Zanim zaczniemy krytykować Kościół

Zanim zaczniemy krytykować Kościół

Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Wyczyść

Zacznę od osobistego spostrzeżenia. Wróciłem do Polski miesiąc temu po dłuższym pobycie za granicą. Od tego czasu nie usłyszałem ani od moich braci zakonnych, ani od ludzi świeckich, wiele dobrego o Kościele w Polsce. W wielu kręgach dominuje przekonanie o zupełnej jego bezradności wobec współczesnych wyzwań. Słuchając tej nierzadko miażdżącej, apokaliptycznie brzmiącej krytyki, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że kryje się za nią nie tylko chwalebne pragnienie uzdrowienia różnych bolesnych chorób w Kościele, ale także bezwiedne często przyjęcie takich zasad myślenia, które czynią niemożliwym dotarcie do głębszego poznania, czym jest świętość Kościoła. Jest prawem ludzkiego umysłu, że oceniając jakieś wydarzenie lub postawę, odwołuje się do powszechniejszych zasad, tkwiących w nim w mniej lub bardziej uświadomionej postaci. Jeśli ten pierwotny system idei okazuje się błędny, każdy sąd szczegółowy będzie błędny albo co najmniej niepełny. Jeśli jakiś człowiek jest chorobliwie podejrzliwy, będzie fałszywie oceniał także gesty autentycznie bezinteresowne. Coś podobnego zauważam w dzisiejszej krytyce Kościoła, szczególnie w kręgach polskiej inteligencji. Krytyka ta charakteryzuje się dużym wyrafinowaniem w tworzeniu argumentacji na poziomie konkretnych faktów z życia Kościoła, nie dba jednak wiele o oczyszczanie swojej wizji jego natury i posłannictwa, a więc rzadko zapuszcza się na trudny teren podstawowych teologicznych idei kształtujących katolicki obraz Kościoła. Musi to owocować wreszcie nieznośnymi płyciznami i skrótami myślowymi. To tak, jakby stolarz oceniał skrzypka na podstawie swoich doświadczeń z piłowaniem drewna.

Każdy chrześcijanin, który zamierza dziś poddać Kościół krytyce, powinien zadać sobie najpierw pewne istotne pytania. Musi to robić bardzo świadomie, by niepostrzeżenie nie opuścić kręgu „religijnego” myślenia (w źródłowym sensie, od religare – „wiązać mocno”) i nie pozwolić zawładnąć sobą ideami z gruntu przeciwnymi wierze w Kościół. Obecność „niereligijnego” dyskursu wewnątrz Kościoła jest dzisiaj do tego stopnia agresywna, że autentycznie chrześcijańskie myślenie musi często zdobywać sobie prawo obywatelstwa pod własnym dachem. Czasem zdaje mi się, że tracimy narzędzia do opisu tego, co się w Kościele dzieje, nie dlatego, że jego życie staje się nieprzejrzyste, ale dlatego, że używamy języka, który jest właśnie „niereligijny”, a więc nie wyrasta z realnej więzi i utożsamienia się z Kościołem.

Oto cztery pytania, których postawienie uważam za niezbędne przygotowanie dla wszystkich chrześcijan, którzy rozmawiając o grzeszności w Kościele, chcą uniknąć pułapki mówienia o nim w sposób obcy wierze w Kościół:

  1. Czy wiem, że jestem bezradnym grzesznikiem, który nie może się zbawić bez Kościoła?
  2. Czy wiem, że zły duch będzie robił wszystko, by pokazać mi Kościół jako odrażający?
  3. Czy do tego stopnia pragnę poznania prawdy, że jestem gotów przejść przez rozmaite próby, w których szorstkość ludzi Kościoła będzie jedną z największych?
  4. Czy obca mi jest postawa wewnętrznego dzielenia Kościoła na lepszy i gorszy, raniąca tym jego jedność i powszechność?

Bezgrzeszny człowiek patrzy na grzeszny Kościół

Dwa rodzaje grzechów nie pozwalają świętości Kościoła objawić się z większą wyrazistością. Jedną grupę stanowią grzechy ludzi Kościoła, które deformują prawdę Ewangelii albo całkowicie jej zaprzeczają. Zasłaniają one świętość Kościoła. Druga grupa grzechów, o których dziś mało się mówi i pisze, to nasze własne grzechy, które zniekształcają wizerunek Kościoła, tak że jesteśmy skłonni chcieć dla niego czegoś, co jest mu obce, i próbować usuwać z niego coś, co jest jego istotą. To grzechy zasłaniające oczy. Po prostu źle widzimy i czytamy Kościół.

Symptomatyczny dla postawy niedostrzegania deformującego poznanie oddziaływania grzechu jest ton dyskusji i rozmów z ludźmi stojącymi na zewnątrz Kościoła. Próbując określić sposób uczestnictwa katolików w tych kontaktach, nie znajduję lepszego sformułowania, jak „kokietowanie pochlebstwami”. We wspaniałym tekście Pewność wiary a możność wątpienia o. Piotr Rostworowski sformułował sześć punktów, którymi powinien się kierować ktoś, kto uważając się za niewierzącego, pragnie współpracować z łaską nawrócenia. Przytaczam tylko punkt ostatni. Potrzeba, aby ktoś taki: „był świadom, że jest bardzo nędznym i grzesznym człowiekiem i próbował się przemienić”. Czy mamy dzisiaj odwagę jednoznacznie wysyłać taki sygnał „na zewnątrz”? Wydaje mi się, że nie. Niepostrzeżenie bowiem zmienił się paradygmat myślenia o Kościele. Upraszczając trochę, można powiedzieć, że wielu ludzi patrzących dziś na niego, zarówno z zewnątrz, jak i z jego wnętrza, jest głęboko przekonanych o swojej „bezgrzeszności”, a Kościół jawi im się jako głęboko niepoprawny, przeżarty rdzą zła i zupełnie nieświęty.

Od razu muszę się wytłumaczyć, w jakim sensie mówię tu o bezgrzeszności. Nie sposób przecież nie zauważyć, że wielu ludzi nam współczesnych, związanych z Kościołem czy też nie, ma głębokie poczucie wewnętrznego rozbicia i bezsensu. Wiek, w którym żyjemy, razem z wiekiem poprzednim cechuje jeden z największych w historii kryzysów świadomości, czym jest natura człowieka i człowieczeństwa. Wielu zdaje sobie z tego sprawę, nie jest to jednak to samo, co mieć świadomość własnej grzeszności. Rozumieć siłę własnego grzechu, to powiedzieć „nie ma dla mnie zbawienia bez Boga”. Taką właśnie bezgrzeszność mam na myśli, taką, w której Bóg nie jest uważany za konieczne i jedyne źródło wyzwolenia. Jestem przekonany, że w naszych dyskusjach o świętości Kościoła nie doceniamy tej nowej mentalności, mentalności człowieka bezgrzesznego, nie dostrzegamy też, że przez nieustanne krytykowanie Kościoła, my, chrześcijanie, tę świadomość podtrzymujemy i pielęgnujemy.

Belzebub udający Jezusa

Kardynał Newman napisał:

Antychryst, kiedy nadejdzie, będzie imitacją, fałszerstwem obrazu Chrystusa. Nie byłby fałszerstwem, gdyby wielu ludzi nie uznało, że wygląda jak Chrystus. Ale jeśli Antychryst wygląda jak Chrystus, Chrystus oczywiście, musi wyglądać jak Antychryst (…) Skoro Szatan potrafi przekonać ludzi, że jest jak Kościół, to jest także zdolny przekonać ich, że Kościół jest jak on.

Trwanie w wierze w świętość Kościoła jest kwestią zmagania się w duchowej walce, gdzie pozory mogą imitować rzeczywistość, a rzeczywistość może być uznana za chmurę pozorów. Co można powiedzieć o świętych Kościoła, na przykład tych, którzy poświęcili swoje życie heroicznej opiece nad ubogimi? Wybrałem ten przykład świadomie, z pozoru bowiem nie powinien on budzić kontrowersji, a postawa tych ludzi zasługuje na szacunek zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz Kościoła. A jednak tak nie jest. Święci ci zostają czasem uznani za życiowych niedorajdów, którzy swój niedorozwój i lęk chytrze przetwarzają w postawę skrajnie altruistyczną, zapominając dzięki temu o swoich rzeczywistych problemach. Czyż ich działalność nie jest alibi, którym posługuje się Kościół, chcąc zakryć swoje niegodziwości? Czy tacy święci nie robią więcej złego niż dobrego, lecząc skutki zła, a nie chcąc usuwać przyczyn przez powszechną chrześcijańską rewolucję? Czy zamiast opiekować się starcami i umierającymi nie powinni raczej skracać ich cierpień przez miłosierne pozbawienie ich życia, czy ta opieka nie jest więc świadectwem skrajnego braku współczucia? Tak w Chrystusie rozpoznaje się Belzebuba, a w świętości Kościoła, królestwo szatana.

To jednak dopiero początek, strategia złego ducha ma inny cel. Przytoczyłem już urywek z kazania kard. Newmana, które wygłosił w 1850 roku w Birmingham. Oto fragment z dalszej części tej homilii:

Nikt nie widział sprytniejszej sztuczki niż ta, którą autor zła wymierzył w swojego Stworzyciela, że Boże dzieło nie jest Boże, ale jego własne. Rozsiewa tę wiadomość po całym świecie, jak złodziejaszkowie w tłumie wszczynają alarm, by uciec. A ludzie, w swojej prostocie, uciekają od Chrystusa, tak jakby Chrystus był nim, a wpadają w ramiona jego, tak jakby były to ramiona Chrystusa.

Każdy, kto myśli o Kościele, musi pamiętać o tej taktyce szatana. Zły będzie rozsiewał czarne myśli o Kościele, o jego słabości i rychłym upadku. Swoje czarnowidztwo będzie zaszczepiał w umysłach ludzi, by potem przedstawić siebie jako jedyne wybawienie. Kardynał Newman genialnie uchwycił istotę jego intrygi.

Szorstkość

Przynosili Mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże” (Mk 10,13–14).

Czym jest szorstkość Kościoła? Szorstkość wynika z grzechów uczniów Chrystusa i jest ich cechą w każdym czasie, a ujawnia się wtedy, gdy odpędzają innych od Jezusa. To zachowanie budzi Jego jednoznaczne oburzenie. Szorstkość przybiera nieraz ogromne rozmiary i jest jakby zszywaniem na nowo zasłony przybytku, która rozdarła się chwilę po śmierci Jezusa, odsłaniając przed całym światem świętą obecność Boga (Mk 15,38). Z reguły jednak szorstkość Kościoła dotyka chrześcijan jako jakaś codzienna uciążliwość, dziwactwo, czasem małostkowość albo po prostu pospolite chamstwo. Wydaje mi się, że zmierzenie się z nią czeka w Kościele każdego, kto z całego serca pragnie spotkać Chrystusa. Aby Go spotkać, przynajmniej jeden warunek musi zostać spełniony. Jest nim głęboko zakorzenione pragnienie poznania prawdy i świadomość, że trzeba za to zapłacić pewną cenę, którą najczęściej będzie właśnie zmaganie się z codzienną szorstkością ludzi Kościoła. Wielką tajemnicą istnienia Kościoła jest to, że dla ludzi, w których pragnienie poznania Chrystusa było niesłychanie intensywne, jego szorstkość okazywała się szczególnie dokuczliwa.

Szorstkość Kościoła staje się jednak w naszych czasach coraz bardziej nie do wytrzymania dla wielu ludzi. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że dzieje się tak, ponieważ Kościół jest ostatnio bardziej antypatyczny, niż był kiedyś. To mocniejsze uczulenie na wszelkie przejawy słabości w Kościele bierze się z tego, że człowiek pada dziś bardzo często łupem nowoczesnej odmiany faryzeizmu, o której mówił Chrystus: „podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa” (Mt 23,27). Najnowszych faryzeuszy jest najwięcej wśród mistrzów reklamy i specjalistów od wizerunku. Człowiek jest traktowany jako potencjalny konsument idei i towarów. Robi się z niego „boga”, kusi, kokietuje, wmawia mu się wyjątkowość, czyni się go przedmiotem fałszywej sympatii. To jednak tylko pułapka, za którą najczęściej kryje się wielkie nic. Nie można zapominać, że szorstkość jest nie do wytrzymania dla tych, którzy są przyzwyczajeni do tego, że się ich nieustannie kokietuje i nimi manipuluje.

Świętość Kościoła i rewizjonizm katolicki

Fatalnie kojarzy się nam słowo „rewizjonizm”, ale nie znajduję w tym momencie lepszego słowa na opisanie pewnego sposobu myślenia, który przeżywa teraz swój rozkwit. Rewizjonizm katolicki opiera się na jednej zasadniczej tezie. Otóż ten Kościół, który teraz widzimy i którego jesteśmy częścią, jest bardzo nieudanym wcieleniem woli Jezusa Chrystusa. Chociaż oczywiście Kościół odzwierciedla w jakimś stopniu intencje swojego Założyciela, to jednak w swoim zasadniczym kształcie domaga się rewizji. Teza ta znalazła wyraz w poważnej literaturze teologicznej, ale można ją spotkać także w dużo prostszej formie, czasem nawet w prostackim braku szacunku do tradycji. Oczywiście jest w tym wszystkim ziarno prawdy, ale poddane daleko idącym mutacjom. Kościół nie osiągnął swojego wypełnienia i nadal „jęczy i wzdycha w bólach rodzenia”, nie oznacza to jednak, że mamy prawo zachowywać się tak, jakby był tylko przypadkowym wyrazem splotu historycznych zdarzeń, i że najważniejszym obowiązkiem chrześcijanina jest teraz zmienianie go.

Teza, którą opisałem, jest tylko punktem wyjścia. Co się dzieje dalej? Skutkiem oczywistym musi być bardzo osobliwe przeżywanie więzi z Kościołem. Jest on zarazem „mój” i „nie mój”. Nie godzę się na niego, nie „biorę” go z całym jego kramem obciążających go grzechów, ale wypatruję nadejścia nowego Kościoła, który spełni moje marzenia. Takie podejście jest stare jak Kościół i wydało już przynajmniej kilka poważnych herezji w ciągu wieków, ciągle jednak ta myśl odnawia się z zadziwiającą żywotnością. Chesterton w jednym ze swoich znakomitych esejów napisał, że każdy prawdziwy reformator jest skuteczny dlatego, że na początku jest generalnie zadowolony z tego, co zastaje. To właśnie pozwala mu przeprowadzać zmiany, które organicznie wyrastają z poprzednich form. Inaczej rewolucjonista. On nie utożsamia się z tym, co zastaje, dlatego też zamiast naprawić cokolwiek, wszystko psuje i pogrąża w chaosie, który zresztą już wcześniej nosił w swoim sercu. Głębokie utożsamianie się ze sprawami Kościoła jest więc nie tylko koniecznym warunkiem adekwatnego mówienia o nim, ale również koniecznym warunkiem wszystkich dzieł zmierzających do jego wzrostu.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto teraz powiedzieć. Rewizjonizm ma swoją postać, którą można nazwać „historyczną”, i inną, którą można określić mianem „grupowej”. Otóż pierwsza podkreśla bardzo mocno pęknięcia i błędy w nauczaniu Magisterium Kościoła. Dowodzić ma to niedoskonałości aktualnej formy Kościoła, w której żyjemy. Skąd mamy wiedzieć, że dzisiaj Magisterium nie robi błędów, jak to się już kiedyś zdarzało? Jeśli tak, to jeszcze raz – zgodnie z zasadniczą tezą rewizjonizmu – trzeba odważnie spojrzeć na większość form pobożności w Kościele jako na wyraz zmieniających się czasów i bezpardonowo kasować to wszystko, co naszym zdaniem, nie przystaje do współczesności albo raczej naszej wizji tych czasów. Elisabeth Anscombe napisała kiedyś z bólem, że większość kazań, które słyszała w latach 60. XX wieku, zaczynała się od słów: „Kiedyś wierzyliśmy, że …”. Rewizjonizm wytwarza smutny rodzaj chrześcijanina, wykorzenionego, niezdolnego skorzystać z pełni i piękna katolickiej nauki i pobożności, za to ciągle zabieganego w służbie zmieniania Kościoła. Na tym tle proroczo brzmią słowa Benedykta XVI: „To, co było święte dla poprzednich pokoleń, pozostaje wielkie i święte także dla nas”.

Druga forma rewizjonizmu bardzo mocno uwypukla podziały i różnice wewnątrz Kościoła. Lubuje się w coraz to bardziej wyrafinowanych opisach różnic dzielących wewnątrzkościelne frakcje. Zarysowując mocny podział, lepiej widzi własne pozycje albo, mówiąc inaczej, przynależność do jakiejś grupy, która ucieleśnia wszystko, co w Kościele najlepsze. Rodzi się koncepcja „wysp świętości”, miejsc ratunku i przetrwania przed zagrożeniami przychodzącymi ze strony innych grup. Rozumienie świętości Kościoła zostaje pozbawione swoich istotnych składników, wymienianych w tym samym Credo – jedności i powszechności. Ten typ rewizjonizmu ogranicza świętość Kościoła jakby „przestrzennie”, utożsamiając świętość należną całemu Kościołowi z jakąś jego częścią. Obie formy rewizjonizmu są zaszczepianiem na gruncie Kościoła sposobów myślenia całkowicie nieprzystających do jego natury. Krytyka Kościoła dokonywana – nawet w najlepszej wierze – przez kogoś, kto hołduje jakiejś wersji rewizjonizmu, do niczego twórczego nie może zaprowadzić.

Obecność grzechu w Kościele kardynał Newman przyrównał do katastrof kolejowych. Dlaczego – pyta Newman – zderzenia pociągów wywołują tak niesłychane zainteresowanie i przerażenie? Odpowiada tak:

W podróżach pociągiem w ruch puszczone są tak potężne siły fizyczne i mechaniczne, że jeśli zdarza się wypadek, musi być gigantyczny.

Wrażenie pozostające w ludziach, którzy uczestniczyli w takim wypadku albo usłyszeli o nim, też jest ogromne. Część z nich powie od razu: „Nigdy więcej nie wsiądę do pociągu”, ale – jak pisze Newman – co trzeźwiejsi zabiorą się do roboty, policzą ofiary wypadków kolejowych i porównają je z liczbą ofiar innych wypadków. Tacy ludzie nie poddają umysłu w niewolę emocjom, ale starają się po prostu myśleć rozsądnie. Podsumowują liczbę dróg kolejowych, pociągów, ich szybkość, masę, liczbę pasażerów itp. I rychło dojdą do wniosku, że podróż pociągiem jest bez porównania bezpieczniejsza od innych sposobów podróżowania.

Jednym słowem, zanim zaczniemy krytykować Kościół, przeegzaminujmy nasze umysły.

Zanim zaczniemy krytykować Kościół
Mateusz Przanowski OP

urodzony w 1974 r. – dominikanin, doktor teologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, wykładowca Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Domi...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze