nauczyłem się od nich.
Oceń