List do Galatów
Często nam się wydaje, że już nic więcej z siebie nie wyciśniemy, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, i tyle. Tymczasem Chrystus przychodzi i mówi: Kochany, ty jesteś kimś więcej.
Anna Sosnowska: W Credo mówimy: „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”. Czy Bóg nie mógł nas zbawić inaczej niż przez Wcielenie Jezusa?
Paweł Krupa OP: Nigdy nie jest tak, że to my Panu Bogu robimy jakiś prezent, to zawsze On jest pierwszy – On miał pomysł, żeby nas stworzyć, obdarować wolnością i miłością. W którymś momencie ten pomysł radośnie Mu popsuliśmy, więc Pan Bóg wymyślił, jak nas zbawić. Ten Jego pomysł nie zrodził się jako wybór pomiędzy możliwościami, tak jakby Pan Bóg rozłożył sobie kramik z lepszymi i gorszymi sposobami na zbawienie, bo On tak nie robi. Dokonując czegoś, Bóg tworzy lub sprawia rzecz po prostu dobrą. Nie lepszą czy gorszą, ale dobrą. Bez stopniowania i porównań. Zrobił to w taki sposób, aby nas to nie ubezwłasnowolniło, lecz żebyśmy nadal byli tacy, jak na początku stworzenia: wolni, godni, mający możliwość powiedzenia „tak” albo „nie”.
Ale przecież Bóg mógł osiągnąć ten sam efekt, dokonując zbawienia w sposób bardziej „higieniczny”, zdystansowany.
Mógł zrobić „pstryk” i wymazać nasze grzechy? To pomysł z kreskówki, a Pan Bóg zawsze daje nam więcej, niż się spodziewamy. Gdyby zbawił nas w inny sposób, to wtedy nie stałby się nami. A On pomyślał tak: zrobię to w taki sposób, by zobaczyli, że człowieczeństwo, które oni lekceważą, jest bardzo ważną rzeczą. Bo co się dzieje we Wcieleniu? Bóg przychodzi, bierze na siebie nasze grzechy, umiera za nas i dla nas zmartwychwstaje. Ale już przez samo Wcielenie pokazuje nam, kim tak naprawdę jesteśmy i jak niesłychanie ważni jesteśmy dla Niego.
Katechizm Kościoła katolickiego wymienia cztery powody, dla których Chrystus stał się człowiekiem: „aby nas zbawić i pojednać z Bogiem”, „abyśmy poznali w ten sposób miłość Bożą”, „by być dla nas wzorem świętości”, by uczynić nas „uczestnikami Boskiej natury” (por. KKK 457–460). Dorzuciłby ojciec jeszcze coś do tej listy?
Ja bym dopisał: także po to, abyśmy zrozumieli, że człowiek to brzmi dumnie. Kościół wahałby się użyć takiego sformułowania, bo brzmi ono zbyt humanistycznie, niereligijnie. Ale przecież my dopiero w Chrystusie poznajemy prawdziwą godność człowieka – jesteśmy ważni, bo jesteśmy przez Niego kochani i to On nam pokazuje, co znaczy być prawdziwym człowiekiem.
A podpisuje się ojciec pod zdaniem, że Jezus wcielił się po to, by „być dla nas wzorem świętości”? Ja mam z tym stwierdzeniem pewien kłopot, bo brzmi to dość moralizatorsko. Poza tym wydaje mi się, że człowieczeństwo Jezusa to jednak taka „seria limitowana” – ono jest nie do powtórzenia.
Ja na ten „wzór świętości” zareagowałem podobnie, gdyż sytuacji spotkania Boga i człowieka w jednej Osobie, z którą mamy do czynienia w przypadku Pana Jezusa, nie da się powtórzyć, ja nigdy nie będę Bogiem. Więc wcielony Chrystus może być dla mnie wzorem tylko w takim sensie, że pokazuje, jak daleko może pójść moje człowieczeństwo. On mi objawia, kim ja jestem i jaki drzemie we mnie potencjał, rozszerza moją wizję samego siebie. Nam się często wydaje, że już nic więcej z siebie nie wyciśniemy, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy i tyle. Tymczasem Chrystus przychodzi i mówi: Kochany, ty jesteś kimś więcej. Na tym właśnie polega rola starszego brata wobec młodszego rodzeństwa. Takim bratem jest dla nas Chrystus.
Natomiast całym sercem przyjmuję to katechizmowe sformułowanie, że On przyszedł po to, byśmy się stali uczestnikami Bożej natury.
My, tacy unurzani w doczesności, pochłonięci sprawami tego świata?
To nie są jakieś dwie odrębne rzeczywistości nie do pogodzenia. Tyle spraw nas zajmuje, że aż karki nas bolą od patrzenia w dół. Za mało mamy natomiast takich momentów, w których podnosimy głowę i spoglądamy w niebo. To naprawdę świetnie robi. Mogę sobie wtedy uświadomić, że jestem stworzony przez Boga i że Chrystus właśnie dla mnie przyszedł; że w Nim naprawdę spotykają się człowieczeństwo i bóstwo, bo Wcielenie to nie przebieranka, nie udawanie ani transmutacja z „Harry’ego Pottera”. I to spotkanie dokonało się dla mnie. To dosyć niesamowite. Musimy sobie o tym przypominać, choćby w czasie pacierza.
Ale pacierz kojarzy się raczej z klepaniem jakichś formułek, a nie skutecznym narzędziem zgłębiania tajemnic wiary.
Ja też tak kiedyś myślałem, a teraz zaczynam rozumieć rzeczy, które mnie wcześniej denerwowały. Najwyraźniej się starzeję (śmiech). Pacierz zakłada, że codziennie będziemy odmawiać Credo albo główne prawdy wiary, z których jedna głosi: „Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia”. To „klepanie” sprawia, że owa prawda, wielokrotnie przez nas powtarzana, osiada w nas, wraca do nas, kształtuje nas. Oczywiście im mniej bezmyślnie wypowiadamy te słowa, tym lepiej.
Inną okazją do pomyślenia nad tajemnicą Wcielenia są wydarzenia rodzinno-domowe, np. czyjaś śmierć. Eliminowanie śmierci z naszego życia powoduje, że coraz rzadziej stawiamy sobie pytania fundamentalne, a to one pozwalają przewartościować pewne rzeczy. Tym miejscem, w którym szara codzienność spotyka się z naszym powołaniem do uczestniczenia w boskiej naturze, jest moje wnętrze: głowa i serce. Mogę sobie powiedzieć: No nie, te dwie rzeczywistości są zupełnie rozjechane, nie ma co sobie tym zawracać głowy; ale mogę też powiedzieć tak: O matko! Ależ to jest rozjechane, zostanę z tym przez chwilę.
„Zostańmy z tym przez chwilę” – tak mawia mój bardzo dobry znajomy, który ma tę niezwykłą cechę, że jest szczęśliwy, kiedy udaje mu się coś zrozumieć.
W jaki sposób proces naszego przebóstwienia miałby się dokonywać w tej przyziemnej codzienności?
Ja stoję na stanowisku, że my tu, na ziemi przebóstwienia nie doznajemy. Podkreślam to, bo niektórzy wierzą, że jednak to może się udać. Przebóstwienie jest naszym celem, dokona się po naszej śmierci, ale co ono będzie oznaczało, nie potrafię dokładnie powiedzieć. Trzeba by usiąść i pomedytować nad Górą Tabor czy Chrystusem po Zmartwychwstaniu, który nadal jest człowiekiem, ale jednocześnie przechodzi przez drzwi, pojawia się nagle bądź znika, czyli ma jakąś totalną wolność cielesno-duchową. Dzięki Wcieleniu uświadamiamy sobie, że ta część nas, która jest cielesna, nie pójdzie na zatracenie, ale właśnie będzie uczestniczyć w przebóstwieniu. To prawdziwa rewolucja chrześcijaństwa.
Z tego, co ojciec mówi, wynika, że bycie człowiekiem to naprawdę wielka sprawa, czego chyba na co dzień nie czujemy. Raczej rozkładamy bezradnie ręce i usprawiedliwiamy własne słabości słowami: „Jestem TYLKO człowiekiem”.
A powinniśmy mówić: Wow! Mogę być człowiekiem!
W powieści Mąż z Nazaretu, napisanej w jidysz na początku XX wieku przez polskiego Żyda Szaloma Asza, którego bardzo lubię, jest scena okrutnego pobicia dziecka żydowskiego. Chrystus to wszystko widzi, więc uczniowie spodziewają się, że zaraz poleci z nieba jakiś grom, że Chrystus zareaguje gwałtownie. Tymczasem On zaczyna płakać. I to jest prawdziwie ludzka reakcja – nie nienawiść, ale płacz. A my faktycznie mówimy czasem: jestem tylko człowiekiem, musiałem dać mu w mordę. Chrystus nam pokazuje, że nie na tym polega bycie człowiekiem, że ludzkie jest w nas właśnie to, co jest dobre. Bez Wcielenia nie zrozumielibyśmy tego. Co najwyżej doszlibyśmy do głoszonej przez stoików obojętności, apathei: ktoś mnie leje po gębie – ja nie reaguję; umiera mi córka – pozostaję niewzruszony; nic mojej cnoty nie jest w stanie zaburzyć.
Idea tego, co naprawdę ludzkie, pojawiała się w zalążku już u filozofów starożytnych, ale tylko tych wielkich, genialnych.
Pewnie opowie mi teraz ojciec o Arystotelesie?
Tak, chociaż historia zaczyna się od św. Tomasza z Akwinu. Miałem w tym roku wygłosić kazanie z okazji jego święta, więc zacząłem szukać inspiracji w Tomaszowych kazaniach, bo nad nimi teraz pracuję. Święty Tomasz komentuje w jednym z nich przypowieść o zaproszonych na ucztę, która zaczyna się słowami: „Pewien człowiek urządził wielką ucztę…” (Łk 14,16). I Tomasz mówi tak: Kim jest ten człowiek? Tym człowiekiem jest Bóg. Ale czy Boga (nie Chrystusa) można nazwać człowiekiem? Tomasz odpowiada, że można i są na to trzy sposoby.
Po pierwsze: podobieństwo. Jeżeli namalujemy portret Herkulesa, to patrząc na niego, mówimy „Herkules”. Ale gdy widzimy Herkulesa, powiemy to samo. Kiedy więc spojrzymy na człowieka, stworzonego na podobieństwo Boga, i mówimy „człowiek”, to i w odniesieniu do Boga, który jest niejako naszym modelem, też możemy użyć określenia „człowiek”.
Po drugie: familiarność, obcowanie z kimś. Tomasz daje taki przykład – niewątpliwie wzięty z własnego życia: gdyby człowiek żył długo wśród Francuzów i wróciłby do domu (w jego przypadku do Italii), to ludzie na pewno by stwierdzili, że mówi jak Francuzi. Skoro więc Bóg już tak długo z nami obcuje, to też się do nas upodabnia. Bardzo lubię ten argument!
I trzeci powód: możemy Boga nazwać człowiekiem ze względu na najbardziej ludzką cechę, którą On posiada w sposób absolutnie doskonały. Co bowiem różni człowieka od zwierząt, jak pani myśli?
Przychodzi mi do głowy współczucie.
No bardzo dobrze, bo ja, facet, pomyślałem zaraz o rozumie. A św. Tomasz odpowiada: tą cechą jest mansuetudo – łagodność.
Po kazaniu dostałem maila od mojego promotora prof. Zenona Kałuży: „Bardzo ci dziękuję za ten piękny komentarz do Arystotelesa”. Przeglądając teksty św. Tomasza, nie spojrzałem do przypisów, więc nie spostrzegłem, że dominikanin odwołuje się do Arystotelesa. Tyle że u tego ostatniego łagodność miała charakter instrumentalny – pomagała jakoś dogadać się w życiu społecznym. Kiedy przychodzi Chrystus, potwierdza swoim autorytetem, że najbardziej ludzką cechą jest łagodność, jednak koryguje jej motywację – mamy być dla siebie łagodni nie dla zachowania ładu publicznego, ale ponieważ jesteśmy z Boga.
Moglibyśmy powiedzieć, że Jezus potwierdził wartość łagodności także swoim stylem Wcielenia? Nie przyszedł w końcu na świat jako potężny władca, wymuszający na poddanych bezwzględne posłuszeństwo.
Właśnie! Chrystus mówił: „Uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem” (Mt 11,29). Od samego żłóbka widać w Nim tę łagodność, co nie przeszkadza Mu ukręcić bicza. To jednak nie przekreśla Jego łagodności.
Skoro w tajemnicy Wcielenia kryje się taka bogata treść, dlaczego nie myślimy o tym w czasie Bożego Narodzenia i nie słyszymy tego w świątecznych kazaniach?
Bo w czasie świąt Bożego Narodzenia to my chcemy Panu Bogu zrobić prezent. Zachowujemy się dokładnie tak samo jak rodzice, którzy mówią: Zrobimy to dla naszego dziecka i nie będziemy się kłócić. I myślą, że oni robią temu dziecku wielką przysługę. Nie rozumieją, że dziecko potrzebuje ich wzajemnej miłości, a nie zawieszenia broni na jedną noc. Z Panem Bogiem jest podobnie. Treścią Bożego Narodzenia jest to, że to Bóg nam zrobił prezent w postaci wcielenia i ofiarował nam coś, co jest absolutnie niewiarygodne, czyli samego Siebie. Musimy wreszcie zrozumieć, że właśnie to wydarzenie celebrujemy w święta, a nie światowy pokój, pojednanie, rodzinę czy Gwiazdkę. Ja coraz gorzej znoszę to medialne Boże Narodzenie.
A nie wydaje się ojcu, że wpadamy w jeszcze jedną pułapkę, która nam skraca horyzont wcielenia – pułapkę religijnego rozczulania się nad Dzieciątkiem?
Pewnie, że łatwiej jest przytulić Pana Jezuska żłóbkowego, niż tańczyć z radości, słuchając Prologu z Ewangelii według św. Jana. Jako dziecko nudziłem się jak mops, kiedy ten fragment był czytany. Mówiliśmy sobie zawsze w gronie ministrantów, że znowu będzie: „słowo”, „słowo”, „słowo”. Tymczasemwcielenie tego Słowa niesie ze sobą niezwykłe konsekwencje. Choćby taką: Pan Bóg pokazuje człowiekowi, że nie boi się ciała, więc cielesność nie może być zła, obrzydliwa. Dlatego powinniśmy położyć kres wszystkim tendencjom i praktykom, również w chrześcijaństwie, które każą siebie niszczyć, i porzucić podejrzliwość wobec ciała oraz zbyt łatwe łączenie go z grzechem.
Inną, bardzo ważną dla mnie rzeczą, którą odkrywamy poprzez wcielenie, jest to, jak ogromne znaczenie w oczach Bożych musi mieć nasza natura i nasza wola. Przecież w Chrystusie dwie natury – boska i ludzka – spotykają się, ale nie mieszają, są równe i różne jednocześnie. Natura boska mogłaby wchłonąć ludzką, ale to się nie dzieje! Podobnie rzecz wygląda z wolą – wola boska nie wchłonęła w Chrystusie woli ludzkiej, lecz one są ze sobą zjednoczone. Czy pani to sobie wyobraża?
Z trudem.
A to jest przecież dla nas i niejako o nas.
Muszę przyznać, że dużo łatwiej śpiewać pastorałki, niż ogarnąć rozumem to, o czym ojciec teraz mówi.
Pewnie, że łatwiej, ale może jednak byśmy się trochę wysilili i zostali z tą rzeczą, która nam się nie mieści w głowie?
Życie mnie rozpieściło, bo miałem dziadka, który ukończył cztery klasy wiejskiej szkoły, a jednocześnie był prawdziwym myślicielem. Dlatego wiem, że chłop ze wsi z takim wykształceniem jest w stanie usiąść sobie na pniaczku i zastanowić się na przykład nad tym, jak to właściwie jest z obecnością Pana Jezusa w Eucharystii. Kiedy wstąpiłem do nowicjatu, dziadek napisał do mnie list z prośbą, żebym przysłał mu jakąś książkę o Piśmie Świętym. Ukazała się wtedy publikacja Gerharda Lohfinka Rozumieć Biblię, więc posłałem ją dziadkowi, myśląc: Biedny dziadek, na pewno nic nie zrozumie. Po miesiącu dostaję list od dziadka, w którym pisze, że nareszcie przeczytał książkę, na którą czekał całe życie. Bo on się przecież spodziewał, że apostołowie nie chodzili i nie spisywali od razu wszystkiego, co Pan Jezus mówił, nie mieli przecież papieru i długopisów ani pewnie za bardzo czasu, żeby to od razu robić. Więc mój dziadek tak sobie kombinował, pracując fizycznie od rana do nocy, pasąc krowy czy kosząc trawę. My się zbyt łatwo rozgrzeszamy, mówiąc, że coś jest za trudne, zbyt łatwo kapitulujemy i zgadzamy się, żeby to nasze życie było tylko tu i teraz. Ale to też jest wina księży.
Bo są niedouczeni?
Nie o to chodzi, ale o to, że mamy tendencje sprowadzania całego chrześcijaństwa do moralności, do tego, jak się trzeba zachować. Za mało mówi się w Kościele o tym, że życie chrześcijańskie to przede wszystkim wejście w tajemnicę.
Czyli drogą do zrozumienia wcielenia byłaby kontemplacja?
Tak, bo ona jest pozostawaniem wobec tajemnicy – także tajemnicy Boga, który stał się Człowiekiem. A w tajemnicę wchodzi się spokojnie, to nie ma nic wspólnego z szybkim, nerwowym poszukiwaniem rozwiązania. Przez rok czy dwa mogę siedzieć i nic mi to wcielenie nie mówi, ale potem nagle coś się zaczyna otwierać, coś zaczyna do nas docierać, ukazują nam się nowe perspektywy. No bo jeśli Chrystus się wcielił, to znaczy, że nie boi się ciała; jeśli nie wchłonął ludzkiej natury, to znaczy, że ją szanuje; jeśli ją szanuje, to znaczy, że ja jestem wolny; a jeśli ja jestem wolny, to moje czyny mają wynikać z wolności, a nie z jakiegoś musu. Naprawdę jest tu nad czym medytować.
Od czego powinien zacząć początkujący kontemplatyk?
Może właśnie od tego tradycyjnego pacierza?
Oceń