Razem, choć osobno
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 votes
Wyczyść

Małgorzata Wałejko kładzie zasadniczy akcent na cud niepowtarzalności osoby ludzkiej, ja natomiast podkreślam przede wszystkim niepowtarzalnie cudowny charakter wspólnoty małżeńskiej tworzonej przez dwie niepowtarzalne osoby.

Jestem głęboko wdzięczny Małgorzacie Wałejko za tę polemikę. Nic milszego dla autora, jak poważna polemika z jego książką. Jeśli zaś polemistka jednocześnie komplementuje krytykowane dzieło, pisząc nawet o znalezionych w Parami do nieba odkryciach „na wagę złota” i przełomowych tezach – radość tym większa. Dziękuję zwłaszcza za dostrzeżenie faktu, który doskonale rozumieli czytelnicy, ale jakoś do tej pory nie podchwycili go recenzenci – że jest to książka przede wszystkim o duchowości małżeńskiej. Że – wbrew pozorom – istotą tej pracy jest troska o to, aby małżonkowie trafiali parami „do nieba” właśnie, a nie tylko „na ołtarze” poprzez akty beatyfikacji czy kanonizacji.

Polemiki mają jednak to do siebie, że ich autorzy skupiają się na sprawach, które ich różnią. O tym chcę zatem napisać poniżej, pamiętając jednak, że łączą nas pewne przekonania fundamentalne. Zacznę od, moim zdaniem, nieporozumień. Następnie napiszę o moich niedopowiedzeniach, a wreszcie skupię się na rzeczywistych – jak mi się wydaje – różnicach w naszych sposobach myślenia.

Zawsze, nigdy, wyłącznie…

Wiadomo, jak wielkim źródłem niepotrzebnych napięć w małżeństwie są wielkie kwantyfikatory typu „zawsze, nigdy”. Często nawet zupełnie zbyteczne kłótnie wybuchają po wypowiedzeniu słów: „ty zawsze…”, „a ty nigdy…”. Coś z takiej niedobrej kłótni małżeńskiej jest w naszej polemice.

Małgorzata Wałejko twierdzi bowiem, że propozycja duchowości małżeńskiej, jaką przedstawiam w Parami do nieba, niepotrzebnie używa wielkich kwantyfikatorów. Czytam bowiem, że piszę o małżeństwie jako „wyłącznej wspólnotowości”, że „niczym mantrę” powtarzam wezwanie do porzucenia duchowości indywidualnej na rzecz wspólnej, że interpretuję „jedność dwojga” w małżeństwie jako „zupełną unifikację, to jest z pominięciem indywidualności osoby i indywidualnej relacji z Bogiem”, że świętość małżeńską uznaję za „wspólną i tylko wspólną”, że w miejsce słusznie krytykowanego hiperindywidualizmu proponuję „hurrawspólnotowość małżeńską”, że dokonuję apologii małżeństwa jako „rzeczywistości totalnej”, że zdecydowanie odmawiam małżonkom prawa do indywidualnego budowania więzi z Bogiem.

Na tego typu zarzuty mogę odpowiedzieć jedynie – jak w złej kłótni małżeńskiej – „to nieprawda, sama jesteś winna, przekręcasz moje słowa”. W ten sposób pewnie nie dojdziemy do porozumienia, bo będziemy się spierać o to, kto zaczął… A to są spory najtrudniej rozstrzygalne.

Nie mam jednak wyjścia. Składam niniejszym uroczystą deklarację, że nigdy nie miałem na myśli, iż można uświęcić się tylko i wyłącznie poprzez małżeństwo. Mało tego – mogę zacytować wiele fragmentów mojej książki, w których jasno o tym piszę. Przywołam tu jedynie ten najistotniejszy:

Nietrudno się zorientować, że spośród trzech przedstawionych w tym rozdziale stylów duchowości najbliższy jest mi ten trzeci: uświęcanie poprzez małżeństwo. Nie znaczy to, że moim zdaniem, dwa pierwsze nie prowadzą do prawdziwej świętości. Każdy człowiek ma swoje specyficzne powołanie i swoją duchowość. Także dzisiaj można niekiedy spotkać małżonków, którzy pragną znaleźć duchowe schronienie w klasztorze, albo (częściej) takich, dla których jedyną drogą uświęcenia się w małżeństwie jest cierpliwe znoszenie nieznośnego współmałżonka. Jeżeli jednak chcemy na poważnie wyciągnąć wnioski z faktu, że małżeństwo chrześcijan jest sakramentem – czyli znakiem rzeczywistości nadprzyrodzonej i źródłem nadzwyczajnej łaski Bożej – to musimy dostrzec, że tylko trzeci styl jest godzien miana duchowości małżeńskiej. Dwa pierwsze style traktują małżeństwo albo jako przeszkodę, albo co najmniej jako utrudnienie na drodze duchowego rozwoju, a do duchowości podchodzą indywidualnie, nie wspólnotowo (170171).

Hasłowo mówiąc, uważam, że małżonkom do nieba „najkrócej idzie się parami”, ale nigdzie nie twierdziłem, że jest to droga jedyna i wyłączna.

Inny przykład nieporozumienia. Moja polemistka krytykuje koncepcję „przechodzenia świętości” z jednej osoby na drugą. Kłopot w tym, że ja też ją krytykuję. Jest to pomysł nie mój, lecz Ferdinanda Holböcka i innych hagiografów, także prawosławnych, którzy brak kanonizowanych par małżeńskich nadrabiają prezentacją małżeństw, w których tylko jedna strona była uznana za świętą, dodając do tego argumentację właśnie o przechodzeniu świętości z osoby na osobę. Jeden ze szwajcarskich teologów zastanawiał się nawet jak najbardziej poważnie, czy w ogóle konieczna jest oddzielna beatyfikacja Doroty Wyss, żony św. Mikołaja z Flüe, skoro już dawno kanonizowano jej męża.

Mnie to myślenie nie odpowiada i mam wrażenie, że pisałem o tym w książce. Owszem, napisałem też, że nie można postawić temu podejściu zarzutu niepoprawności teologicznej, w tak bliskiej relacji dwojga ludzi świętość bowiem nie może nie promieniować. Wyraźnie krytykowałem jednak takie myślenie z praktycznego punktu widzenia:

Cokolwiek byśmy teologicznie tłumaczyli, znak nie jest czytelny. Nie da się ukazać ludziom Doroty Wyss jako świętej poprzez uczone dysertacje przekonujące, iż ma ona udział w świętości męża, który rozpoczynając życie pustelnicze, pozostawił ją z dziesięciorgiem dzieci. […] Argumentacja, że jedno z małżonków uświęca drugie, jest, moim zdaniem, próbą ucieczki od problemu. (112–113)

Zapewne jednak stosowny fragment mojej książki musiał być niejasny, skoro tak wnikliwa czytelniczka zrozumiała go opacznie.

Czytam też w polemice, że w Parami do nieba brakuje refleksji nad „nadmiernym przywiązaniem” do współmałżonka. Owszem, w tej książce wielu tematów brakuje, bo nie one były jej przedmiotem. Wiele wątków jest tam ledwo zasygnalizowanych i domagają się rozwinięcia. Nie miał to przecież być całościowy traktat o wszystkich problemach życia małżeńskiego. Pisałem o tym jednak pod koniec książki. W ramach listy tematów nieporuszonych w niej, które wymagają dalszego opracowania – wymieniam m.in. „niebezpieczeństwa i pułapki duchowości pary małżeńskiej. Przede wszystkim chodzi tu o ryzyko egoizmu we dwoje” (221). Panią Wałejko może także zainteresować to, co pisałem o pułapkach teologii codzienności w książeczce Szare a piękne. Rekolekcje o codzienności. Na pierwszych miejscach wśród tych niebezpieczeństw wymieniałem: pułapkę absolutyzacji codzienności i ryzyko zatopienia w skończoności 1.

Nieporozumieniem metodologicznym (dość częstym) jest wreszcie traktowanie typów idealnych, jakie zastosowałem do opisu różnych stylów duchowości jako całościowego opisu wszystkich postaw. Typy idealne natomiast raczej pozwalają nazwać ciekawe zjawiska i problemy, natomiast nie aspirują do opisu całej rzeczywistości. Według Maxa Webera typy idealne nawet nie występują w czystej postaci w rzeczywistości, ukazują jednak istotne cechy zjawisk społecznych.

Życie jako powołanie

Część nieporozumień między mną a Małgorzatą Wałejko bierze się z pewnością z wątków niedopowiedzianych w mojej książce. Skoro autor czegoś nie mówi, to można się domyślać po swojemu, co miał na myśli. Stąd zapewne wziął się zarzut traktowania małżeństwa jako rzeczywistości totalnej.

Deklaruję zatem, że małżeństwo nie jest dla mnie jedynym powołaniem człowieka świeckiego. Nie sądziłem, że powinienem był o tym pisać akurat w Parami do nieba, bo sprawa wydaje mi się oczywista. Gdybym miał to wyrazić w dwóch zdaniach, to powiedziałbym, że całe życie jest naszym powołaniem, niezależnie od stanu cywilnego. Podstawowa jednak różnica między powołaniem osoby świeckiej a osoby duchownej/zakonnej jest taka, że świeccy mogą, a nawet powinni mieć więcej niż jedno powołanie.

Dlaczego powinni? Otóż – bardzo upraszczając – życie każdego człowieka toczy się na trzech płaszczyznach: osobistej, zawodowej i społecznej. Na płaszczyźnie osobistej mieści się przede wszystkim sytuacja rodzinna: stan cywilny (wariantów jest dużo, od samotności z wyboru czy z konieczności przez małżeństwo po sytuacje małżeństw rozbitych czy ponownych, wdowieństwo czy opuszczenie lub porzucenie), osobista historia życia, relacje krwi (rodzice, rodzeństwo, żona, dzieci), przyjaciele i wszelkie inne relacje wynikające z mojego osobistego życia z jego unikalną historią. W tej płaszczyźnie relacją najmocniejszą, najtrwalszą (bo na całe życie!) jest właśnie małżeństwo.

Na płaszczyźnie życia zawodowego mamy przede wszystkim wybór profesji, którą uprawiamy, a przedtem wybór szkoły czy studiów. Tu też sytuacja staje się coraz bardziej skomplikowana, gdyż decyzje o wyborze nie są już podejmowane raz na całe życie. Można wręcz wielokrotnie w życiu zmieniać nie tylko miejsce pracy, lecz także profesję: zaczynam jako nauczyciel, kończę w reklamie; zaczynam jako teolog, kończę w biznesie; zaczynam jako biznesmen, kończę, prowadząc gospodarstwo agroturystyczne; zaczynam jako naukowiec, kończę jako polityk; niektórzy kończą w więzieniu… itd. itp.

Na płaszczyźnie życia społecznego mieszczą się takie aspekty naszego życia i wynikające z nich relacje z innymi, jak więzi sąsiedzkie, hobby, udział w grupach parafialnych, wolontariat, członkostwo w organizacjach trzeciego sektora, aktywność społeczna i obywatelska.

W życiu wszystkich ludzi te trzy wymiary nachodzą na siebie, czasem się przenikają. Niektórzy nie angażują się społecznie, bo wystarcza im rodzina i praca zawodowa. Tak czy owak – w przypadku osób świeckich te trzy wymiary są łatwe od odróżnienia. Sytuacja osób duchownych i zakonnych jest tu wyjątkowa, bo w ich przypadku wybór podejmowany na płaszczyźnie osobistej – celibat – wiąże się ze specyficznym podejściem do pozostałych wymiarów życia. Nawet jeśli zakonnica ma szczególny charyzmat pracy z osobami upośledzonymi umysłowo, kontaktu z prostytutkami, jest znakomitą katechetką czy prowadzi świetną scholę parafialną (do żadnego z tych działań nie trzeba wstępować do zakonu), to i tak jej praca ma inne znaczenie niż osoby świeckiej wykonującej te same czynności. Nawet jeśli ksiądz jest naukowcem czy publicystą, to jest przede wszystkim księdzem – nie ulega to wątpliwości ani dla niego, ani dla innych (jeśli ulega wątpliwości, to znaczy, że coś niedobrego dzieje się z jego przeżywaniem powołania). Status ontologiczny księdza czy zakonnicy jest inny – oni są wyjęci spośród innych ludzi i funkcjonują przede wszystkim jako zakonnica czy ksiądz. W tym właśnie sensie powołanie kapłańskie czy zakonne jest powołaniem totalnym, całkowitym – w odróżnieniu od małżeństwa, które też określa człowieka całościowo, ale nie totalnie. Poza małżeństwem bowiem ludzie świeccy mogą się czuć powołani przez Boga – czyli rozpoznawać Jego zobowiązującą wolę – do pełnienia innych ważnych zadań.

W przypadku osób świeckich różne sfery życia są zdecydowanie bardziej autonomiczne. Jeśli jestem stolarzem z powołania, to rzetelność i staranność mojej pracy zazwyczaj nie jest ściśle zależna od tego, czy jestem stolarzem żonatym czy kawalerem, czy jestem mężem złym czy kochającym, od tego, czy wieczorami ćwiczę w chórze parafialnym czy też chodzę na zebrania lokalnego koła mojej partii politycznej. Sfery osobista, zawodowa i społeczna przenikają się, mogą mieć na siebie większy lub mniejszy wpływ, ale nie muszą – są bowiem autonomiczne.

Świeccy mogą zatem – a nawet, jak twierdzę, powinni – mieć różne powołania, to znaczy odczytywać je w różnych wymiarach swego życia. Ów stolarz może być – z Bożego powołania! – wspaniałym mężem, znakomitym ojcem (i naturalnym, i ojcem rodziny zastępczej), świetnym oddanym chórzystą albo autentycznym działaczem społecznym. Może mu się to udawać w jednej dziedzinie, a w innych nie, może się zmieniać w czasie itp. – liczba wariantów jest bardzo duża. Małżeństwo jest zatem jednym z możliwych powołań człowieka świeckiego, ale za to wyjątkowym, bo całościowym. Nie w sensie totalności, co zarzuca mi Małgorzata Wałejko, lecz wyjątkowego charakteru więzi, jaka rodzi się w małżeństwie – więzi programowo trwałej, nierozerwalnej i bezwarunkowej, czyli usiłującej wiernie naśladować Bożą miłość. Rzecz jasna, w innych formach relacji międzyludzkich też usiłujemy naśladować Bożą miłość, ale nie podejmujemy w nich z własnej nieprzymuszonej woli uroczystych zobowiązań wytrwania „w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia”.

Po pierwsze: wspólnie

Tu jednak dochodzimy do autentycznych, jak sądzę, różnic między mną a Małgorzatą Wałejko.

Gdy czytam argumenty mojej polemistki, że wolna wola „już z samej swojej nazwy i istoty” pozostaje „niezrośnięta z żadną inną wolą”, zatem „antropologicznie chybione” jest moje zalecanie uświęcania się w parze, że niezrozumiały jest pomysł wspólnego powołania dla dwóch odrębnych osób, że konsekwencją bytowej odrębności osoby jest jej „niezłączalność” z innymi – to jednak przestaję rozumieć. Jak można bowiem tak stanowczo podkreślać odrębność podmiotów w sakramentalnym małżeństwie? Dla mnie przeżywanie małżeństwa to przede wszystkim nieustanne (bo wciąż nieudane) robienie w swojej woli miejsca dla woli współmałżonka. Argumenty, że także w małżeństwie moja wola nie jest złączona z żadną inną wolą, mogą jedynie zachęcać do życia wedle własnej indywidualnej woli, życia własnym życiem, traktowania współmałżonka jako jednej z wielu osób, jakie w życiu spotykam. Nie wiem, w jaki sposób taka apoteoza osobności jednostki miałaby służyć umacnianiu małżeństwa. Jeśli do czegoś prowadzi, to jedynie do umocnienia indywidualizmu, który i tak wystarczająco mocno zniechęca dziś ludzi do podejmowania zobowiązań na całe życie.

Filozofia, jak wiadomo, zawdzięcza pojęcie osoby sporom trynitarnym. Nie mielibyśmy pojęcia osoby, gdyby nie dyskusje i próby zrozumienia fenomenu Trójcy Świętej. W Bogu mamy trzy wyróżnione Osoby, a jedną i tę samą naturę. Może od tej strony uda mi się zachęcić moją polemistkę do refleksji nad „złączalnością” niepowtarzalnej osoby ludzkiej z drugą niepowtarzalną osobą, dzięki czemu mamy do czynienia z fenomenem jedności dwojga, w którym jest i jedność, i odrębność osób?

Mam bowiem wrażenie, że to pewne przyjęte filozoficzne aksjomaty o osobności bytu ludzkiego nie pozwalają Małgorzacie Wałejko uznać teologicznego (i duchowego) wymiaru nowej jakości ludzkiego bytowania, jakim jest małżeństwo jako trwała wspólnota dwóch osób. Jeśli jako katolicy wierzymy, że poprzez małżeństwo powstaje „my” – całkowicie nowa jakość relacji międzyludzkiej, to dlaczego do tej wspólnotowej kategorii nadal przykładać tylko indywidualne kryteria? Dlaczego nie patrzeć na małżeństwo w perspektywie wspólnego powołania i wspólnego doświadczenia?

Próbę opisu tego doświadczenia w języku filozoficznym podjął Adam Hernas. Jego zdaniem, małżeństwo to „szczególny fenomen bliskości”. Hernas twierdzi, że

W małżeństwie mamy do czynienia ze zbliżeniem totalnym, w którym największa inność, z jaką mamy do czynienia, przechodzi w maksymalną bliskość. Do tego wszystkiego wcale to nie oznacza, że ta inność jest mniej inna. […] Bliskość, o której mówiliśmy, jest jednocześnie wzajemnością, jest rozpoznaniem wzajemności. Przecież bliskości nie doświadcza się oddzielnie, każdy na własny rachunek 2.

Moja polemistka stanowczo apeluje jednak, by traktować małżeństwo jako „dwie osobne, choć równoległe drogi do Boga”. Z tym nie mogę się zgodzić. Takie myślenie zatraca specyfikę więzi małżeńskiej. Wszak dwiema osobnymi a równoległymi drogami mogę zmierzać do Boga na przykład wspólnie z wypróbowanym przyjacielem. Z żoną łączy mnie jednak – w Bożych oczach i wedle Bożego zamysłu! – dużo więcej (chciałoby się rzec: duuuużo więcej) niż z przyjacielem. Łączy nas więź sakramentalna. Istotą tego sakramentu jest właśnie więź małżeńska. W małżeństwie duchowość wyrażać się zatem powinna przede wszystkim poprzez troskę o jej umacnianie.

Małgorzata Wałejko kładzie zasadniczy akcent na cud niepowtarzalności osoby ludzkiej, ja natomiast podkreślam przede wszystkim niepowtarzalnie cudowny charakter wspólnoty małżeńskiej tworzonej przez dwie niepowtarzalne osoby. Dzięki temu cudowi dwoje stają się jedno i ta jedność dwojga trwa, nie likwidując ich odrębności i nie naruszając ich osobistej odpowiedzialności. Jedność ta trwa w sposób zobowiązujący – nie umiem tego inaczej nazwać niż właśnie jako wspólne powołanie.

Posłużę się tu fragmentem z książki znakomitego duszpasterza małżeństw o. Mirosława Pilśniaka:

Więź małżonków jest sakramentalna, jest więc nadrzędna nawet wobec indywidualnego rozwoju duchowego. Indywidualna droga duchowa ma służyć więzi: wierności, miłości i uczciwości, czyli odbudowaniu lub utrzymaniu jedności. Bo dla małżonków przepustką do nieba jest w pierwszym rzędzie ich duchowa jedność 3.

Nie mogę się zgodzić także z jednoznacznym traktowaniem małżeństwa przez Małgorzatę Wałejko jako „rzeczywistości przynależnej wyłącznie doczesności”, „rzeczywistości czasowej”, „rzeczywistości przemijającej”. Trudno się spierać o wątki eschatologiczne, z natury rzeczy bowiem wynika, że po tej stronie wieczności nie znamy odpowiedzi na tego typu pytania. Jednoznaczna interpretacja słów Łk 20, 3436 jest dla mnie zbyt uproszczona. Spory egzegetów na ten temat trwają. Ja jedynie przywołuję w tej dziedzinie intuicje świętych małżonków (zarówno oficjalnie uznanych przez Kościół, jak i anonimowych), którzy często wyrażają nadzieję, że ich więź małżeńska będzie w jakiś sposób trwała także w wieczności. Reszta jest dla mnie tajemnicą.

Zdecydowana niezgoda między nami dotyczy też formuły „Zbaw duszę swoją”. Już w jednym z pierwszych w życiu kazań, nad jakimi się głębiej zastanawiałem, usłyszałem, że w tym haśle padają trzy słowa i trzy herezje. Nie sposób bowiem się zbawić samemu; zbawieniu podlega nie tylko dusza, lecz cały człowiek; nie należy się troszczyć tylko o swoje zbawienie. Próby teologicznej rehabilitacji tej formuły uważam za skazane na niepowodzenie, zwłaszcza gdy czytam w najnowszej encyklice Benedykta XVI Spe salvi:

Jako chrześcijanie nie powinniśmy pytać się jedynie: jak mogę zbawić siebie samego? Powinniśmy również pytać siebie: co mogę zrobić, aby inni zostali zbawieni i aby również dla innych wzeszła gwiazda nadziei? Wówczas zrobię najwięcej także dla mojego własnego zbawienia (48).

Małgorzata Wałejko streszcza główną tezę mojej książki słowami: „parami zamiast osobno”. Sama, jak się wydaje, opowiada się za modelem duchowości w małżeństwie, który można by określić słowami „osobno, choć razem”. Doprecyzowując dla potrzeb tej polemiki swoje stanowisko, rzekłbym, że preferuję podejście „przede wszystkim razem, choć także osobno”. Jeszcze krócej mówiąc: „razem, choć osobno”.

Czy to tylko gra słów, nieznacząca zmiana kolejności wyrazów? A może to tylko kwestia „gustu duchowego”, a de gustibus non disputandum est? Niech to rozsądzą inni…
 

1 Zbigniew Nosowski, Szare a piękne, Rekolekcje o codzienności, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2007, s. 74–76.  
2 Zob. „Radykalna bliskość. Z Adamem Hernasem o filozoficznym rozumieniu małżeństwa rozmawia Anna KarońOstrowska”, w: „Więź” 2006 nr 9, s. 23–32. 
3 Mirosław Pilśniak OP, Miłość, przyjaźń, modlitwa, czyli to, co najważniejsze, Wydawnictwo List, Kraków 2004, s. 99.

Razem, choć osobno
Zbigniew Nosowski

urodzony 6 listopada 1961 r. – absolwent socjologii na UW i teologii na ATK, redaktor naczelny miesięcznika „Więź” i dyrektor programowy Laboratorium WIĘZI. Wydał Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II oraz wspó...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze