Po co światu mnich?
Obawiam się, że nasza walka o dobre imię Jana Pawła II przypomina marzenia ściętej głowy. Walec dziejowego rozliczenia jedzie, by zabić ojca, jakkolwiek szokująco to brzmi. Mam wrażenie, że nasz gen samozniszczenia wyraźnie bierze dziś górę i daje o sobie znać.
Z niedowierzaniem patrzę na stado, które rzuciło się jak wygłodniałe hieny na padlinę i prześciga się w posądzaniu papieża Wojtyły o zamiatanie pedofilii pod dywan i krycie seksualnych dewiantów. To nasza typowa polska cecha, brak umiaru – zarówno w pochwałach, jak i w podnoszeniu zarzutów.
Minęło zaledwie kilkanaście lat od kwietniowych dni 2005 roku, kiedy mówiliśmy o narodowych rekolekcjach, magicznym czasie i narodzinach pokolenia JP2. Gdy ulice krzyczały „Santo subito!”, a celebryci wylewali łzy i łamiącym się głosem wyznawali przed kamerami, jak wiele zawdzięczają Janowi Pawłowi II. Politycy i dziennikarze twierdzili, że takiego drugiego nie było i długo nie będzie. Że dzięki papieżowi z Polski jest Unia i Europa, i upadek komunizmu, i że w jego osobie świat stracił niekwestionowany punkt odniesienia. Rady gmin i miejskich metropolii prześcigały się w nadawaniu jego imienia szkołom, szpitalom, ulicom i placom. Kto tylko mógł, odkurzał archiwalne zdjęcia, z dumą pokazując, że też ściskał rękę papieża Polaka, był pod oknem na Franciszkańskiej, machał do białego pielgrzyma i jest pewien, że i on na niego patrzył.
Nie jemu, ale nam były potrzebne tytuły honorowego obywatela, nagrody i doktoraty honoris causa. Dzięki nim byliśmy lepsi i mądrzejsi. Pozwalał nam na takie używanie siebie, choć dla wielu było to szokujące. Tańce przybyszów z dżungli, światowi dostojnicy zaludniający papieskie audiencje na równi z chorymi tulącymi się do papieskiej sutanny. Wieńce z kwiatów i indiańskie pióropusze zakładane na głowę. Misie koala i popularni rockowi artyści ustawiani do pamiątkowych zdjęć. Tysiące futbolowych koszulek wręczanych mu niczym kapitanowi drużyny piłki nożnej, hokeja czy ping-ponga. Pluszowe misie i portrety koszmarki przynoszone w dowód wdzięczności. Odwzajemniał się całowaniem ziemi i przemawianiem ojczystymi językami. Odwagą mówienia „przepraszam” i dialogiem ze światem, który coraz bardziej oddalał się od Kościoła. Robił to naturalnie, dając się prowadzić i wydając siebie do końca. Nie oszczędził nic ze swojej prywatności i pozwolił, by kamery śledziły każdy jego ruch. Tak było na początku przy okazji narciarskich wypadów w Alpy, aż do końca po obrazy grymasów i bezbronności w ostatnich dniach choroby.
Po piętnastu latach wszystko się skończyło. Wojtyła już nie zagraża, a czas gra na jego niekorzyść. Dyżurni komentatorzy zajmują ciepłe miejsca w loży krytyki, która nie znosi pustki. Oczywiście nie są banalni i wulgarni. To raczej namysł zabarwiony troską i zmarszczonym czołem, marsowe słowa „o złym carze i złych bojarach”, o tym, że „niemożliwe, żeby nie wiedział, bo z pewnością nie chciał wiedzieć”, i o tym, że „skończyły się już naiwne tłumaczenia”. I na koniec wyrok: „Jest winny”.
Zaorywanie
Niezwykła jest nasza skłonność do niszczenia wszelkich autorytetów. Pracujemy na to wszyscy, jedni drugim odbierając prawo do bycia architektami kraju, w którym żyjemy. Lista jest długa i powiększa się z roku na rok: Wiesław Chrzanowski, Jan Olszewski, Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski, Leszek Kołakowski, ks. Józef Tischner. Wszyscy oni prędzej czy później okazali się nie dość wyraziści dla jednej lub drugiej strony politycznego sporu. Nie dość ortodoksyjni bądź niewystarczająco liberalni. Niepasujący do dzisiejszych schematów, zgodnie z którymi wszystko musi być maksymalnie wyostrzone, bez żadnego niuansowania. Nowe czasy są w końcu definiowane przez nowy dekalog dwudziestego pierwszego wieku, którego pierwsze przykazanie brzmi: błogosławieni, którzy potrafią innych zaorać, albowiem będzie im to poczytane za cnotę. Chyba się bardzo nie mylę.
Weźmy obchody Święta Niepodległości, które nie kojarzą się dziś z dumą i radością bycia Polakiem, ale z burdą, awanturą i szczelnym barykadowaniem domu. Albo kolejne obchody rocznic wybuchu powstania warszawskiego, które stają się okazją do wygwizdania nie dość prawomyślnych bohaterów polskiego podziemia.
Skuteczna praca nad niszczeniem wybitnych postaci, które swoim życiem tworzyły polską tożsamość, przynosi dziś swoje owoce. Obym się mylił, ale ponure myśli nie chcą się ułożyć w inny scenariusz. Przypomnijmy sobie nasze eksportowe nazwisko dwudziestego wieku, Lecha Wałęsę. Oto symbol Polski i zmian, jakie się dokonały u nas w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dziś nikt tak nie myśli. Dla jednych jest to ubecki agent „Bolek”, dla innych obiekt manipulacji, którego się używa w doraźnych politycznych rozgrywkach. Raz jest mężem opatrznościowym, innym razem bufonowatym prostakiem, któremu trzeba pokazać, gdzie jest jego miejsce. I nie jest to przyczynek do jego apologii. To znów tylko obserwacja naszych zachowań. Nie umiem ocenić, czy stał się on symbolem polskiej wolności sam, czy w tę historyczną rolę został wmanipulowany. Wiem, że wielokrotnie potrafił zniszczyć swój wizerunek i nie miał obok siebie nikogo, kto powstrzymałby go przed roztrwonieniem społecznego zaufania. Ale czy chcemy, czy nie, na razie to właśnie on razem z Janem Pawłem II stali się naszymi ambasadorami, którzy pokazali światu, czym jest Polska w swoim najlepszym wydaniu.
Zadziwiające jest pragnienie posiadania nieskalanego ideału społecznego. Krystalicznego wzorca, pod parasolem którego moglibyśmy się schronić i wesoło śpiewać, że wszyscy Polacy to jedna rodzina. Pocieszam się, że nie jest to tylko nasza narodowa przypadłość. Wiosenne protesty mijającego roku na fali rozliczeń z własną historią dotknęły przecież takich gigantów jak Krzysztof Kolumb, Winston Churchill czy Nelson Mandela, którzy okazali się nie dość jednoznaczni w dopominaniu się o prawa człowieka i o mało co oblali test poprawności politycznej. Teraz więc czas na Wojtyłę, któremu, jak sugerują niektórzy, najlepiej zrobiłaby dekanonizacja na dowód popełnianych przez niego błędów.
Jan Paweł po McCarricku
Nie jestem zawodowym historykiem, ale mam wpojoną skłonność do oceniania sensu wydarzeń z dystansu. Dlatego nie mam pewności, czy w spektaklu, który oglądamy po publikacji raportu w sprawie kardynała McCarricka, chodzi o realne oczyszczenie Kościoła z grzechu i kryminalnej przeszłości, czy jest to raczej kolejna odsłona politycznej gry nastawionej na zniszczenie przeciwnika, a przy okazji dokopanie i tak już leżącemu na deskach Kościołowi. Publicystyka twitterowa rządzi się prawami newsa. Karmi się hasłami pospiesznymi i potępiającymi bez głębszego zastanowienia. A jeśli dotyczy to księży, to wiadomo, że nie ma dziś żadnych domniemań niewinności i taryfy ulgowej.
To prawda, że po lekturze raportu widać porażkę obecnie funkcjonującego systemu instytucjonalnego Kościoła, toczonego przez raka klerykalizmu i braku kontroli. Zarówno odnośnie do mianowania kardynałów, w wypadku których nikt nie pyta o głos ludzi zaangażowanych w życie Kościoła, jak i pod kątem sprawdzenia, czy kandydat wykazał się na polu ewangelizacji, a nie tylko w zakresie bycia sprawnym urzędnikiem. Tylko dalej nie wiem, na ile w tym wszystkim chodzi o Wojtyłę, a na ile o Kościół, którego twarzą był przez trzydzieści lat Karol Wojtyła. A to, że Watykan jest miejscem politycznego sporu, wiemy nie od dziś. Nie tylko dlatego, że pokazali to Paolo Sorrentino w serialach o młodym i nowym papieżu albo netflixowy film o dwóch papieżach. To ostatecznie zgrabne reżyserskie fikcje. Rzeczywistość jest bardziej brutalna i przerażająca. Dotknął jej Frédéric Martel w swojej głośnej Sodomie, opisując towarzyskie układy urzędników Stolicy Apostolskiej jako formę konserwowania systemu moralnej hipokryzji. Może najdobitniej pokazuje to z perspektywy czasu rezygnacja z urzędu papieża Benedykta XVI, który, przypomnijmy, ogłaszając swoją decyzję, ledwie napomknął o braku sił duchowych do dalszego przewodzenia Kościołowi. Może też mniej dziwi początkowo niezrozumiała decyzja papieża Franciszka o wycofaniu się z apartamentów papieskich i zamieszkaniu w Domu Świętej Marty.
Czyściec
Rację mają ci, którzy mówią, że zanim wejdzie się do kanonu historii, trzeba przejść przez czyściec społecznej pamięci. Takie losy spotykają pisarzy i artystów, którzy przez pierwsze ćwierć wieku po swojej śmierci przechodzą narodową kwarantannę. I trzeba co najmniej jednego pokolenia, aby dokonała się recepcja ich twórczości. Ale gdy już z tego czyśćca wyjdą, to zazwyczaj wchodzą na stałe do kanonu pamięci. W wypadku Jana Pawła II ten czyściec jest bolesny. Zwracał na to uwagę on sam w ostatnich latach życia. Zwracali uwagę komentatorzy, pokazując, że breloczki, popielniczki z watykańskim herbem i mrugające papieskim okiem pocztówki zamiast przybliżać nas do jego osoby, skutecznie go od nas oddalają, tworząc społeczny totem. Cóż zrobić, skoro lepiej w ucho wpada „Barka”, a na wadowickiej kremówce można nieźle zarobić. Kto czytał encykliki, adhortacje czy wywiady? Kto się zastanawiał nad przemówieniami? Tak, to już wiemy nadzwyczaj dobrze, klaskaliśmy, a nie słuchaliśmy, i dziś boleśnie zdajemy sobie sprawę, że sami stworzyliśmy opowieść o nadczłowieku z marmuru i żelaza w jednym, choć on sam robił wszystko, by człowiekiem pozostać do końca, jak głosił tytuł jednego z ckliwych filmów o nim. I kiedy dziś pytają nas o słowa zapamiętane z tamtych lat, niezgrabnie mówimy coś o zstąpieniu Ducha na ziemię albo o Westerplatte, które każdy ma, ale w sumie nie wiemy, do czego to wszystko odnieść. Przesyt bezrefleksyjnym kultem papieża zaszkodził nam wszystkim. To stąd wzięła się popularna swego czasu fraza o odjaniepawlaniu i mantrowanie o tym, że wielkim Polakiem był.
Mimo to paradoksalnie oddychamy jego duchem i żyjemy w świecie, którego kształt zależał także od niego. Dla jednych to największy z dzisiejszych zarzutów i argument, że przeceniamy polską perspektywę. Dla innych dowód, jak bardzo zmienił się Kościół, w którym takie oskarżenia pod adresem papieża mogą się w ogóle pojawić. Dziś nasza pamięć filtruje tylko to, co chce pamiętać, szukając dowodów pod z góry ustaloną tezę. Ale nawet wtedy, gdy przyznamy, że nie jesteśmy w stanie przytoczyć tytułów encyklik bądź dat pielgrzymek, to zgodzimy się, że dla chrześcijan na całym świecie Jan Paweł II stał się prorokiem Bożego Miłosierdzia. I choćby wszystkie inne zasługi zostały mu zabrane, to przesłanie o sercu Boga otwartym dla każdego grzesznika zawarte w obrazie siostry Faustyny jest dziś pod każdą szerokością geograficzną namacalnym stemplem pontyfikatu papieża Polaka.
Raz jeszcze
Może więc dostajemy drugą szansę, by jeszcze raz powiedzieć sobie, kim był i co zrobił dla świata Jan Paweł II. Ale od razu zastrzegam: bez huraoptymizmu. Tak jak nie udało nam się sprzedać filozoficznie idei solidarności, tak samo, przynajmniej na razie, nie umiemy rzeczowo i bez nostalgii rozmawiać o nim. A z pewnością nie pomaga nam w tym dzisiejszy klimat. To w jakimś sensie tragiczne, że zadawanie ciosów papieskiemu autorytetowi stało się możliwe dzięki pomocy jego najwierniejszego przyjaciela, który towarzyszył mu jak cień przez kilkadziesiąt lat kapłaństwa. To jego brak odwagi, roztropności, naiwność (niepotrzebne skreślić) stają się siłą napędową zadawanych ciosów. Niestety, nie mam dobrego zdania o kardynale Stanisławie. Jest mi wstyd za styl rozmowy sprzed kilku tygodni w popularnej telewizji i za wymowę wstrząsającego reportażu Don Stanislao. Memiczne już dziś odpowiedzi „nie pamiętam”, „nie przypominam sobie”, „pierwszy raz o tym słyszę” rażą, gdy pomyślimy, że wypowiada je jedna z najważniejszych osób w polskim Kościele, przez dwadzieścia siedem lat pontyfikatu towarzysząca kluczowym procesom w Kościele na świecie.
Ta intelektualna słabość uderza najpierw w samego kardynała, ale wcale nie daje dowodów, że papież był nikczemnym człowiekiem. Na jakiekolwiek oceny potrzeba czasu i analiz, których nie da się przeprowadzić podczas jednotygodniowej refleksji. Myślę intensywnie o losie, jaki spotkał inną z wielkich ofiar historii Kościoła, papieża Piusa XII, nazwanego pomocnikiem Hitlera i kolaborantem, który w sposób niedostateczny miał przeciwstawiać się Holocaustowi. Okazuje się jednak, w miarę publikowania kolejnych prac historycznych i odtajniania archiwów Watykanu, że coraz więcej przemawia na jego korzyść. A to „ledwie” osiemdziesiąt lat. Co dopiero mówić o kilkunastu.
Brakuje mi rzeczowych argumentów w miejsce przerzucania się półsłówkami, że to wszystko, co się teraz dzieje, to nieprawda i nie wolno tak mówić, a papież został cynicznie wykorzystany przez swoich współpracowników. Takie tłumaczenia jedynie dolewają oliwy do ognia, nic nie wyjaśniają i nie mierzą się z zarzutami. A to boli, bo mikrofony mediów, w których prawdziwie rozgrywa się bitwa o narrację świata, są wycelowane w milczące twarze pasterzy Kościoła. Nie dziwmy się więc i nie miejmy pretensji, że wobec braku tego głosu dokonuje się wymazywanie pamięci i wzywanie do tworzenia „placów ofiar Jana Pawła” przy okazji bezwzględnego rozliczania się z gwałcicielami w sutannach.
Mój zakonny współbrat, który zęby zjadł na papieskim nauczaniu, dwoi się i troi, biegając po stacjach i rozgłośniach, przypominając, kim był Jan Paweł II, i przekładając na codzienność to, co dostaliśmy w spadku po nim. Jestem przekonany, że jako jeden z nielicznych zadał sobie trud przeczytania 461 stron raportu dotyczącego McCarricka, poddając go dogłębnej analizie, wykraczającej poza zestawienie, ile razy pojawia się w nim czyjeś nazwisko, jakby to mogło być dowodem jego winy. Reszta, ochoczo wypowiadająca się w tej sprawie, zadowala się kilkuzdaniowymi skryptami, które zaproponowały agencje prasowe – jak widać, to wystarcza za akt oskarżenia i prawo do formułowania wzniosłych tez.
Ten jeden głos to jednak o wiele za mało. W ujadającym tłumie nie ma szans na przebicie się do szerszej świadomości. Wołaniem na puszczy jest pytanie o to, gdzie są setki, jeśli nie tysiące doktorantów, profesorów i duszpasterzy odwołujących się do papieskiego nauczania, którzy zdobyli tytuły naukowe na jego dorobku. To im chciałbym powiedzieć: Mniej sympozjów ku czci świętego, bo sufit i żyrandol walą się nam na głowę.
I co dalej
Stawiając kolejne pomniki wielkości duszpasterskiej, zapomnieliśmy o ludziach. To w nich najpierw musi się obudzić głód, a wraz z nim pytania. Duszpasterstwo jest przecież budzeniem głodu. U nas jest ciągle na odwrót. Udzielamy odpowiedzi na pytania, których nikt nie stawia. Dlatego takim szokiem dla wielu było to, co usłyszeli kilka tygodni temu na strajku kobiet. To zwieńczenie procesów, które trwają od wielu lat.
Niestety, obawiam się, że nasza walka o dobre imię Jana Pawła II przypomina marzenia ściętej głowy. Walec dziejowego rozliczenia jedzie, by zabić ojca, jakkolwiek szokująco to brzmi. Możemy powtarzać, że żaden naród nie ma wśród swych wielkich i szanowanych postaci ludzi bez skazy, którym nie można byłoby zarzucić, że popełnili błędy. I że mądrość narodów polega na tym, iż potrafią znaleźć miarę między prawdą historyczną a potrzebą budowania dumy z dokonań wybitnych jednostek. Mam jednak wrażenie, że nasz gen samozniszczenia wyraźnie bierze dziś górę i daje o sobie znać. I tak jak ochoczo budowaliśmy pomniki Jana Pawła II, tak równie ochoczo zabieramy się do ich rozbiórki. A kiedy już to zrobimy, będziemy sierotami z poczuciem dobrze wykonanego zadania. I zostanie nam tylko kremówka. ¶
Oceń