„A gdzie Rysiek? Nie przyszedł?”. Roman nie mówi ani słowa, tylko ze smutkiem opuszcza głowę. Do niej powoli dociera straszna nowina. Milczy. Po twarzy płyną łzy. Brat ściska ją za ramiona: „Nie płacz, Halinka, nie można…”. Na to ona z gardłem ściśniętym żalem: „Ja nie płaczę, ja śpiewam”.
Gdzie się podziały nasze słynne pary amantów? Gdzie nowe Stefcie i ordynatowie Michorowscy, gdzie Bogumiłowie i Barbary, gdzie Kmicice i Oleńki III RP? Są, nawet całe tłumy – w komediach romantycznych, których jest tak wiele, że rzadko kto je odróżnia, niewielu nawet zauważa, a po tygodniu prawie nikt ich nie pamięta. A przecież namiętny romans jest wpisany w polskie DNA. Z ekranu łatwo przenosi się do życia. I to od stu lat. Zeskanujmy polskiego ekranowego Amora.
Polska miłość – i w filmie, i w życiu – zawsze biegła od melodramatu do komedii romantycznej i z powrotem. Jeżeli dzieło filmowe uderza w tony melodramatyczne, mamy do czynienia z miłością nieszczęśliwą. Dlaczego? Ponieważ melodramat odwołuje się do potrzeby miłości „czystej”, krańcowo intensywnej, niezmiennej i wiecznej. Oglądając ją na ekranie, mamy poczucie kontaktu z Absolutem. Tyle że taka miłość, nieustannie w fazie górnego C, w życiu jest niemożliwa. I tu rysują się dwie możliwości. Albo polski film pokaże, jak z czasem ta miłość się banalizuje, więdnie i wygasa, albo przerwie ją gwałtownie w momencie najwyższej ekstazy sceną śmierci czy nieodwołalnego rozstania. Z założeniem, że gdyby nie wojna czy okrutny los… Widzowie zdecydowanie wolą to drugie rozwiązanie.
A skąd w tym dramacie owo „melo-”? Z potrzeby zarobku na naiwnej (w dodatku masowej!) widowni. W realu na miłość nigdy nie jesteśmy przygotowani, więc zachowujemy się niezręcznie, popełniamy gafy. W miłości panuje chaos. Miłość obserwowana z zewnątrz wypada fatalnie, zwłaszcza jeżeli patrzy się na nią okiem scenarzysty filmowego. Tu wszystko wymaga poprawek. Twórcy melodramatu wyciągają więc wnioski. Nadają miłości sensowny i poukładany przebieg. Otóż melodramat to jest właśnie miłość po poprawkach fachowca.
A komedia romantyczna? Ta wszystkie te porywy bierze w duży ironiczny nawias. Życie jest za krótkie, żeby dramatyzować. Trzymajmy się grzbietu fali, wzlatujmy z kwiatka na kwiatek i jakoś to będzie. Bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Afekt w „białym dworku”
Przed wojną uwielbialiśmy się wzruszać, oglądając wciąż te same historie, jakby wywiedzione wprost z Grottgera. Tu na obstalunek publiczności brylowała Jadwiga Smosarska (+ 1971), nasza przedw
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń