Z jednego garnka
fot. ashton bingham / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Wyczyść

Przez trzydzieści dwa lata tylko raz nie było obiadu. Gdy umarła pani Teresa. Zresztą pewnie i tak nikt by nie przyszedł. Wszyscy poszli na cmentarz, żeby ją pożegnać. – To była taka radosna uroczystość – powie dziś jej siostra.

W wigilię będzie tak: pani Marta nakryje stół białym obrusem, na talerzyku położy opłatki, zapali lampki na choince. O czternastej przyjdą goście – 30 osób. Najpierw przeczytają fragment Pisma Świętego, potem wspólnie się pomodlą, podzielą opłatkiem, złożą sobie życzenia.

A potem każdy zabierze potrawy wigilijne i pójdzie do swojego domu, do najbliższych. Wszyscy dostaną barszcz z uszkami, smażoną rybę, sałatkę z czerwonej kapusty i fasolę. Będzie też oczywiście kompot z suszonych owoców i makowiec z cukierni.

Pani Marta usiądzie do wigilii dopiero wieczorem. Nie będzie sama. Przyjdzie jeszcze kuzynka i kilku znajomych. W jej domu puste miejsce przy stole nigdy nie jest puste. Ani w wigilię, ani w żaden inny dzień.

A w niedzielę rosół z makaronem

Jedna z uliczek na krakowskim Kleparzu. Kamienica stara, przedwojenna. Zapach gotowanej zupy czuć już pod drzwiami. Dochodzi dziesiąta rano. Do obiadu jeszcze niecałe trzy godziny. Dziś będzie kminkowa z makaronem i kasza gryczana z serem. Kuchnia jest bardzo ciasna, z trudem mieszczą się tu dwie osoby. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że to właśnie tu codziennie gotuje się obiad dla kilkudziesięciu osób.

Dla pani Marty każdy dzień zaczyna się tak samo: budzi się rano i myśli, co ugotować na obiad. Zupa to podstawa. Musi być pożywna, na kościach. I gęsta. Krupnik, grochówka, jarzynowa, szczawiowa, pomidorowa z ryżem lub makaronem. A w niedzielę rosół. Na drugie danie jest mortadela w panierce albo wątróbka, czasem kaszanka albo gulasz wołowy. No i jarzyna – w zależności od pory roku, od tego, co jest w magazynie, czasami też od tego, co akurat ktoś podarował. – Kiedyś kupowałam jeszcze jakieś ciastka, drożdżówki albo owoce. Teraz już na to pieniędzy nie starcza – mówi pani Marta.

Zupę dostają wszyscy, drugie danie tylko chorzy. – Ta kuchnia istnieje tylko dzięki ludzkiej dobroci i ofiarności. Nie mam już swoich oszczędności, nie mam czego sprzedać. Kiedy dwa lata temu zmarła moja siostra, zastanawiałam się, co robić. Prosiłam różne osoby o modlitwę i ostatecznie doszłam do wniosku, że skoro cały czas są jakieś pieniądze, za które można ugotować obiad, to znak od Pana Boga, że kuchnia ma dalej trwać. Więc trwa.

Ja pani przyniosę

Zaczęło się od złamanej ręki. Pani Teresa Sawicka wracała z pracy. Była zima 1980 roku. Na dworze szaro, ponuro, ślisko. Właśnie wtedy, w to zimowe popołudnie, spotkała znajomą, która niosła z zakładowej stołówki obiad w menażce. Znajoma była starsza, miała rękę w gipsie, więc pani Teresa powiedziała, że ona chętnie będzie za nią odbierała te obiady i przynosiła jej do domu, bo z tym gipsem to niewygodnie. Któregoś dnia pani Teresa musiała zostać dłużej w pracy i nie zdążyła pojechać po obiad do stołówki. Wtedy wpadła na pomysł, że sama może codziennie coś ugotować i zanieść znajomej.

Znajoma z ręką w gipsie nie miała nic przeciwko temu, obiady pani Teresy były bardzo smaczne. Ale po kilku dniach wyszło na jaw, że znajoma nie zjada całej porcji i że już od dawna dzieli się swoim obiadem z pewną niewidomą panią. Pani Teresa powiedziała, że skoro tak, to ona będzie przynosiła dwa obiady.

Któregoś razu pani Teresa spotkała inną znajomą, która szła właśnie do jadłodajni Brata Alberta. – To może pani do mnie będzie przychodziła na obiad – powiedziała pani Teresa i znajoma bardzo się ucieszyła.

Tych znajomych, chorych, niewidomych i potrzebujących przybywało z dnia na dzień. Dołączyła jeszcze rodzina z sześciorgiem dzieci. Pani Teresa gotowała obiadów coraz więcej i więcej. Niektórzy jedli na miejscu, inni zabierali w słoikach albo menażkach i szli z tymi słoikami do siebie do domu i do innych, którzy sami nie mieli siły przyjść. – Teresa była bardzo szybka i dobrze zorganizowana. Wracając z pracy, robiła zakupy, wieczorem gotowała obiad na następny dzień – opowiada jej siostra Marta Sawicka. – Czasami wstawała o czwartej rano, żeby ziemniaki obierać. Żal mi jej było, że ma tyle pracy, bo ona nie tylko gotowała, ale jeszcze chodziła do chorych, żeby im zrobić zastrzyk, ciśnienie zmierzyć, lekarstwo podać, więc choć zła byłam na nią, to jej pomagałam. Powiedziałam jej nawet: – Tereska, przez tych twoich podopiecznych to ja tylko więcej grzeszę, bo jestem zła na ciebie, że ty się tak męczysz, i na nich też jestem zła, bo muszę tobie pomagać, a wcale nie mam na to ochoty. Pamiętaj, robię to tylko z miłości do ciebie. Ale ona się tym moim gadaniem nie przejmowała. Gotowała zupę i drugie danie, i jeszcze deser robiła. Piekła ciasta, faworki smażyła albo pączki, owoce kupowała. Martwiłam się o nią, bo ona od urodzenia taka chorowita i słabiutka była. Zapalenia płuc, dyfteryt, koklusz. Chciała iść na medycynę, ale rodzice się nie zgodzili. Bali się, że nie da rady, bo to trudne studia, a Teresa taka wątła. Jak miała 24 lata, to serce jej operowali, a później jeszcze na cukrzycę zachorowała. To Teresa wszystkim rządziła, załatwiała, kupowała. Ja byłam tylko podkuchenną.

Pani Marta siedzi na łóżku, w maleńkim pokoju i opowiada mi to wszystko. Obok w ciasnej kuchence w dużym garnku gotuje się zupa kminkowa z makaronem. Pachnie w całym domu.

Kossak na sprzedaż

Po kilku latach obiady z kuchni pani Sawickiej jadło już blisko 50 mieszkańców Krakowa. Czasy były trudne – w sklepach puste półki, towary na kartki. Ale siostry Sawickie jakoś sobie radziły – ktoś ofiarował ziemniaki, ktoś ze wsi kapustę przywiózł albo marchew. Ludzie nam oddawali swoje kartki, czasem dali parę groszy. I jakoś się to wszystko kręciło. Same gotowały, same robiły zakupy. Towar kupowały z własnych pieniędzy – gdy zabrakło, zaczęły sprzedawać kosztowności, które zostały po rodzicach: biżuterię, porcelanę, srebra, obrazy. Na święta lepiły 400 pierogów, pani Teresa piekła ponad 100 blach ciasta i dla każdego podopiecznego przygotowywała mały świąteczny podarunek. Po 10 latach u pań Sawickich stołowało się każdego dnia 170 osób. Tylko niektórzy jedli na miejscu. Reszta brała na wynos.

Ale pani Teresie to nie wystarczało. Odwiedzała swoich podopiecznych w domach, albo w szpitalu, gdy ktoś zachorował. Chodziła na ich pogrzeby. Za każdego zmarłego zamawiała msze wieczyste. Opiekowała się kilkoma starszymi osobami, które nie miały nikogo bliskiego. Gdy się okazało, że będą musiały iść do domu opieki, wzięła je do siebie do domu.

To właśnie wtedy panie Sawickie poznały ojców dominikanów, którzy przychodzili raz w tygodniu z komunią do jednej z pań. – Widząc, czym się zajmujemy i jak ledwo koniec z końcem wiążemy, wpadli na pomysł, by w ich kościele zorganizować kwestę – opowiada pani Marta. Za pierwszym razem same zbierały pieniądze pod kościołem, potem zajęli się tym bracia dominikanie. W kościele pojawiła się też puszka, do której każdego dnia można wrzucić ofiarę na kuchnię pań Sawickich. Kwesty odbywają się raz na kwartał – czasami uda się zebrać nawet 15 tys. zł. Puszka opróżniania jest raz na tydzień. – Gdyby nie te pieniądze, kuchnię już dawno trzeba by zamknąć – mówi pani Marta.

29 lipca 1992 roku pani Teresa napisała w swoim pamiętniku:

„Dziś sprzedałyśmy ostatnią rzecz po rodzicach, obraz Kossaka przedstawiający ułana z koniem. Koń był siwy z dużą czarną łatą na zadzie, a ułan stał obok niego gdzieś w lesie i kroił mu chleb. Obraz Kossaka towarzyszył mi od dzieciństwa aż do chwili obecnej. Sprzedany został za 10 mln, z tym że 5,5 mln poszło na spłatę długów. Od marca jestem na rencie. Marta nie pracuje. Nasze życie i byt materialny zależy już tylko od boskiej opatrzności”.

Sam jak pies

Każdego dnia jest tak samo. Około południa zaczyna dzwonić domofon. To znak, że czas wydawać obiad. W kuchni słychać brzęk słoików i menażek. Obiad nalewa jedna z pań, które pomagają pani Marcie. Sama nie dałaby już rady. One też robią zakupy i gotują. Podopieczni biorą swój obiad i szybko wychodzą. Nie wszyscy wchodzą do mieszkania – dyżurny zbiera siatki, bierze obiad i rozdaje tym, którzy czekają na ulicy. Wszystko trwa nie więcej niż godzinę. Kilka osób je w kuchni u pani Marty. Czasem zamienią z nią parę słów, poproszą o radę, o pomoc, o lekarstwa. Pani Marta słucha, pomaga, radzi. Jak trzeba, napisze za kogoś pismo, pojedzie do lekarza, załatwi coś w urzędzie. A gdy ktoś dłużej się nie pojawia na obiedzie, pani Marta prosi znajomego taksówkarza, by pojechał pod wskazany adres i sprawdził, co się dzieje. – Różnie bywa. Może ktoś chory? Może czegoś potrzebuje?

Pan Andrzej ściąga czapkę z głowy, rozpina kurtkę i wyciąga słoiki. Czy porozmawia? – Pewnie, że tak. W domu sam do siebie gadam, bo buzi nie mam do kogo otworzyć. To z panią tym chętniej kilka słów zamienię – mówi i sadowi się na stołku w przedpokoju. Na obiady przychodzi od niedawna. – Żona mi zmarła w czerwcu, dzieci nie mieliśmy. Na rencie jestem, jak zapłacę za mieszkanie i lekarstwa, to ledwie mi na kromkę chleba starcza. Dobrze, że mam chociaż dach nad głową. Trzydzieści trzy lata żona spała obok mnie, na wersalce. A teraz budzę się w nocy i nikogo nie ma, puste miejsce. Sam zostałem, jak palec.

Pan Andrzej nie spieszy się do domu – bo i do czego? Opowiada mi o swoim dzieciństwie, o tym, jak źle był traktowany przez ojczyma i jak wyprowadził się na stancję, o nauce w zawodówce i pracy w masarni, o chorobie i rencie, i o tym, jak dorabiał sobie, zbierając złom i makulaturę. – Zawsze parę groszy w ten sposób do renty wpadło i nie było nam źle z żoną – mówi. – Ale teraz już za słaby jestem, nie mam siły wózka ciągnąć ze złomem. Mówię pani, po co żyć… Gdyby nie pani Sawicka, to ja nie wiem, co by się ze mną stało. Zdechłbym pod płotem, jak pies.

Pan Andrzej zapina kurtkę, pakuje słoik z kminkową do siatki, dziękuje, kłania się, zakłada czapkę i wychodzi. Zupę zje u siebie w domu. To jedyny ciepły posiłek, na jaki może liczyć.

Pod gołym niebem

Kuchnia pań Sawickich miała swoje trudne chwile. Była kuchnią bezdomną, wędrującą, kuchnią pod chmurką. – Po 10 latach właściciel kamienicy zabronił nam gotowania obiadów – wspomina pani Marta. – Podobno lokatorzy się skarżyli, że nasi podopieczni brudzą, że załatwiają się pod płotem, że rzucają niedopałki papierosów, a dzieciaki malują po ścianach. Nie miałyśmy wyboru. Musiałyśmy się zwinąć z tym kuchennym majdanem i poszukać innego lokum – wspomina pani Marta.

Z pomocą przyszła jedna z podopiecznych. Zgodziła się, by przez jakiś czas gotować u niej w domu. Potem była kolejna przeprowadzka, do innej pani. Wreszcie udało się załatwić pomieszczenie na sąsiedniej ulicy, w którym przez wiele lat był sklep warzywny. – Miałyśmy tam dużo miejsca, były stoły, przy których można było usiąść, i duża lada, przy której wydawałyśmy obiady. Gdy po trzech latach sklep trzeba było opuścić, znalazłyśmy się pod gołym niebem. A konkretnie w bramie jednej z kamienic – wspomina Marta Sawicka.

Po pół roku wróciły do kuchni w swoim mieszkaniu. Tyle, że to już była zupełnie inna kuchnia i zupełnie inne mieszkanie w tej samej kamienicy. – Nie miałyśmy wyboru – właściciel postawił ultimatum: albo się decydujemy na mniejszy metraż, albo się wyprowadzamy. Łatwo powiedzieć.

Przeprowadziły się z piętra na parter. Musiały rozdać część mebli, sprzedać pianino i upchnąć wszystko w dwóch pokojach i maleńkiej kuchence. Znów gotowały u siebie. Tym razem nikt już się nie skarżył, nie donosił, nie przepędzał.

Józefie, pomóż!

Gdy brakowało pieniędzy, gdy nie było żadnej nadziei, żeby te pieniądze pożyczyć, wtedy pani Teresa modliła się do świętego Józefa i pisała do niego listy. Dziękowała, tłumaczyła, ale gdy miała już nóż na gardle, rozmawiała z Józefem po żołniersku: Jeśli ta kuchnia ma przetrwać, to mi pomóż! Nie dam rady sama!

Czasami zdarzały się cuda. Takie materialne. Pani Marta mogłaby takich historii opowiadać bez liku. Ale opowie tylko o kilku, kiedy cud było widać jak na dłoni.

Pani Teresa leżała chora w szpitalu. A tu dzwonią z zaprzyjaźnionego sklepu, w którym panie Sawickie kupowały na kredyt, że trzeba natychmiast dług oddać, bo będzie inwentura. I pieniądze w kasie muszą się zgadzać. Tylko skąd wziąć nagle 30 tys. zł? – Nie mogłyśmy zawieść tych kobiet, one nam pomagały, ratowały nas, gdy byłyśmy w trudnej sytuacji, dlatego wiedziałyśmy, że pieniądze muszą się znaleźć, nawet jakbyśmy miały je wygrzebać spod ziemi – mówi pani Marta.

Była sobota. Pani Teresa poprosiła dominikanów, żeby się modlili. Sama też bombardowała niebo. W niedzielę rano dominikanie dzwonią z wiadomością, że do skrzynki w kościele, do której zbierane są ofiary na kuchnię pań Sawickich, ktoś wrzucił plik banknotów. Było dokładnie tyle, ile należało oddać w sklepie.

Albo taka historia. Jest wieczór. Siostry Sawickie siedzą w domu i martwią się, skąd wziąć pieniądze na zakupy, żeby następnego dnia mogły ugotować obiad. Nie mają ani grosza. – Była chyba dwudziesta druga, gdy ktoś zadzwonił do naszych drzwi. Przez chwilę nawet się zastanawiałyśmy, czy otwierać, bo zdarzało się, że nachodzili nas wieczorami bezdomni z pobliskiej bocznicy i awanturowali się. Ale Teresa poszła otworzyć. W drzwiach stała nasza znajoma. Powiedziała, że już dawno chciała do nas przyjść i dać nam trochę pieniędzy, ale wciąż brakowało jej czasu. Tego wieczoru coś ją tknęło, dlatego mimo późnej pory postanowiła przyjść. I dała nam pieniądze, za które mogłyśmy ugotować obiad na następny dzień.

Żeby opowiadać o cudach, pani Marta nie musi sięgać pamięcią daleko wstecz. Wystarczy, że opowie o tym, jak w zeszłym miesiącu przyszedł do niej rano elegancki pan i wręczył jej 500 złotych. – Święty Józef jest niezawodny, tyle razy już nas ratował. Choć czasami trzyma nas w niepewności do ostatniej chwili.

Każdy obiad to dziś wydatek przynajmniej 200–300 zł. Do tego dochodzą rachunki za prąd – 600 zł i drugie tyle za gaz. W sumie na miesiąc potrzeba jakieś 10–12 tysięcy. – Nie zawsze mi wystarcza. Jak nie mam, to idę do zaprzyjaźnionych osób i pożyczam. Na szczęście zawsze znajdzie się ktoś, na kogo mogę liczyć. Po kweście – spłacam długi. I tak jakoś się toczy to nasze kuchenne życie – mówi pani Marta.

Dochodzi piętnasta. Obiad już wydany, w kuchni posprzątane. Pani Marta przynosi mi talerz gorącej kminkowej i kaszę gryczaną z serem. Przez te trzydzieści dwa lata tylko raz nie było obiadu. Gdy umarła pani Teresa. Zresztą pewnie i tak nikt by nie przyszedł. Wszyscy poszli na cmentarz, żeby ją pożegnać. 

Z jednego garnka
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze