Skrupulatom na ratunek
Niewielka brooklyńska kawiarnia zrobiła swego czasu globalną karierę w mediach społecznościowych, gdy w sieci zaczęło krążyć zdjęcie tablicy, którą właściciele wystawili przed drzwiami lokalu. Napisali na niej: „Nie mamy wi-fi. Pijcie kawę, rozmawiajcie ze sobą”. Ten mikromanifest powrotu do bezpośredniego kontaktu, mowy ciała i patrzenia sobie w oczy był ochoczo rozpowszechniany w internecie przez tych, do których został skierowany – nieustająco połączonych, nieznających istnienia off-line. I ja, spontanicznie uśmiechnąwszy się do wypisanego kredą hasła, upubliczniłam je swoim wirtualnym znajomym, których w rzeczywistości widuję niezmiernie rzadko, oraz ich znajomym, których nie widuję i wcale nie znam osobiście. Kliknęłam, przekazałam słuszną ideę dalej i… pozostałam zawieszona w sieci, dokładnie w połowie drogi pomiędzy samotnością i współistnieniem z innymi. Pytanie o samotność – o jej możliwość, prawdziwość i dotkliwość – towarzyszy mi często, gdy odwiedzam tak zwane miejsca spotkań. Kawiarnie, które od zarania służyły do widywania się, konwersowania, przekazywania informacji, plotkowania lub występów satyrycznych, teraz mają dwie główne grupy klientów. Po pierwsze, „tradycjonalistów”, którzy widują się tam z innymi, by porozmawiać nad stygnącą kawą i grzebać widelczykiem w bezie z wiśniami. Po drugie tych, którzy zamawiają dużą latte, żeby przez następne trzy godziny korzystać z sieci internetowej i przenosić się w inne wymiary życia za pomocą urządzeń mobilnych. Słowo komputer wychodzi z mody, bo przypomina czasy, gdy ta skomplikowana, kosztowna i duża maszyna służyła do poważnych spraw. Pomniejszone smartfony i tablety w kolorowych oprawkach pełnią inne funkcje – służą nam i towarzyszą, odpędzają samotność. Albo ją namnażają – wszystko zależy od tego, z której strony spojrzeć na nierozwiązywalny spór o wpływ technologii na uczucia i związki.
Kawiarnie oferujące wi-fi stały się idealnym „trzecim miejscem” – zamiast siedzieć samotnie w domu czy pracować w sztywno określonym miejscu i czasie, pozwalają przebywać z obcymi w tej samej przestrzeni, pod wspólnym pretekstem, choć bez faktycznego związku. Doskonałe wymieszanie funkcji i znaczeń – mobilność i komunikacja burzą dawne definicje, zasilają płynność. Czy siedząc z laptopem i smartfonem przy jednym ze stolików, jestem sama? Czy przeciwnie – połączona ze wszystkimi innymi połączonymi, wyzwolona z konieczności dokonywania bolesnego wyboru między ludźmi, tematami, sprawami? A jeśli to drugie, to gdzie właściwie jestem? Moje ciało siedzi na kanapie – idealnie wygodnej i bezosobowej – otoczone innymi sylwetkami, których umysły i uczucia unoszą się w elektronicznym obiegu danych. Myślę o filmowym Neo, który łączył się z Matriksem za pomocą kabla telefonicznego – dziś scenarzyści zaproponowaliby pewnie subtelniejsze, nienamacalne rozwiązanie. W każdym razie teleportacja myśli, woli i intencji do innego poziomu jest nie tylko możliwa, ale codziennie praktykowana za cenę kawy. „Wchodzenie” do sieci stało się już kategorią przeszłości, nasze urządzenia są ze sobą niemal nieustannie skomunikowane, publiczne sieci wi-fi i połączenia mobilne będą coraz dokładniej penetrować realność, coraz dokładniej ją przenikać.
A gdy już się symbiotycznie połączą, gdy przestaniemy zauważać ruch między rzeczywistością a wirtualnością, co się stanie z pytaniem o prawdziwość uczuć? Czy cokolwiek wtedy autentycznie mi się przytrafi? I czy samotność będzie jeszcze wtedy możliwa? Nie pragnę jej, jest – obok utraty – najdotkliwszym z ludzkich uczuć, a jednak właśnie dlatego wydaje mi się drogocenna, bezwzględnie potrzebna. Jeśli bowiem istnieje równoważna struktura wartości, to bez głębokiej samotności nie będzie także jej pozytywnego przeciwieństwa. Obawiam się uwięzienia między autentyzmem i fikcyjnością, tak jak obawiam się, że SMS-y i krótkie wpisy, którymi wymieniam się ze „znajomymi”, jedynie maskują naszą obcość i milczenie. Stępiają potrzebę bliskości na tyle, by nie przyjmowała poziomu krytycznego, przy którym dochodzi do fizycznego spotkania. Samotność jako próżnia stała się mniej dostępna dla wszystkich, którzy chcą jej uniknąć. Jest też szczęśliwie łatwiejsza do pokonania. A jednocześnie jest jej jakby więcej, w łagodniejszej i niezagrażającej przetrwaniu formie. Można być jej nosicielem przez lata, nigdy nie dochodząc do ściany, nigdy też nie podejmując radykalnych i realnych kroków, by się z niej wydostać. Nie-samotność to jeszcze nie relacja ani bliskość, raczej technika adaptacyjna, sposób na przetrwanie i przekonującą symulację życia.
Zanurzeni płytko, przesuwając się tuż pod powierzchnią rzeczywistości, mamy większe niż kiedykolwiek szanse egzystować długo i komfortowo. Stępiona uczuciowość może być jednym z etapów w ewolucji gatunku, który pragnie uwolnić się od cierpień. Urządzenia mobilne, będące już artykułami pierwszej potrzeby, mają jednak skutki uboczne, które warto dostrzegać, nim będzie za późno.
PS Ten felieton został napisany przez osobę korzystającą z laptopa i smartfona połączonych z internetem. W czasie pisania towarzyszyło jej kilka miliardów wirtualnych ludzi oraz jeden prawdziwy pies.
Oceń