Spowiedź bez końca. O grzechu, pokucie i nowym życiu
Komercja importuje świętego Mikołaja made by coca-cola, ale jest to raczej nowość niż nawiązanie do tradycji. Nawet w klasztorze dominikanów w Taishanie trudno znaleźć elementy podkreślające niezwykłość tych dni.
Kilka lat temu odwiedziłem dominikanów pracujących na Tajwanie. W czasie tej podróży trafiłem do prowadzonej przez moich braci St. Dominic High School w Kaohsiungu. Jest tam gimnazjum i liceum, w których uczy się razem 5600 uczniów, a jeden nauczyciel przypada na 50 dzieci. Zwiedzając szkołę, rozmawiałem z nauczycielkami działu Life education, czyli paniami uczącymi przedmiotu będącego mieszanką religii i etyki. Na Tajwanie, na którym katolicy stanowią około jednego procenta mieszkańców, nie można nauczać przedmiotów religijnych, a że szkoła jest katolicka, to w tej formie próbuje się przekazać uczniom jak najwięcej wiadomości na temat chrześcijaństwa. Ojciec Angelik i nauczycielki, które są katoliczkami, traktują nauczanie bardziej jako formę preewangelizacji niż wprowadzanie w tajemnice wiary. Dziwiłem się, gdy podczas wspólnego oglądania albumu ze zdjęciami dominikanin i współpracujące z nim nauczycielki z dumą pokazywali, jak udało im się zainstalować kompozycje przypominające wieńce adwentowe; kiedy opowiadali, że na Boże Narodzenie w całej szkole umieścili w oknach papierowe aniołki, by w ten sposób podkreślić świąteczny charakter 25 grudnia; czy jak cieszyli się, że w okolicach Wielkanocy udało im się zorganizować loterię, której ważnym elementem były pisanki.
Też mi sukces – myślałem – mając w pamięci wystrój europejskich galerii handlowych i hipermarketów, w których już od listopada królują świąteczne gadżety, spacerują Mikołajowie z workami pełnymi prezentów, a z głośników dobiegają kolędy. Nikt z poważnie myślących nie traktuje tego wszystkiego jako formy przekazu wiary, czujemy raczej, że to degradacja i komercjalizacja religijnych treści.
Nieco później, podczas rozmowy z braćmi Andrzejem Wójcikiem i Angelikiem Kicułą uświadomiłem sobie, jak bardzo europocentryczne było moje patrzenie na rzeczywistość. Dla ojca Andrzeja jednym z trudniejszych momentów pobytu na Tajwanie są święta. Boże Narodzenie czy Uroczystość Wszystkich Świętych to bowiem normalne dni pracy. Wielkanoc przypada oczywiście w niedzielę, ale jest to taka sama niedziela jak wszystkie inne w ciągu roku. Na ulicach nie ma dekoracji odsyłających do świątecznego charakteru tych dni. Co prawda komercja importuje świętego Mikołaja made by coca-cola, ale jest to raczej nowość niż nawiązanie do tradycji. Nawet w klasztorze dominikanów w Taishanie, gdzie oczywiście obchodzi się katolickie święta i uroczystości, trudno znaleźć elementy podkreślające niezwykłość tych dni. Nie znaczy to, że bracia nie świętują prawdy o tym, że Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. Hymny, antyfony i czytania w brewiarzu wyraźnie o tym przypominają, a msza święta ma te same czytania o narodzeniu w Betlejem, które słyszymy w polskich kościołach. Tylko że na tym się kończy. Po liturgii bracia wracają do swoich zajęć, rozchodzą się do swoich cel. W klasztorze nie ma choinki, nie ma kolęd, nie ma prezentów, nie ma specjalnych potraw. Cała treść zawarta jest w liturgii. Dla pochodzącego z Polski Andrzeja i Angelika z Ukrainy, przyzwyczajonych do tego, że rodzinne święta oplecione są wielką tradycją, brak opłatka i wigilijnych potraw, brak choinki ozdobionej świecidełkami, brak kolęd i prezentów sprawiają, że dopada ich poczucie pustki i osamotnienia. Nie mają szans, by się przyłączyć do takiej formy świętowania, by poczuć się częścią wspólnoty, której źródło tkwi w rozpamiętywaniu tajemnic wiary. – Będę miał tyle świętowania, ile sam go sobie przygotuję – opowiada ojciec Andrzej. – Katolicy tajwańscy w najlepszym razie są chrześcijanami od dwóch, trzech pokoleń. To zbyt krótko, by wytworzyć jakieś tradycje.
O tym, jak bardzo wprowadzanie świątecznych elementów dalekie jest dla Tajwańczyków od treści świąt, przekonał mnie widok choinki w klasztorze w Wanjinie na południu Tajwanu. Ten historyczny, pierwszy klasztor dominikański w tym kraju odwiedziłem na przełomie kwietnia i maja. Było już kilka tygodni po Wielkiej Nocy. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem tam udekorowaną bożonarodzeniową choinkę. Gdy spytałem, dlaczego stoi tam do tej pory, skoro mamy okres liturgiczny rozpamiętujący Zmartwychwstanie, usłyszałem, że drzewko bardzo spodobało się parafianom, dlatego nie ma powodu, by je likwidować. Nie zapytałem, czy stoi ono od ostatnich świąt Bożego Narodzenia, czy tkwi już tak od kilku lat.
W tym kontekście zupełnie inaczej wyglądają dokonania ojca Angelika. Adwentowe wieńce, bożonarodzeniowe aniołki w oknach szkoły czy loteria z pisankami w oczach Europejczyka wyglądają nader skromnie. Ale w kraju, którego wielowiekowa, chińska kultura jest starsza niż chrześcijaństwo, bogatsza niż kultura narodów środkowoeuropejskich, działania takie wymagają niezwykłej pomysłowości i energii. To, co w Polsce czy na Ukrainie będzie się wydawać zaledwie cieniem religijnych treści, na Dalekim Wschodzie będzie miało charakter nowatorski. Dlatego, gdy zbliża się Boże Narodzenie i powraca dyskusja na temat laicyzacji świąt, podążam myślą w kierunku Dalekiego Wschodu. Z jednej strony przypominam sobie Angelika i Andrzeja, myślę o tym, jak bardzo brakuje im opłatkowo-choinkowej atmosfery, z drugiej strony zastanawiam się, na ile potrafilibyśmy odnaleźć w Polsce radość z tego, że Bóg stał się człowiekiem, gdyby ogołocić święta z polskiej tradycji. Mam wrażenie, że piękna, ciepła i rodzinna oprawa Bożego Narodzenia jednocześnie ułatwia i utrudnia dotarcie do istoty tych dni. Ułatwia, bo człowiek potrzebuje świątecznej oprawy, zewnętrznego wyrazu tego, co duchowe i nieuchwytne. Utrudnia, bo łatwo uznać widzialność znaku za istotę tego, na co ma on wskazywać.
Na Tajwanie świąteczne ozdoby niosą nadzieję, są szansą, że Dobra Nowina o Nowo Narodzonym napełni kiedyś zewnętrzne znaki. W Polsce ten sam wystrój może prowokować do gorzkiego poczucia, że zgubiliśmy głębię, a w ręku pozostały nam błyszczące rekwizyty.
Oceń