Laurka dla księdza
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Anna Gruszecka: Między nami świeckimi – od 25 lat pracujesz w instytucji kościelnej i nie straciłeś wiary?

Jan Grzegorczyk: W Kościół i Pana Boga wiary nie straciłem. A w ludzi Kościoła?… Były chwile – że tak. Ale najpiękniejsze, co mnie w życiu spotyka, to dorastanie do prawdy o powrotach. Upadek czy niepowodzenia nie decydują o moim spojrzeniu na drugiego człowieka. Wiem, że prawdziwym tlenem dla człowieka jest miłosierdzie. Tylko dzięki niemu potrafimy mieć owocne relacje z ludźmi. Wiele razy miałem serdecznie dość tej pracy i nie rzucałem jej tylko z braku pomysłu, co robić dalej. Dziś mam perspektywy, dużo zajęć i propozycji, a jednak jestem tutaj, bo widzę nowy sens. Przeżywam tu drugą młodość.

Anna Gruszecka: Czy to nie jest taka dialektyka: „wątpię w ludzi, ale zachowuję wiarę w Kościół”?

Chodzi mi nie o Kościół jako instytucję, tylko o Kościół–Matkę.

Anna Gruszecka: A jaka jest między nimi różnica?

Kościół instytucjonalny to ten, który próbuje zawiadywać naszą wiarą, naszym „obrazem Boga”. Nie zawsze w sposób udolny. 25 lat temu, gdy przychodziłem do pracy w miesięczniku „W drodze”, Kościół postrzegało się jako związek bojowników o lepszą Polskę. Hierarchia kościelna oraz świeccy stanowili jedność i wspólnie dążyli do reformy społeczeństwa. My byliśmy bohaterami, pracującymi w jednostce zagrożonej. Kościół jawił się jako ideał, monolit. Podczas euforii po wyborze Jana Pawła II żadnych rys się nie dostrzegało. Dopiero w okresie stanu wojennego Kościół zaczął się dzielić na solidarnościowy i dogadujący się z władzą. Dzisiaj pragnieniem wielu z nas jest rozdzielenie Kościoła i polityki. Po latach przyszło zwątpienie w mądrość episkopatu i księży. Natomiast Kościół–Matkę rozumiem jako wspólnotę wszystkich ludzi, i świeckich, i kapłanów, dla których drogą jest Chrystus.

Paweł Kozacki OP: Pracując w redakcji, miałeś okazję spotkać dziesiątki, może setki duchownych, zakonnic, ludzi świeckich zaangażowanych w Kościół. Jakie były Twoje najważniejsze przygody? Jak zmieniało się Twoje spojrzenie na Kościół?

Z perspektywy tych 25 lat chyba najważniejsze było pisanie książki dla sióstr faustynek o miłosierdziu. To zdarzenie przemeblowało moją wyobraźnię miłosierdzia. Wtedy też narodziłem się w pełni jako pisarz. Wszystkie moje książki, które wybuchły po tej pierwszej, miały za temat miłosierdzie.

W ciągu tych lat dojrzewałem do wydobywania z kapłanów i sióstr, których spotykałem, po prostu ludzi. To jest najważniejsze odkrycie. Bolesnym doświadczeniem było nie to, że obserwowałem indywidualne przywary księży, że „choć rzadziej, to też robią siusiu”, że palą papierosy, że piją, a może i łamią celibat. Najtrudniejsze było to, że duchowni często nie stanowią wspólnoty. Nienawiść, obgadywanie, niechęć do współpracy między księżmi jest często większa niż między świeckimi. Ale nie zgorszyłem się człowiekiem w księdzu.

Tytuł mojej pierwszej książki – słowa św. Faustyny: Każda dusza to inny świat, to jedna z głównych prawd wyznaczających moje spojrzenie na człowieka. Różnorodność to największe bogactwo, jakie Bóg dał temu światu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego w Kościele, tak jak wszędzie, z powodu różnorodności wybuchają lęki i fobie.

Anna Gruszecka: Czy to znaczy, że świat Kościoła instytucjonalnego niczym się nie różni od świata na zewnątrz, a nawet bywa gorszy?

Momentami bywa gorszy, momentami lepszy. Są takie zgorszenia w Kościele, których w życiu świeckich nie dostrzegam, i na odwrót. Ale pytanie o dobro i zło nie może być głównie albo wyłącznie kojarzone ze spojrzeniem na Kościół. Dobro i zło jest pytaniem związanym z naszym patrzeniem na każdego człowieka i cały świat. Mogę tu sparafrazować słowa mojego mistrza Romana Brandstaettera: „Granice dobra i zła, łajdactwa i szlachetności, nie biegną między duchownymi i świeckimi, tylko w sercu każdego człowieka”.

Anna Gruszecka: Ale z tego wniosek, że Kościół to oszustwo, jedna wielka „ściema”.

Dlaczego?

Anna Gruszecka: Powiedziano – „u was tak nie będzie”. Założenie nie jest spełnione, a księża podtrzymują wiarę, że Kościół jest czymś lepszym niż jakakolwiek inna instytucja na świecie.

Lansowanie hasła o doskonałości rzeczywistości kościelnej czy kapłanów jest jednym z największych zagrożeń dla wiary. Kiedy ludzie widzą rozziew między deklaracją a rzeczywistością, wtedy następują pęknięcia. Za mało wsącza się w ludzi prawdę wyrażoną w Liście do Hebrajczyków, że kapłan z ludu wzięty sprawuje ofiarę za nasze i swoje grzechy. „Może on współczuć z tymi, którzy nie wiedzą i błądzą, ponieważ sam podlega słabości”. Przewodzi wspólnocie, ale nie dlatego, że jest doskonały. Już kilkanaście lat temu prowadziłem rozmowy z młodymi księżmi, którzy żalili się, że w seminariach uczono ich, że mają być wzorem, ideałem, jakąś lampą, solą itd., ale jednocześnie w wielu wypadkach byli słabi jako ludzie i słabo przygotowani merytorycznie do swojej posługi. Powstawało napięcie między rolą, do której zostali desygnowani, a realną słabością, do której się nie mogli przyznać. Na tym polegał ich dramat. Wtedy następowały upadki i tąpnięcia. Zamiast zbliżyć się do ludzi świeckich i dzielić się swoimi problemami, smutkami i radością, część kapłanów zaczynała udawać.

Mam jednak także inne doświadczenia. Przez te lata zaprzyjaźniłem z fantastycznymi kapłanami. To oni mnie mobilizują, wspierają, by wykrzykiwać na różne sposoby, żebyśmy byli solidarni i współczujący w swojej wielkości i małości, słabości i mocy. To jest to fantastyczne odkrywanie Kościoła. Natomiast wtedy, gdy nakładamy puder na oblicza świeckich czy kapłanów, grozi nam dramat. Kapłan to tylko przypadek bycia człowiekiem. Święty porządek jest znany: „człowiek, chrześcijanin, kapłan”. Gdy się odwraca kolejność, to konstrukcja staje na głowie i musi się zawalić.

Anna Gruszecka: Bronisz prawa księdza do bycia słabym. Ale po co komu słaby ksiądz?

Ustawiasz mnie do bicia. To nie jest moje posłannictwo. Nie fascynuje mnie samo misterium iniquitatis, lecz misterium dobra i zła. Zawsze walczę o to, by patrzeć bez lęku na człowieka takiego, jaki jest. „Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”. Więc wszystkie nasze lęki, próby jakiegoś ukrywania tego, co Pan Bóg zrobił, są absurdalne. Moim wzorem jest Biblia, która człowieka od początku dziejów ukazywała w jego nędzy i chwale. Kocham go takiego i takie jest motto mojego myślenia o nim. Jeśli więc tak ujmiemy sprawę, to oczywiście, nieraz nędza kapłana i jego upadki stają się jego największym bogactwem, które może ofiarować ludziom. Mógłbym tu podawać setki przykładów. Przyjaźnię się choćby z kapłanami, którzy dźwignęli się z nałogu alkoholowego i dziś pomagają tym, którzy walczą z tą jedną z najgorszych i najbardziej rozpowszechnionych chorób. Opowiadali mi ludzie, jakimi autorytetami oni są dla nich. Ich wiarygodność wypływa właśnie z tego, że udowodnili, iż można się podnieść.

Kapłan jest „zranionym uzdrowicielem”, jak pięknie o tym pisał Henri Nouwen. Tak jak w ranach Chrystusa, tak i w ranach kapłana jest źródło życia. Oczywiście, jeśli rana nie zostanie opatrzona i zdezynfekowana, może ropieć i zatruć cały organizm.

Anna Gruszecka: Skoro mówisz o podziałach w Kościele – kto jest biskupem Twojego Kościoła-Matki?

Nie chcę podawać konkretnych nazwisk, nie dlatego, że takich nie ma. Ale określanie kogoś mianem autorytetu jest jak kij o dwóch końcach. To tak, jakbyś stawiała komuś pomnik. Za tydzień, za miesiąc okazuje się, że ten człowiek jest już zupełnie gdzie indziej albo ty go inaczej odczytywałaś. I co wtedy? Rozwalać pomniki? Nie ma sensu wyróżniać i dzielić biskupów na dobrych i złych. Są tylko ich zachowania. Człowiek ? jak mówił Roman Brandstaetter ? jest mądry między jednym a drugim głupstwem, które popełnia. I tak jest z biskupami i z nami wszystkimi.

Pewne części składowe, z których konstruowałem postać mojego ks. Grosera, później się rozpadły, odjechały, odfrunęły. W momencie, kiedy napisałem ostatnią część trylogii o ks. Groserze, są już gdzieś indziej. Nie przywiązuję się do nazwisk, tylko…

Anna Gruszecka: …do idei?

…do chwili. Chwila jest święta. Spotkanie z drugim człowiekiem jest święte. Następują takie święte chwile spotkania i mijają. Nie można rozpaczać, że minęły. Może jeszcze powrócą.

Kiedyś moim absolutnym… ? nie guru, bo ja nigdy guru nie miałem ? ale człowiekiem, do którego byłem przyklejony, był Jan Góra. Potem mieliśmy okres dużych napięć, a po latach zmądrzeliśmy i znów jesteśmy blisko. Choć inaczej niż kiedyś. I wierzę, że Pan Bóg i ludzie będą mieli jeszcze z naszego duetu pożytek.

Jesteśmy w drodze, idziemy przez jakiś czas razem, ale każdy ma prawo skręcić w boczne ścieżki. I mieć nadzieję, że one się kiedyś zejdą znowu.

Anna Gruszecka: W recenzjach z „Adieu” doszukiwano się w postaci ks. Grosera pewnych cech ks. Tomasza Węcławskiego. On Ci już odjechał. Kto ze składających się na Twojego powieściowego bohatera pozostał?

Bardzo wielu odjechało. Niektórzy odjechali w sposób widoczny i przekroczyli granicę kapłaństwa, ale więcej jest takich, którzy tak się zmienili, że nie przypominają siebie sprzed kilku lat: stracili pewność, zapał, entuzjazm, wypalili się…

Anna Gruszecka: Ksiądz Groser umarł?

Tak, ale odrodził się w innych ludziach. Groser wiecznie żywy. Otrzymuję masę pytań o pierwowzór, ale Groser nie ma jednego pierwowzoru. Gdy powiedziałem kiedyś, że są w nim cząstki Wacława Oszajcy, to jakaś kobieta omal nie zemdlała. Kochała Grosera, ale ta miłość jej podupadła, gdy się dowiedziała o Wacku O. Groser jest marzeniem ulepionym z fragmentów biografii różnych księży, ale są one przefiltrowane przez moje marzenia o świętym kapłanie. Często marzenia się nie spełniają, ale ich sens nie leży w spełnianiu. Człowiek, który nie marzy, to wielki smutek.

Paweł Kozacki OP: Wspomniałeś o trzecim tomie „Przypadków księdza Grosera”. Kiedy się ukaże?

Liczę, że Cudze pole ukaże się w połowie listopada. Cieszę się, bo mam wrażenie, że udało mi się coś powiedzieć o naszym dniu codziennym, jednocześnie od niego uciekając. Na scenę nie wpuściłem właściwie żadnej z postaci, którymi jesteśmy serdecznie przemęczeni.

Anna Gruszecka: A po co Ci ksiądz?

Nie wyobrażam sobie krajobrazu bez kapłana. Ksiądz sprawuje ofiarę Chrystusa, bez której nie ma Kościoła. To, jak ona ma być sprawowana, w jakim stopniu można do niej jeszcze dopuścić świeckich, to inna sprawa. Parę lat temu nie mieściło się w głowach, że świecki może rozdawać komunię św., a dziś kapłan i świecki rozdający razem Boga, to jedno z najpiękniejszych doświadczeń Kościoła. Mam nadzieję, że doczekam czasów, gdy zarówno kapłan, jak i świecki będą mi głosić słowo Boże. Ostatnio uczestniczyłem w pięknej mszy w Krosinku. Siedliśmy w kręgu, cała redakcja i współpracownicy „W drodze”, Paweł nas zachęcił, żebyśmy wszyscy, dzieląc się swoim życiem, mówili homilię na temat Ewangelii o talentach. Mam nadzieję, że taki Kościół wspólnotowy będzie coraz bardziej wzrastał. Ale nie wystarcza mi wyobraźni, by zobaczyć Kościół bez kapłana. Ktoś musi podtrzymywać ogień. Kapłanów może być mniej, ale zawsze będą nieodzownym zaczynem życia wspólnotowego. Ja księży kocham i do nich lgnę. Są księża przebierańcy, są księża kalecy, ale są też księża spełnieni w miłości. Lgnę do człowieka, który potrafi kochać w sposób totalny. Dziwią mnie niepomiernie księża, którzy wybierając kapłaństwo, zrezygnowali jakoś ze świata, ale i tak nie kochają człowieka. Dlaczego to zrobili? Mam nadzieję, że takich jest mniej.

Kocham rozmowy z nimi o Bogu, o człowieku, nawet o ich chwilowym zagubieniu. Cieszę się, że mają do mnie zaufanie, że dopuszczają mnie do swego zagubienia. Moja mama, która była poetką, zostawiła po sobie setki wierszy dla księży, laurki, które pisała na rocznice święceń, przeróżne jubileusze, imieniny. Ja nie piszę wierszy, ale utrwalam piękno kapłaństwa. „Okruch wyrwany niepamięci jest rzeczą świętą”. W swoim życiu sportretowałem wiele sylwetek kapłanów, sióstr zakonnych. Nie wiem, czy mi to zostanie policzone, ale cieszę się, że to zrobiłem i ktoś tymi okruchami się pożywił. Po co mi ksiądz? Nie każdy ogrodnik sensownie Ci uzasadni, dlaczego sadzi rośliny. Po prostu, coś w życiu robimy, bo jest w nas takie pragnienie. To pragnienie w dużej mierze mnie określa. Kiedy nie mogłem się „przebić” na ten świat i po urodzeniu leżałem pod namiotem tlenowym, mama powiedziała: „Panie Boże, zostaw mi go, on będzie księdzem”. Księdzem nie zostałem, ale ta sprawa się ciągnie…

Paweł Kozacki OP: Kościół Chrystusowy to są momenty działania Łaski w różnych ludziach?

Tak myślę. Księża nieraz mi mówią, że pewność powołania, pewność wiary, to są ułamki chwil. Ale te ułamki są tak energetyczne, że wystarczają, by trwać. Ja też mam momenty olśnień. Nie jest jednak tak, że między olśnieniami wpadam w depresję. Karmię się chwilami i na jakiś czas muszą mi one starczyć.

Tak samo wyglądają nasze relacje z bliźnimi. To nie jest konstans. Nie mam takich przyjaciół, na których mógłbym polegać jak na Zawiszy. To jest fałszywe wyobrażenie przyjaźni i z tego powodu wielu ludzi się rozpada. Od Nouwena nauczyłem się, że przyjaciel to nie jest ramiączko, na którym się wieszasz jak prochowiec i jest ci z nim dobrze. Przyjaciel to nie jest człowiek, który cię nigdy nie zawiedzie. To człowiek, który w pewnym momencie coś w tobie zapalił, a potem mogliście się rozejść. Mówisz mu „adieu”, czyli do spotkania – w Bogu. Spotkanie z człowiekiem w najgłębszym wymiarze jest jednocześnie i powitaniem, i pożegnaniem. Rzeczywistość relacji międzyludzkich jest tak kulawa i ułomna, że z czystym sumieniem mogę wyznać, że nie ma człowieka, na którym bym się w życiu nie zawiódł. Tak samo jak nie ma ludzi, którzy by się na mnie nie zawiedli. Zatem spotkania z człowiekiem muszą zostać uświęcone na wyższym poziomie. Na co dzień tego brakuje, bo dochodzi do głosu zapiekłość. W relacjach społecznych bardzo brakuje miłosierdzia i przebaczenia. Zostało to wzmocnione przez świadomość lustracyjną. Weszliśmy w kompetencje Pana Boga i urządzamy namiastkę Sądu Ostatecznego, strasznie kiczowatą. Gdyby tak miał wyglądać Sąd Ostateczny, to dopiero wiarę można by stracić.

Anna Gruszecka: Czy to jest wyraz poparcia dla abp. Wielgusa?

Nie. W żaden sposób nie opowiadam się za czy przeciw lustracji. Widzę tylko, że w społeczeństwie utrwalają się postawy przeciwne miłosierdziu. Wyobraźnia miłosierdzia zamiera. Czytam poważnych publicystów, którzy piszą, że „nadszedł czas skończyć z fałszywym miłosierdziem, bo nadszedł czas rozliczeń”.

Anna Gruszecka: Dla ciebie jest bardzo ważne miłosierdzie…

Nawet za cenę naiwności.

Anna Gruszecka: Czy nie jest to sposób na radzenie sobie z kłopotami z ludźmi, z Kościołem?

Jest. Mam się wstydzić, że jest to recepta na radzenie sobie z ludźmi?

Anna Gruszecka: Z Kościołem instytucjonalnym też?

Tak. Od prawdy materialnej czy obiektywnej ważniejsza jest prawda, że moja droga do drugiego człowieka może zostać zbawiona, jakkolwiek by była wyboista. To jest dla mnie najważniejsze… Przeżywałem bolesne momenty, kiedy się dowiedziałem, że moi najbliżsi przyjaciele odegrali w moim życiu rolę judaszów. Ale nawet wtedy nie ogarnęła mnie pokusa odwetu, przekreślenia ich.

Paweł Kozacki OP: Czy w Twoim pisaniu i zaangażowaniu jest jakaś misja? Co chciałbyś przekazać przez Twoją pracę redakcyjną czy literacką? Co to ma dać ludziom?

Ja jestem „ludożercą” i fascynuję się ludźmi. Jestem poławiaczem pereł. „Każdy ma swoją opowieść”, jak jest napisane w Dezyderacie. Przez lata praktyki spotykania się z ludźmi w ramach pracy w „W drodze” myślę, że posiadłem pewną umiejętność słuchania tych opowieści. Moje rozmowy zwykle nie były czystą wymianą informacji, poglądów, ale przede wszystkim przygodą, zaprzyjaźnianiem się z drugim człowiekiem. Moją misją jest miłosierne ukazanie człowieka. Natomiast cele cząstkowe, drobniejsze to na przykład wprowadzenie w nasze myślenie religijne humoru. Ksiądz Jan Twardowski mówił mi, że nasz Kościół cierpi na brak humoru i że komik zbawi świat. Może nie mam wielkich ambicji, ale chciałbym powalczyć z nudą niektórych „kanałów religijnych”. Nie wstydzę się też przyznać, że cieszę się, gdy ludzie się wzruszają, czytając moje teksty.

Anna Gruszecka: Ci, którzy czytają książki o ks. Groserze, „Adieu” czy„Trufle”, niekoniecznie mają takie wrażenie. Niektórzy twierdzą, że są to książki szkodliwe, niepotrzebne i napisane bez miłosierdzia. Nie masz poczucia, że jesteś kłopotem dla Kościoła?

Byłbym głupi, gdybym myślał, że dogodzę wszystkim. Jestem pisarzem czy przyjacielem dla tych, którzy się w moim głosie odnajdują, dla których ten głos jest przyjemny i pożyteczny. Pisanie to produkowanie lekarstwa, a lekarstwa mają to do siebie, że jednym pomagają, a innym szkodzą. Ktoś po zażyciu Grzegorczyka może dostać boleści, a ktoś inny wyzdrowieje. Dostaję sporo maili, że zbliżyłem kogoś do Boga, do Kościoła, że po latach ktoś postanowił pójść do spowiedzi. Powtarzają się słowa, że dzięki Przypadkom księdza Grosera ktoś na nowo z sympatią patrzy na księży, bo widzi, że są to ludzie jak wszyscy zmagający się z życiem. Jestem człowiekiem szczęśliwym i tego szczęścia nie odbiorą mi ci, dla których moje pisanie jest prostactwem, chamstwem czy kiczem.

Brandstaetter mówił mi, że pisze się dla jednego lub dwóch przyjaciół, z których jednego, być może, nigdy nie poznamy. Nie jest źle. Tych przyjaciół mam nieco więcej. Nie doświadczam samotności w pisaniu. Choć może to nie jest powód do chwały. Od pierwszego opublikowanego tekstu − Zrozumieć Judasza − nie mogę narzekać na brak odbioru. Po jego wydrukowaniu nadszedł do redakcji list, którego autor twierdził, że za próbę zrozumienia zdrajcy Jezusa będę się smażył w piekle. A ja chciałem zrozumieć, dlaczego Pan Jezus powiedział: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Inni mi za ten tekst dziękowali. Tak więc od początku zawisłem między potępieniem a pochwałą.

Paweł Kozacki OP: A nie boli Cię, że są biskupi, którzy uważają, że Twoje książki to trucizna? Podobno arcybiskup Wielgus po ukazaniu się „Adieu” w Wielki Czwartek od ołtarza ostrzegał przed tą książką.

Nie, takie trucizny mi nie szkodzą. Boli mnie natomiast, gdy ludzie, którzy mi opowiadają, jak to zarywali noce, aby mnie przeczytać, potem, gdy padają kalumnie pod adresem tych książek, milczą. To smutne, że ktoś mówi różne rzeczy w zależności od towarzystwa, w którym się znajduje. Przykre, ale prawdziwe. Nieraz jest obłuda, nieraz lęk. Rozumiem, współczuję. Te lata turbulencji, te zmiany temperatur, kiedy co chwilę słyszę na swój temat skrajne opinie, bardzo mi pomogły. I nie chodzi o pisanie, ale one mnie uodporniły życiowo. Ludzi można słuchać, ale kotwicę trzeba mieć w sobie. Tylko nie wiem, jak bym się zachował w sytuacji rzeczywistego odrzucenia, gdybym poczuł nienawiść wobec siebie, a jednocześnie był wtedy przez wszystkich opuszczony. Dotąd jest tak, że zawsze więcej osób mnie głaszcze, niż kopie.

Paweł Kozacki OP: Mówisz o fascynacji człowiekiem, o zaprzyjaźnieniu się z ludźmi, wręcz o ludożerstwie, a jak wygląda Twoja wiara, Twoja relacja z Panem Bogiem? Czy przebywanie w środowisku „W drodze”, zmaganie się z różnymi ludźmi Kościoła, przybliżyło Cię do Boga, przemieniło tę relację?

Największym zobowiązaniem do wiary jest dla mnie życie moich rodziców, które było totalną ofiarą. Zarówno życie matki, jak i ojca było wyrzeczeniem dla dzieci, ale nie cierpiętnictwem. Byli radośni i dowcipni. Jako młody człowiek myślałem, że przez te trudy i wyrzeczenia jakoś nie wykorzystali swego życia, swych talentów. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że osiągnęli wszystko, o co chodzi na tym świecie. Jan Paweł II powiedział kiedyś na spotkaniu z artystami, że ostatecznie będziemy rozliczani z jednego talentu – talentu człowieczeństwa. Wiem, że nigdy nie dojdę do takiej świętości, do jakiej doszli moi rodzice, poprzez życie strawione na wychowaniu dzieci, pobyt w obozach pracy i ścieranie się z komuną. Przed odejściem mojego ojca nagrałem jego opowieść, całą historię rodzinną. Te nagrania miały być moją bramą do przeszłości. Parę godzin nagrań na kasetach, które pewnego dnia mi zginęły. Kiedy zrozumiałem, że je straciłem, popadłem w rozpacz. Jakby rodzice umarli mi po raz drugi. Długi czas smuciłem się tą stratą, aż natrafiłem na zdanie Romana Brandstaettera w Pieśni o moim Chrystusie: „Synu, taśmy magnetofonowe są jałowym zapisem wieczności”. W ogóle Roman Brandstaetter dał mi niewyobrażalnie dużo. Po lekturze moich pierwszych tekstów przepowiedział mi przyszłość pisarską. Powtarzał wiele rzeczy, które budowały moją wiarę. A więc, że sprzeczności są bogactwem człowieka, że wątpliwości są jak szczepionka dla wiary. Jego wiara nie była łatwa. Mówił o sobie, że jest optymistycznym pesymistą. Kazał mi ściągać różowe okulary. Nie miał złudzeń, że świat zdąża ku zagładzie. Mówił, że nie ma nadziei, ale ma wiarę. Ja też mam wiarę, ale pamiętam o słowach św. Pawła: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł”. Moja wiara jest wiarą, która nie przeszła jeszcze prawdziwej próby. Choć może i to coś znaczy.

Anna Gruszecka: A co Ci dali dominikanie, z którymi jesteś najbliżej?

Jan Góra uczył, jak nie wstydzić się pisać o uczuciach. Jak nie dostrzegać wrogości i żyć pozytywnie. Ojciec Marcin Babraj, dzięki któremu znalazłem się „W drodze”, stworzył mnie jako redaktora. Ojciec Stanisław Dobecki wszystkich kochał i powtarzał, że codziennie trzeba nastrajać dusze ufnością. A mi się często wydaje, że tylko gitara i fortepian się rozstraja. Czesław Bartnik zaskakiwał kapłańską ofiarnością, Jan Spież uczył słuchać i mieć dystans wobec fałszywych autorytetów… Dzięki rozmowom i działaniom z takimi ludźmi, jak Paweł, mój naczelny, udawało się obalać idiotyczne przekonanie o przepaści między księżmi i „świeczuchami”.

Jedną z najważniejszych postaci był Michał Zioło, onegdaj dominikanin, dziś trapista. Fascynował mnie i jego artyzm, i humor, i wrażliwość na ludzi słabych, która przejawiła się w „pisaniu” bajek dla dzieci niewidomych.

Powinienem też wspomnieć o błogosławionym Michale Czartoryskim. Napisałem o nim książeczkę O bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony. To przypowieść o wierności powołaniu.

Przepraszam, ale na to pytanie trzeba by odpowiedzieć książką… Więc lepiej już poniecham tej spłaszczającej wymienianki.

Paweł Kozacki OP: Benedykt XVI na spotkaniu z młodzieżą na Błoniach krakowskich nawoływał, by pozostać w Kościele. Czy potrafiłbyś powiedzieć komuś, że Kościół jest przestrzenią, w którą warto wejść, trwać w niej, dbać o nią?

Cały czas próbuję to robić, ale nie przez mówienie wprost. W moich książkach, w czasie wielu moich spotkań, które są jakimiś moimi garbatymi rekolekcjami. Raczej wskazuję na takie wartości, które niesie Kościół. Dużo mówię o wierności, o miłosierdziu, o świętych, którymi się cały czas zajmuję. Ludzie słyszą, co mówię, wiedzą, że jestem w Kościele, i to się składa na moje świadectwo. Natomiast jako pisarz powinienem składać mniej deklaracji, mniej agitować, a bardziej pociągać ludzi przez opis świata.

Anna Gruszecka: Ty masz swoje miejsce w Kościele?

W moim kościele parafialnym za bardzo nie mam. To jest duży ból i chciałbym to nadrobić. Ale w końcu, było nie było, sam jestem proboszczem sporej parafii, na którą składają się moi czytelnicy. W ten sposób spełniam powszechne kapłaństwo, które jest w każdym na mocy chrztu. Moi parafianie mówią mi, że słuchając moich kazań, płaczą i śmieją się. Byłoby obłudą, gdybym mówił, że nie znalazłem swojego miejsca. Ksiądz sprawuje Eucharystię, a ja piszę.

Laurka dla księdza
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Laurka dla księdza
Anna Gruszecka

absolwentka historii UAM, dziennikarka Radia Merkury (Poznań), wielbicielka Katalonii. Mieszka w Poznaniu....

Laurka dla księdza
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze