W ciągu ponad czterdziestu lat życia w Towarzystwie Jezusowym przeżyłem bardzo wiele odejść z zakonu. Nie piszę, że „za mojej bytności w Towarzystwie wielu współbraci odeszło z zakonu”. Nie, to nie odzwierciedlałoby pełnej prawdy. Ja te odejścia przeżyłem. Osobiście, na własnej skórze, emocjonalnie i duchowo. W ogromnej większości były to przecież osoby, które znałem i z którymi łączył mnie wspólny los i – nie zawaham się powiedzieć – „braterstwo krwi” wyrażone dwiema (takimi samymi) literami pisanymi po nazwisku. Zresztą ten wspólny los łączy nas do tej pory. Ci, którzy wystąpili z Towarzystwa, w jakimś sensie wciąż stanowią jego część. Podobnie jak ci Nasi, którzy już odeszli do Pana. Być może właśnie dlatego, mówiąc o którymś z naszych „eksów”, często dodajemy słowa „świętej pamięci dla Towarzystwa”. Tak, bo choć w naszym życiu wspólnotowym formalnie ich już nie ma, to faktycznie wciąż są obecni, gdyż naznaczyli to życie swoją niegdysiejszą obecnością. Wszyscy oni w jakiś sposób wciąż są Nasi. Nie tylko dlatego, że bycie jezuitą zostawia w człowieku trwały ślad – jakby duże SJ odciśnięte na czole – ale przede wszystkim dlatego, że powołanie, za którym poszliśmy, bardzo łączy. Na dobre i na złe. Jeśli przez ileś lat oddawało się serce wspólnej misji, to zadzierzgniętych w ten sposób więzów nie może tak po prostu zerwać czyjeś odejście.
Oczywiście odejścia są ró
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń