Pierwszy List do Koryntian
Dlaczego Żydzi i Arabowie nie mogą żyć razem w Ziemi Świętej? Jak można było odgrodzić Palestyńczyków w ten sposób?
Zbliżaliśmy się od strony Egiptu. Po nocy spędzonej w namiocie na stokach góry Synaj i następnej w chacie na pustkowiu nad Morzem Czerwonym nareszcie zostawialiśmy za sobą Pustynię Synajską. Beduiński kierowca wiózł nas taksówką na przejście graniczne w Tabie. Chcieliśmy opuścić Egipt, ale on nie bardzo dawał się opuścić. Kluczyliśmy poprzez gąszcz punktów kontrolnych i budek strażniczych, wciąż czując na sobie wzrok spalonych słońcem, podtatusiałych żołnierzy w workowatych mundurach. Wszyscy patrzyli na nas z podejrzliwością i pogardą.
W końcu dotarliśmy do hali egipskiej odprawy celnej. Wnętrze niczym bankowe lobby z popularnego w latach 80. XX wieku serialu Dallas: wykończone drogim marmurem, przypominającym plastik, z podłogami w podejrzanym odcieniu fioletu, których dawno już nikt nie sprzątał, i rzędem przeszklonych stanowisk celnych, w których nikt nie siedział. Wypełniliśmy kolejne formularze, przeszliśmy kolejną kontrolę i skierowano nas w stronę długiego chodnika. Za bramą i wysokim płotem był Izrael.
Natychmiast po przekroczeniu granicy usłyszałem znajomy plusk: dystrybutor z zimną wodą. Ten niezbędny element wyposażenia biur całego świata tutaj wydawał się cudowną oazą!
Ostatnie 60 lat stanowi kompletne novum w historii Żydów. Żaden inny naród nie zachował wspólnej tożsamości, a także niezwykłej witalności, spędziwszy tyle wieków na wygnaniu. Energia i talent, które zostały zaprzęgnięte w fizyczne tworzenie państwa Izrael, są widoczne dosłownie wszędzie, nawet w tym dystrybutorze wody na pustynnym posterunku granicznym. Ale istnieje też niematerialny, duchowy wymiar Izraela, który jest może nawet bardziej monumentalny, przede wszystkim dla Żydów, ale nie tylko.
Brama do Izraela
Eliat, pierwsze miasto, które napotkaliśmy po przekroczeniu granicy, powstało podźwignięte wolą współczesnych Żydów. Dzisiejszy Izrael, zaledwie 114 kilometrów w najszerszym miejscu, zwęża się do rozmiarów małego cypelka na południu nad Zatoką Akaby. Na tym pasie wybrzeża, szerokim na jedynie 15 km, izraelscy skazańcy zbudowali w latach 50. XX wieku przybytek turystyczny obmywany falami intensywnie niebieskiego i bardzo słonego Morza Czerwonego, kryjącego potężną rafę koralową. Oprócz tego, że Eliat, jak można przeczytać w jednym z przewodników, to „hedonistyczne miasto rozrywki”, jest on także pulsującym życiem portem; izraelską bramą do Oceanu Indyjskiego. Dla mnie stał się bramą do Izraela.
Na dworcu autobusowym w Eliacie dopadł nas czterdziestostopniowy upał. System klimatyzacji łagodził skwar i gorący wiatr regularnie przepędzający chmurę drobnego pyłu przez korytarz głównej poczekalni. Hol był szczelnie wypełniony kioskami sprzedawców gazet i owoców. Panował tu nieopisany harmider. Zwykle stacje autobusowe zastygają w sennym letargu. Tutaj odbywał się spontaniczny festiwal. A później wstąpiliśmy do wnętrza wieloryba.
Wielorybami Francuzi nazywają opływowe, opasłe autobusy turystyczne, które dominują na autostradzie nad samochodami, jak morskie olbrzymy nad gromadami planktonu. Usiadłem zaraz za kierowcą. Moje siedzenie znajdowało się tak wysoko nad ziemią, że aż zakręciło mi się w głowie.
Mur
Jechaliśmy szybką, czarną autostradą numer 90. Kiedy wsiadaliśmy, dochodziła piąta po południu, a podróż do Jerozolimy zajmuje około pięciu godzin. Była to więc droga w zachodzącym słońcu. Niebo za oknem wraz z upływem czasu zmieniało kolory od wypalonego słońcem indygo, przez szafir, fiolet do atramentowej czerni.
Pierwszy znak Yerushalayim, wiecznego Jeruzalem, zajaśniał po prawej stronie. Dla wielu Żydów esencja Jerozolimy to ha’Kotel, Mur. Mur pulsuje, ma się wrażenie, że wydaje z siebie głęboki pomruk i w tajemny sposób promieniuje. Jest żywy, napręża się jak siłacz. Nie da się oderwać od niego wzroku. Zachodni Mur, zwany Ścianą Płaczu, stanowi barierę u stóp Wzgórza Świątynnego, ma 50 m długości i 20 m wysokości. Jest pozostałością po przebudowie dokonanej przez Heroda w czasach Drugiej Świątyni, a jej zwieńczenie zostało wzniesione dla chwały Jerozolimy i Boga przez wygnańców powracających z Babilonu. Dzisiaj Mur promienieje przez całą noc w światłach reflektorów z białego kamiennego dziedzińca, a jego dostojną sylwetkę można stale oglądać w Internecie, bo jego obraz jest nieustannie nagrywany cyfrowo i transmitowany na cały świat. Mężczyźni w ciemnych garniturach przyciskają swoje twarze do Muru, ich rysy zastygają, by ponownie się rozluźnić.
W Krakowie w ten sam sposób przyciskałem czoło do kamiennego grobowca św. Jacka. Jego czarna sylwetka, co wieczór po nieszporach otaczana i czczona przez moich braci w białych habitach, przypomina mi czarny sześcian z Mekki otaczany przez biało odzianych pielgrzymów w czasie ich dorocznej wędrówki. Jednak Mur nie jest po prostu relikwiarzem. Został uświęcony daleko bardziej, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek prochy świętych. Mur otaczał Świątynię, która zawierała Bożą Obecność, Shekinah. Jest ołtarzem dla pierwszej monstrancji świata i kontemplowanie go stało się dla mnie formą adoracji. Ecce! Tarbernaculum Dei cum hominibus. Tutaj Bóg jest obecny.
Żyjemy w czasach, w których ludzie nie są pewni, kim jest Bóg. Także wielu członków wspólnoty żydowskiej obawia się dotknięcia boskości. Kto się dziś odważy uczyć dzieci żydowskie, że zostały wybrane w szczególny sposób przez Boga? Zamiast szczególnej świętości, wielu Żydów podkreśla szczególne rany. Sądzą, że to status ofiary w wyjątkowo tragicznym akcie ludobójstwa czyni ich wyjątkowymi.
Ale ci, którzy znają Pana, wiedzą, że to nie cierpienie ostatecznie definiuje naród żydowski. „To Bóg sprawia, że Żyd jest Żydem”, napisał kiedyś filozof David Novak. To rabin, zatem jego przywilejem, a zarazem obowiązkiem jest opieka nad Żydami. My, chrześcijanie, także możemy czasem przypomnieć Żydom o ich tożsamości, choćby przez samo milczące świadectwo.
Pustynia
W autobusie zapanował spokój. Po teatralnie jaskrawej jasności dnia można było niemal odczuć, jak słońce stacza się z horyzontu i skwar wycofuje się w nocne niebo. Nasze miniaturowe plemię wewnątrz autobusu wydało zbiorowe lekkie westchnienie i zapadło w stan cichej medytacji – pełne szacunku milczenie, które w niczym nie przypominało snu. Pustynia może ofiarować ci pokój, ale zawsze domaga się uwagi. Siedząca w rzędzie foteli naprzeciwko matka delikatnie gładziła synka w przedszkolnym wieku, dbając, by nie zsunął się ze swojego miejsca.
Obok mnie usiadł żołnierz w jaszczurkowo-zielonym mundurze Sił Obronnych Izraela. Kiedy wsiadał, autobus był już pełny i fotel przy mnie był jedynym wolnym. Szybko zrobiłem miejsce, gdy tylko spostrzegłem, że na nie spojrzał. Wydawało mi się to właściwe. W tym społeczeństwie służba wojskowa jest obowiązkowa; każda rodzina ma syna albo córkę w armii. Izraelskie społeczeństwo jest zmilitaryzowane, to jasne, ale jak powiedział mi pisarz Yossi Klein Halevi, wojsko izraelskie jest też bardzo „ucywilnione”. Żołnierze tutejsi niezbyt często maszerują, znacznie częściej spacerują. Chodzą po chodnikach pojedynczo i parami, piją kawę, recytują modlitwy, zaglądają do sklepów z bronią dyndającą z tyłu na pasku.
Społeczeństwo Izraela nie mogłoby istnieć bez armii. Po wojnie roku 1948 kraje arabskie zablokowały wszystkie lądowe drogi do nowego państwa. Egipt zamknął Kanał Sueski dla wszelkich statków wiozących ładunek z lub do portów izraelskich. Eilat, główny punkt przeładunkowy ropy naftowej, był poddany egipskiej blokadzie w roku 1956 i ponownie w 1967.
W jaki sposób mogłoby nas dotyczyć zniszczenie państwa Izrael? Po przejściu przez jeden z wojskowych punktów kontrolnych między Autonomią Palestyńską a Izraelem mój towarzysz podróży powiedział: „Tak się nie da zbudować społeczeństwa. Może to się utrzyma przez jakiś czas, ale nie ma szans, żeby przetrwało na stałe”. Miał na myśli dolę Palestyńczyków izolowanych i upokarzanych przez bariery i bramki kontrolne. Jego brak zrozumienia dla społeczeństwa izraelskiego odebrałem jako wielkie uproszczenie skomplikowanego problemu. Nie można zareagować inaczej, zwłaszcza gdy podobne słowa słyszy się od kogoś pochodzącego z bezpiecznego kraju leżącego w Europie Środkowej.
Nie ma się co oszukiwać: założenie państwa Izrael było pełne wieloznaczności, życie w Izraelu dzisiaj także pełne jest dramatycznych sprzeczności. Możemy drobiazgowo analizować i poddawać dogłębnej krytyce decyzje polityczne państwa Izrael, tak jak zresztą czynią to sami obywatele – agresywni nieraz działacze polityczni różnych maści i dociekliwi dziennikarze. Musimy jednak pamiętać, że z dobrem państwa izraelskiego ściśle powiązane jest przetrwanie w naszych czasach całego narodu żydowskiego.
Polacy, jak mi się wydaje, rozumieją relacje między państwem a narodem. Chociaż naród może trwać bez państwa, tak jak czynili to Polacy przez ponad sto lat, a Żydzi przez dziewiętnaście wieków, to jednak znacznie lepiej jest posiadać państwo. Z państwowością, rzecz jasna, przychodzą także trudne decyzje i nieunikniona odpowiedzialność za popełnione błędy.
Dalia i Bashir
Czas na postój. Autobus ospale wtoczył się w zatokę dużego parkingu i niechętnie się zatrzymał. Kupiliśmy kawę i usiedliśmy w słabnących promieniach słońca pod okratowanym daszkiem, mającym zapewnić nam odrobinę cienia. Co 60 sekund spryskiwacze ukryte w zadaszeniu skrapiały nas jak z jakiegoś niewidzialnego kropidła. Malutkie kropelki w zetknięciu ze skórą wyparowywały w oka mgnieniu, ale sprawiały, że nie pociliśmy się, mimo panującego skwaru. Nieco dalej, przy drodze stał stalowy drogowskaz. Znajdujące się na nim tabliczki wskazywały tylko cztery kierunki (Morze Martwe, Arad, Beersheva i Tel Awiw), ale drogowskaz z ledwością mógł pomieścić wszystkie konieczne napisy: każda nazwa musiała pojawić się oddzielnie po hebrajsku, arabsku i angielsku. To, co było Yerushalaim dla Żydów, stawało się al-Quds („Święte”) dla Arabów. W tym kraju każde miejsce ma co najmniej dwie nazwy. I każde z nich rodzi różne skojarzenia.
Sami Izraelczycy zdają sobie sprawę i otwarcie piszą o moralnych niejednoznacznościach zatopionych w historycznych fundamentach ich kraju. Słynnym przykładem takiego publicznego rachunku sumienia był list wydrukowany w „Jerusalem Post”.
Dalia Eshkenazi Landau wyemigrowała z Bułgarii do Izraela razem z rodzicami w 1948 roku, jeszcze jako dziecko. Na miejscu dołączyła do grupy nowo przybyłych Żydów z Polski, Węgier i Rumunii osiadłych w miejscowości Ramla, nieopodal Tel Awiwu. Jej rodzina została osiedlona przez Agencję Żydowską w pustym domu z kamienia, otoczonym zadbanym ogródkiem z drzewkiem cytrynowym. Rodziców Dalii poinformowano, że posiadłość stanowi „mienie porzucone”: Arabowie, którzy ją zbudowali, uciekli, gdy zobaczyli zbliżającą się armię izraelską. Kiedy Eshkenazi wprowadzali się do nowego domu, w okolicy wciąż trwały potyczki miedzy wojskami Egiptu i Izraela.
Żydzi, którzy w 1948 roku zamieszkali w Ramli i pobliskim Lod, doświadczyli piekła w Europie. Teraz, w obcej ziemi, zapalali przydziałowe świece, na obiad jedli jajka w proszku i spali na żelaznych pryczach, okrywając się kocami, także z rządowego przydziału. Rodzice Dalii nie rozmyślali za wiele nad tym, skąd wziął się ich dom. Przyjęli to, co powiedziano im w Agencji Żydowskiej, i zajęli się budowaniem własnego życia.
W 1967 roku przyszła następna wojna i następne zwycięstwo Izraelczyków. Państwo Izrael zjednoczyło Jerozolimę pod swoją kontrolą i wypchnęło Jordańczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu. Granice z 1948 roku zniknęły, a wojska izraelskie przesunęły się, by bronić nowej rubieży. Młody palestyński prawnik Bashir Khahiri zdołał przekroczyć starą granicę z Ramallah do Jerozolimy, a później złapać autobus z Jerozolimy do Ramli. Bashir urodził się w domu, w którym teraz mieszkała Dalia. Kiedy zadzwonił dzwonkiem w bramie zbudowanej przez jego ojca, otworzyła mu dziewiętnastoletnia Dalia Eshkenazi.
Dalia zaprosiła Bashira do środka i poczęstowała herbatą. Zaczęli rozmawiać i ta rozmowa zmieniła ich życie. Wspólna historia Żydówki i Araba, których dzieciństwo związane było z tym samym domem, została utrwalona przez amerykańskiego dziennikarza Sandy’ego Tolana w książce Drzewko cytrynowe.
Aż do 1988 roku Dalia utrzymywała kontakt z Bashirem. W tym czasie był on wielokrotnie skazywany przez sądy izraelskie za działalność terrorystyczną. Wiele lat spędził w więzieniu. Mimo wszystko widział w Dalii jedną z „dobrych” przedstawicielek narodu żydowskiego i zawsze życzliwie ją przyjmował w swoim domu w Ramallah. We wszystkich rozmowach podkreślał jednak, że nie jest w stanie uznać prawa Żydów do zamieszkiwania terenów należących kiedyś do Arabów. Nawet po 40 latach od powstania państwa Izrael Bashir wciąż marzył o powrocie Arabów do swoich domów – a to wymagałoby opuszczenia Palestyny przez większość Żydów. Dalia z kolei nie mogła się na to zgodzić.
W 1988 roku Bashir został w środku nocy zabrany z więzienia i razem z trzema innymi Palestyńczykami przetransportowany śmigłowcem za granicę libańską. Tam wręczono mu gotówkę i powiedziano, by nigdy nie wracał. Tajna deportacja została wkrótce odkryta i potępiona przez światowe media. Dalia, wciąż zastanawiając się, czy człowiek, z którym się zaprzyjaźniła, jest naprawdę terrorystą, zdecydowała się napisać do niego list otwarty: „Drogi Bashirze, poznaliśmy się 20 lat temu w niezwykłych i zaskakujących okolicznościach” – pisała na łamach „Jerusalem Post”. Wspominała „ciepły i osobisty związek”, który powstał między nią i Bashirem, mimo dzielących ich różnic. Wyznała, jak przyjaźń z Bashirem skłoniła ją do zmierzenia się z wieloma trudnymi prawdami. „Było to dla mnie ogromnie bolesne, gdy jako młoda kobieta 20 lat temu zostałam zmuszona do zaakceptowania kilku wówczas starannie skrywanych faktów. Na przykład, sugerowano nam, że Arabowie z Ramli i Lod uciekli przed nacierającą armią izraelską w 1948 roku, porzucili wszystko w pośpiechu i po prostu tchórzliwie zbiegli. Ta wiara upewniała nas w naszym spokoju ducha. Zapobiegała poczuciu winy i wyrzutom sumienia. Ale po 1967 roku spotkałam nie tylko ciebie, ale także pewnego Żyda, który osobiście brał udział w wypędzeniach z Ramli i Lod. Opowiedział mi o tym w taki sam sposób, w jaki później opisał to w swoich pamiętnikach Icchak Rabin”.
Icchak Rabin, będąc premierem Izraela, otrzymał Nagrodę Nobla za porozumienie z Oslo. Został zamordowany przez Izraelczyka w czasie pokojowej demonstracji w 1995 roku i dzisiaj jest pamiętany jako męczennik sprawy pokoju. W 1948 roku był on zastępcą dowódcy Operacji Danny, w której zostały zajęte Ramla i Lod (wtedy arabskie miejscowości Ramle i Lydda), a prawie 50 tys. arabskich mieszkańców zmuszono do opuszczenia swoich domów. Przerażona masa wypędzonych wędrowała pieszo w kierunku innych osiedli arabskich w gorącym lipcowym słońcu. Wlekli się, ściskając resztki dobytku, wspierając starców i próbując zasłonić dzieci przed palącym skwarem.
To, co dla Izraelczyków jest wojną o niepodległość, Palestyńczycy nazywają al-Nakba. Katastrofa. Dzisiaj, w walących się obozach uchodźców w Gazie i betonowych wieżowcach na Zachodnim Brzegu palestyńskie dzieci uczą się od swoich rodziców świętych nazw ulic w rodzinnych miejscowościach, dawno już zburzonych lub włączonych do Izraela. Wzgórza wzdłuż autostrady biegnącej z Jerozolimy na zachód usłane są resztkami kamiennych fundamentów. To pozostałości domów arabskich wciąż dobrze widoczne między drzewami sosnowego lasu zasadzonego przez Żydowski Fundusz Narodowy.
Przymierze
Jedziemy dalej, po prawej stronie Morze Martwe. Zmierzające na południe autobusy Eggedu migają do nas światłami na znak zawodowej solidarności (linia na północ ma numer 444, a linia na południe, a jakże, 666). Gdzieś tam w oddali, podobne autobusy kursują przez Zachodni Brzeg Jordanu między Jerozolimą a osadnikami żydowskimi. Tamte autobusy są opancerzone.
Geografia ma wielkie znaczenie w Ziemi Świętej. Historia też. My, chrześcijanie, umiemy to docenić. Kiedy chrześcijanie mówią, że Nowy Testament jest wypełnieniem Starego, oznacza to także, że historia narodu żydowskiego jest, jak określił to ostatnio amerykański eseista David P. Goldman, „mapą życia wewnętrznego każdego chrześcijanina”. Wędrówka Bożego Narodu Wybranego (zwłaszcza ta jej część, która została opisana w Biblii, a także jej długi polski rozdział) jest dla nas wciąż obecna w życiu współczesnej wspólnoty żydowskiej. Przed publicznym czytaniem Tory Żydzi wypowiadają słowa, które nawiązują do Księgi Powtórzonego Prawa (Pwt 5,2–3): „Pan, Bóg nasz, zawarł z nami przymierze na Horebie. Nie zawarł Pan tego przymierza z ojcami naszymi, lecz z nami, którzy tu dzisiaj wszyscy żyjemy”. Każdego wieczoru moi bracia w Zakonie powstają i śpiewają: „Ujął się za swoim sługą, Izraelem, / pomny na swe miłosierdzie, / Jak obiecał naszym ojcom, / Abrahamowi i jego potomstwu na wieki”.
W marcu tego roku naczelny rabin Haify spotkał się z Papieżem. Rabin wyszedł ze spotkania bardzo zadowolony, mówiąc, że Żydzi „nie mogą więcej oczekiwać” od Benedykta XVI.
Jedności nie będzie
Skręciliśmy na zachód. W ciemności rozpoczęliśmy wspinaczkę ponad Pustynię Judzką w kierunku wzgórz, na których położona jest Jerozolima. Pustynia Judzka stanowi brązowy pas łączący Jerozolimę z Morzem Martwym. Jej panorama daje niesamowite wrażenia tym, którzy mają to szczęście, że są właścicielami mieszkania na północno-wschodnich krańcach miasta. W dzisiejszych czasach ten pięknie pofalowany kawałek krajobrazu nosi jednak bliznę.
W 2002 roku Izrael rozpoczął budowę „bariery bezpieczeństwa”, aby oddzielić swoje terytoria od ziem palestyńskich na Zachodnim Brzegu. Obecnie wysoki betonowy mur przecina Pustynię Judzką na pół, niszcząc zarówno widoki, które mogliby podziwiać mieszkańcy Jerozolimy, jak i wiarę w ludzką przyszłość w niejednym sercu człowieczym. Dlaczego Żydzi i Arabowie nie mogą żyć razem w Ziemi Świętej? Jak można było odgrodzić Palestyńczyków w ten sposób? Czy nie przypomina to Berlina i zimnej wojny?
Trudno oprzeć się pokusie mędrkowatych pouczeń pod adresem obu stron. Jeżeli jednak mamy być uczciwymi obserwatorami Ziemi Świętej, musimy w pokorze przestudiować sytuację, zanim zdecydujemy się na jakiś komentarz. Przypomnijmy sobie wydarzenia z ostatniej dekady XX wieku: w 1993 roku zostało podpisane porozumienie z Oslo, przedstawiane jako historyczny krok w kierunku pokoju. Natychmiast gdy Izrael zaczął przestrzegać „mapy drogowej” zawartej w porozumieniu, dla Palestyńczyków otwarły się nowe perspektywy. Jednak już pod koniec lat 90. XX wieku Izraelczycy poczuli się oszukani. Podczas gdy oni wprowadzali do szkół nowe programy zawierające „edukację dla pokoju”, dzieci palestyńskie (oraz ich rodzice) wciąż byli uczeni, że wszelkie roszczenia strony izraelskiej są fałszywe. Niejednokrotnie lider Palestyńczyków Yasser Arafat został przyłapany na tym, że mówił słowa o pojednaniu po angielsku dla prasy zachodniej, a kilka chwil później głosił Świętą Wojnę w języku ojczystym dla mediów arabskich.
W podobny sposób Izrael zaakceptował plan prezydenta Clintona, który polegał na stworzeniu tymczasowego państwa palestyńskiego. W praktyce oznaczało to wycofanie się Izraelczyków z 97 proc. Zachodniego Brzegu Jordanu i całej Strefy Gazy oraz oddanie Wschodniej Jerozolimy na nową stolicę Palestyńczyków. Żaden kraj we współczesnej historii nigdy nie ofiarował połowy swojej stolicy, tak jak uczynił to Izrael. Arafat jednak plan ten odrzucił i nie przedstawił żadnej alternatywy, chyba że za taką uznamy cztery lata samobójczych ataków bombowych w czasie Drugiej Intifady w latach 2000–2004. Dzisiaj partia Hamas, która zdobyła kontrolę nad Palestyńską Radą Legislacyjną w 2006 roku, wprost przeciwstawia się rozwiązaniu dwupaństwowemu i w swojej karcie deklaruje, że Izrael może istnieć tylko, „dopóki islam go nie zniszczy”.
Z całą pewnością można kwestionować, a nawet potępiać wiele działań Izraela po 1948 roku. Jest też znakiem szacunku dla Izraelczyków, gdy oczekujemy od nich odpowiedzialności jako wspólnoty narodowej. Musimy jednak domagać się tego samego od innych narodów. Udawanie, że Palestyńczycy nie ponoszą odpowiedzialności za śmiertelne zamachy i krwawe groźby rzucane przez ich demokratycznie wybranych przywódców, nie jest solidarnością, ale protekcjonalizmem. Kiedy dzieci coś przeskrobią, głaszczemy je po głowie. Nie ważmy się jednak robić tego wobec dorosłych.
Jerozolima
Była już noc. Autobus prześlizgiwał się przez izraelskie posterunki na przedmieściach i przemierzał ciemną i krętą ulicę w cieniu góry Scopus. Spojrzeliśmy w lewo. W okamgnieniu miasto ukazało się nam w całym majestacie. Na wschodnim krańcu – wielki złoty balon Qubbet al-Shakhra, kopuła nad skałą, na której Abraham przygotowywał ofiarę ze swojego syna, ta sama, o której mówi się, że Mohamed wstąpił z niej do Allaha. Kopuła robi wrażenie, jakby wznosiła się w górę, napierając na mocowania i ciągnąc całe miasto do nieba.
Sam wjazd do Jerozolimy wydał nam się zbyt łatwy. Autobus mknął po gładkim jak lód asfalcie, mijając poszarpane krawędzie skalne, te same, które były śmiertelną przeszkodą dla żołnierzy antyku i współczesności walczących o dostęp do bram miasta. Przefrunęliśmy niemalże przez Wschodnią Jerozolimę. Mieści się tam dzielnica arabska z jej gromadą neonowych minaretów. Wśród nich wyróżnia się wieża naszej dominikańskiej bazyliki. Skręciliśmy gwałtownie na zachód do dzielnicy hoteli i budynków rządowych poprzedzielanych zadbanymi parkami. W końcu wieloryb wypluł nas ze swojego wnętrza poprzez rząd wykrywaczy metalu na środek wielopoziomowej galerii handlowej, pełnej ekspresowych wind i połyskujących wystaw, nazywanej, zbyt skromnie, Centralnym Dworcem Autobusowym. Zbliżała się godz. 22. W tłumie przeważali ultraortodoksyjni Żydzi, dziewczęta ubrane w grube rajstopy i fałdowane spódnice. Pobożna babcia, statecznie okryta chustą, zobaczywszy moje szorty i sandały, nie odważyła się wejść do windy. Zdecydowanie byliśmy w Jerozolimie.
Synagoga
W piątkowy wieczór, parę tygodni po przyjeździe do miasta, spacerowałem razem ze znajomym z Kanady wzdłuż Nablus Road, przeciskając się przez tłumy świątników wychodzących z licznych tu meczetów. Zaczął się ramadan, muzułmański miesiąc pokuty i modlitwy, a my szliśmy właśnie do synagogi na powitanie szabatu. Kol HaNeshama to „postępowa” synagoga, przynajmniej na tyle, żeby mnie wpuścić. Kobiety i mężczyźni siadają razem w spontanicznym półkolu wokół niskiej platformy. Postawna kobieta w pastelowym szalu modlitewnym prowadzi śpiewy. Energia narasta z każdą inkantacją, aż do momentu gdy, wciąż śpiewając, całe zgromadzenie równocześnie wstaje i zwraca się twarzami do drzwi synagogi. Kłaniamy się, wspólnie witając Królową, Shabbat, która przechadza się pośród nas. Teraz modlitwa uderza ze zdwojoną siłą i niektórzy mężczyźni (a także parę kobiet) zaczynają wykonywać daven, ukłony modlitewne. Szeptana półgłosem modlitwa zgromadzonych wypełnia świątynię. W pewnym momencie wszystko milknie. Zebrani siadają na swoich miejscach, a ja niezdarnie próbuję się połapać w programie. Nie mam pojęcia, co teraz nastąpi.
Spokojnie i pewnie rozpoczyna się znajomy kanon. Jego puls przychodzi do nas z odległej części zgromadzenia i znajduje odpowiedź po naszej części świątyni. Pamiętam ten śpiew ze Światowego Dnia Młodzieży w Rzymie 10 lat temu. Jego tekst jest oszałamiająco prosty: Jubilate Deo, Jubilate Deo, Alleluia! Teraz wszyscy zebrani oddychają już w jednym rytmie i dźwięki kanonu rozchodzą się jak potężne fale. Tyle że słowa nie są łacińskie. Śpiewamy inny tekst: Kol ha’neshama tihallel Yah, Haleluyah. To ostatnia linijka ostatniej pieśni ze starożytnej Księgi Psalmu – księgi, która wypełnia modlitwę godzin i która nadaje kształt mojemu dominikańskiemu życiu. W małym okienku w kopule, wysoko ponad zgromadzeniem widzę ciemniejące niebo, a intensywność modlitwy napiera na nie tak, jakby chciała otworzyć je na oścież:
Wszystko, co oddycha, niechaj wysławia Pana. Alleluja!
Wszystko, co oddycha. Wszystko.
przełożył Jacek Buda OP
Oceń