Żyję od dziewiętnastu lat w zakonie i wierzę, że właśnie tutaj mogę zbawić swoją nieśmiertelną duszę. Gdybym w to wątpił, moje zakonne śluby, poranne wstawanie, modlitwy, studia, sakramentalna posługa, osobista pokuta czy kaznodziejstwo nie miałyby żadnego sensu.
Nie jest łatwo być w Kościele, który dla wielu ludzi jest synonimem zła i przemocy. Niełatwo nosić dominikański habit po raporcie komisji w sprawie ojca Pawła. Mam świadomość, jak obecnie postrzegani są polscy dominikanie i jak sam jestem odbierany, pisząc po nazwisku „OP”. Mimo to nadal kocham ten pobity i skompromitowany dla wielu zakon, może teraz nawet jeszcze bardziej. Zacznę jednak od początku.
Dzieciństwo
Moje życie, niczym Pismo Święte, podzielone jest na dwie części: przed Jezusem i po Jezusie. To On wypełnił moje serce sensem, zrozumieniem siebie i pokojem. I zrobił to, posługując się Zakonem Kaznodziejskim. Święty Dominik oraz Matka Najświętsza zrodzili mnie dla Chrystusa.
Przed Jezusem patrzyłem na wydarzenia jak na przypadki, ale kiedy Bóg dał mi się poznać, z zaskoczeniem odkryłem, że to, co wcześniej uważałem za przypadek, było tak naprawdę opatrznością Bożą. W zakonie się nauczyłem, jak każe Mistrz Eckhart, przedzierać się przez wszystkie życiowe sytuacje, odnajdując w nich Boga.
Przyszedłem na świat jako czwarte dziecko, które było nieplanowane. Rodzice mieszkali w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu z ciemną kuchnią. Mama miała wówczas poważne problemy ze zdrowiem, kiedy więc się dowiedziała, że ponownie jest w ciąży, obawiała się, czy przeżyje i czy finansowo udźwigną z tatą kolejnego potomka. Pewnego dnia, gdy lekarze zasygnalizowali, że ciąża jest zagrożona, mama przyszła do franciszkańskiego sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia i obiecała, że jeśli dziecko się urodzi, ofiaruje je na własność Bogu.
O tej sytuacji dowiedziałem się, będąc już w zakonie, na dodatek od rodziców jednego z moich współbraci, którym mama zwierzyła się w dniu obłóczyn. Mnie o tym nie wspomniała, może ze względu na mój przekorny i buntowniczy charakter, a może nie chcąc odebrać mi wolności? Dowiem się w niebie.
W domu nigdy się nie przelewało, jednak dzieciństwo wspominam jako najbardziej beztroski czas w moim życiu. Więcej radości zaznałem już tylko w zakonie.
Od dziecka Kościół kojarzył mi się z domem, a kiedy widziałem światełko przed tabernakulum, otaczało mnie poczucie bezpieczeństwa. W ostatnich latach szkoły podstawowej zacząłem intensywnie szukać szczęścia, najczęściej jednak w niewłaściwych miejscach. Poznałem środowiska młodzieżowych subkultur, niekiedy na pograniczu świata przestępczego. To było jak chodzenie po linie. Młodzieńcza pycha i brawura przeplatały się z realnym mrokiem. Trzech szkolnych kolegów: Rafał, Artur i Krzysztof, w odstępie kilku lat popełniło samobójstwo, kolejny wylądował w zakładzie karnym. Gdy wyszedł na przepustkę, na pytanie: „Jak tam jest?”, odpowiedział: „To podłe miejsce, w którym czas dłuży się niemiłosiernie. Trzy dni u was, to u mnie jeden”. Inny z kolegów uciekł do Legii Cudzoz
Zostało Ci jeszcze 85% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń