Mam ochotę wypisać się z tej instytucji

Mam ochotę wypisać się z tej instytucji

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Największy kłopot z Kościołem tkwi nie w funkcjonowaniu instytucji, lecz w związanym z nim obrazie chrześcijaństwa. Trudno powiedzieć, jak wiąże się ono ze szczęśliwym, mądrym życiem prowadzącym do pełni człowieczeństwa.

I znowu mam ochotę wypisać się z tej instytucji.

Ze wszystkich sił staram się postępować zgodnie z nauką Kościoła i to jest podstawowe źródło moich problemów. Przypuszczam, że wiele z nich znikłoby, gdybym na pewnym etapie życia nie podjęła decyzji o postępowania zgodnie z nauką Kościoła. Często mam wrażenie, że gdybym postępowała zgodnie z własnym sumieniem, byłabym wolnym człowiekiem. Często mam wrażenie, że nie jestem wolnym człowiekiem, ponieważ postępuję zgodnie z nauką Kościoła.

Nie jestem traktowana jak normalny, dorosły człowiek. Dwudziestopięcioletni ksiądz mówi do mnie „córko”, w konfesjonale nie usłyszałam słowa „pani”. Do adoracji krzyża w Wielki Piątek i do komunii w Wigilię Paschalną wolno mi podejść po księżach, klerykach, siostrach zakonnych i członkiniach świeckich instytutów życia konsekrowanego. Poza wyjątkowymi sytuacjami nie mam prawa do komunii pod dwiema postaciami.

Jako katolicka rodzina przyjmujemy księdza po kolędzie – nawet jeśli bez zapowiedzi przychodzi w Nowy Rok o ósmej rano. Normalny, dorosły człowiek ma prawo wiedzieć, kiedy ktoś przyjdzie do niego z wizytą, i ma prawo ustalić z gościem termin. Ja nie mam, bo jestem owieczką z trzody.

W mojej parafii proboszcz bezskutecznie prosi, by zgłaszali się kandydaci na świeckich szafarzy Najświętszego Sakramentu – ja nie mogę rozdawać Ciała Pańskiego, bo jestem mężatką (ale mój mąż może). Bóg?/Kościół? nie powołuje zamężnych kobiet do takiej posługi – i już.

Kościół jako całość nie jest żadną wspólnotą. Zmieniając miejsce zamieszkania, wpadam automatycznie z jednej parafii do drugiej, proboszcza dostaję „w teczce”. Staram się wychowywać moje dzieci w Kościele. Mówię im, że nie ma w życiu ważniejszej rzeczy niż wiara, więź z Bogiem i miłość do ludzi. Moje dzieci są jeszcze małe, ale już muszę sztucznie podtrzymywać autorytet księdza i pani katechetki, czasem wbrew oczywistym faktom. Wiara jest najważniejszą sprawą w życiu człowieka, jest sprawą życia i śmierci, a ja nie mam wpływu na to, kto będzie uczył religii moje dzieci.

Często wstydzę się za Kościół. Nie wtedy, kiedy wychodzi na jaw jakiś skandal czy kiedy telewizyjny kaznodzieja obraża władze państwowe, wyznawców innych religii, swoich braci w wierze, naukę Jezusa i samą ideę zdrowego rozsądku. Wstydzę się wtedy, kiedy widzę, że Kościół nie potrafi sobie z tym poradzić. Kiedy w obawie przed zgorszeniem wiernych postępuje tak, że ujawnia brak zaufania do tych wiernych. Kiedy pokazuje, że nie wierzy w ludzkie miłosierdzie, mądrość życiową zwykłych ludzi, którzy tak często muszą wybaczać wielkie winy nawet swoim najbliższym i znają ludzkie słabości nie gorzej od tych, którzy słuchają ich w konfesjonałach.

Staram się postępować zgodnie z własnym sumieniem. Niestety, nader często moje sumienie pozostaje w niezgodzie z nauką Kościoła. Mój stosunek do kwestii orientacji seksualnej nie zgadza się z katechizmem. Nie potrafię jednoznacznie potępić rozwodów i ponownych związków. Nie potępiam antykoncepcji w formie, która nie zagraża życiu i zdrowiu dziecka i kobiety. Co więcej, uważam, że mam prawo chcieć mieć troje dzieci i nie chcieć mieć ich więcej – jeśli tylko jestem gotowa na przyjęcie ewentualnej „wpadki” i nie podejmuję działań, które mogłyby w jakikolwiek sposób zagrozić ewentualnemu czwartemu dziecku. Nie zgadzam się, że z takimi poglądami jestem propagatorką „cywilizacji śmierci”.

A jednak postępuję zgodnie z nauką Kościoła. W moim przypadku oznacza to: konformizm, bierność, obłudę. Oznacza też wybór: strach przed kolejną ciążą albo „białe małżeństwo”. W tym drugim przypadku mogę się pocieszyć przykładem błogosławionych małżonków i opinią znanego duszpasterza, że normalnie współżyjące ze sobą małżeństwo nigdy nie będzie mogło być uznane za święte.

Mam ochotę wypisać się z tej instytucji.

A jednak postępuję zgodnie z nauką Kościoła, choć moje sumienie głośno i wyraźnie mówi mi co innego. Dlaczego tak robię? Ponieważ się boję. Na religii nauczono mnie, że jeśli moje sumienie mówi mi rzeczy niezgodne z nauką Kościoła, to znaczy, że jest ono zagłuszone albo w najlepszym przypadku nieukształtowane. Dojrzałe sumienie mówi rzeczy zgodne z nauką Kościoła. Nie mam zaufania sama do siebie. Boję się, że się mylę. Nie wiem, w którym miejscu się mylę, bo przecież muszę się mylić. Rozumuję po raz drugi, piąty, pięćdziesiąty i nie widzę błędu. Zbieram informacje, myślę jeszcze raz i nie widzę błędu. Ale boję się nadal.

A jednak postępuję zgodnie z nauką Kościoła. Bezmyślnie, atawistycznie, zagłuszając głos sumienia. Staram się przekonać do idei uległości rozumu i woli. To jest rzecz, która boli najbardziej.

Mam ochotę wypisać się z tej instytucji. Tyle, że to nie jest możliwe. Nie zmienię wyznania, bo nie w tym jest problem. Jestem katoliczką z wyboru rodziców, z chrztu i z własnego wyboru. Chcę tu zostać i chcę, żeby to nie oznaczało zagłuszania głosu sumienia. Nie tracę wiary. Nie brakuje mi wiedzy. Chciałabym być wolnym człowiekiem, bo do tego powołał mnie Jezus. Chciałabym żyć zgodnie z sumieniem i zostać w moim Kościele.

Kłopoty z instytucją

Ilu katolików mogłoby się pod tym podpisać? Myślę, że wielu. Dlatego warto przyjąć do wiadomości, że są ludzie, którzy mają takie lub podobne kłopoty z Kościołem, i uznać, że kłopoty te obnażają pewne rzeczywiste bolączki współczesnego Kościoła.

Dwie spośród nich są szczególnie dotkliwe.

Pierwszą z nich jest sposób funkcjonowania instytucjonalnego wymiaru Kościoła. Bardzo wiele mówi się dzisiaj o tym, że Kościół jest przede wszystkim wspólnotą. To oczywiście – na szczęście – prawda. Istnieje Rzeczywistość, którą dobrze określa nazwa: Ekklesia (greckie imię Kościoła). Pochodzi od słów ekkaleo – wzywać, zwoływać, być wzywanym, zwoływanym. Ekklesia jest więc zwołaniem, zgromadzeniem, wspólnotą. A ponieważ Tym, który zwołuje i gromadzi tę Wspólnotę, jest Duch posłany przez Wskrzeszonego Jezusa, Ekklesia jest świętym, Bożym zgromadzeniem. Wspólnotę tę tworzą wszyscy ochrzczeni, wszyscy nią jesteśmy.

Ekklesia istnieje – istnieje na najgłębszym, duchowym poziomie rzeczywistości. Problem polega jednak na tym, jak rzeczywistość tego Zgromadzenia przejawia się na poziomie społecznym, dostępnym ludzkiemu doświadczeniu. I tu zaczynają się kłopoty. Wspólnota ludzka, zwłaszcza duża wspólnota, która chce mieć pewną trwałość, nie może być tworem całkiem amorficznym. Musi mieć pewne struktury, jej członkowie muszą w określony sposób dzielić funkcje i obowiązki, ktoś musi mieć prawo podejmować rozmaite decyzje, czasami dotyczące wszystkich członków wspólnoty. Można powiedzieć, że duża wspólnota, która ma cechować się trwałością, musi mieć wymiar instytucjonalny. To oczywiste. Tak więc sam fakt instytucjonalnego wymiaru Kościoła nie musi kłócić się z jego wspólnotowym charakterem. Pytanie jednak, czy w Kościele – takim, jakim go rzeczywiście doświadczamy – mamy do czynienia z wspólnotą wyłaniającą z siebie pewne instytucje, czy też sprawy mają się inaczej?

Niewątpliwie istnieją ludzie, mający to szczęście, że doświadczają Kościoła jako wspólnoty, której struktury dobrze służą żywym relacjom międzyosobowym. Jednak w doświadczeniu wielu innych strukturalny wymiar Kościoła funkcjonuje jako hermetyczna instytucja, istniejąca obok wszelkich żywych relacji, w których pozostają. Instytucję tę tworzą biskupi, księża, zakonnicy i zakonnice oraz pewna grupa świeckich zatrudnionych w kościelnych placówkach (parafie, kościelne uczelnie, klasztorne kuchnie itp.). Moce decyzyjne są przy tym niemal wyłącznie w rękach biskupów i księży. Dostać się do tego grona decydentów można zaś jedynie w wyniku dopuszczenia przez tych, którzy już do niego należą. Co jednak bardziej kłopotliwe, instytucja jest wyraźnie oddzielona od tzw. wiernych (czyli przeważającej większości Kościoła). Duchowieństwo stanowi w dużej mierze zamknięte środowisko, żyjące własnym życiem i niezbyt orientujące się w „radościach i nadziejach, smutkach i trwogach ludzi współczesnych” (por. Gaudium et Spes, 1). Tam zaś, gdzie instytucja ta zderza się z życiem ludzi, rodzi się wiele napięć (por. wyżej), w obliczu których świeccy chrześcijanie stają niemal całkowicie bezradni. I pozostaje im co najwyżej możliwość decyzji, czy pozostać w takiej trudnej sytuacji, czy zdystansować się nieco, czy też całkiem „wypisać” z grona osób w jakikolwiek sposób z instytucją powiązanych.

Obraz chrześcijaństwa

Największy kłopot z Kościołem tkwi jednak nie w funkcjonowaniu instytucji, lecz w związanym z nim obrazem chrześcijaństwa. Napisałem: chrześcijaństwa, a nie Kościoła, gdyż na obraz ten składa się kilka dodatkowych elementów.

Jeśli chodzi o obraz Kościoła – dominuje tu metafora stada owieczek prowadzonych przez Pasterzy. Dominacja tego obrazu jest zaś szkodliwa. Racją istnienia Kościoła – Ekklesia – jest wspólnota ludzi z Bogiem. Kościół jest, ma być, miejscem, gdzie jedność ta może się realizować. Kościół pomaga ludziom dążyć do Boga. Tu jednak następuje często zamiana dwóch znaczeń słowa „Kościół”. W miejsce znaczenia Ekklesia – wspólnota wszystkich ochrzczonych zgromadzonych razem przez Boga – podstawia się znaczenie: „instytucja kościelna”, „hierarchia Kościoła” itp. Mówiąc: „Kościół prowadzi ludzi do Boga”, myśli się: „instytucja kościelna, hierarchia, tj. biskupi i księża (plus zakonnicy i zakonnice, plus ew. katecheci) prowadzą ludzi do Boga”. Tak więc w zdaniu „Kościół prowadzi ludzi”, które powinno znaczyć: „wspólnota (jako całość) prowadzi swoich członków”, tj. „członkowie wspólnoty nawzajem się wspierają i prowadzą w drodze do Boga”, pojawiają się dwa oddzielne podmioty: Kościół jako instytucja (która prowadzi) i ludzie (niebędący pełnoprawnymi jej członkami, a co najwyżej jakoś z nią związani, którzy są prowadzeni).

Pasterskostadne rozumienie Kościoła niesie ze sobą poważne – negatywne – konsekwencje, których wyrazem jest m.in. przytoczone na początku świadectwo. Konsekwencje te dotyczą podmiotowości chrześcijan, i to realizującej się nie tyle w obszarze społecznym (tj. dotyczącym takich spraw, jak np. wpływ na organizację parafii), ile na znacznie głębszym poziomie. Ów brak podmiotowości to stłamszenie rozumności i wolności w sferze religijnej.

Zrozumienie siebie i swojej relacji do Boga jest konieczne w ludzkim dążeniu do Boga. Dlatego prowadzenie do jedności z Bogiem obejmuje, jako jeden z kluczowych elementów, pomoc w zrozumieniu tej relacji. Tu pojawia się kwestia tzw. nauczania Kościoła. Jaka jest treść tego pojęcia? Wizja pasterskoinstytucjonalna prowadzi do interpretacji, wedle której nauczanie Kościoła wyraża się w tym, co mówi papież, biskupi i księża. Szeregowym katolikom pozostaje chrześcijańskie posłuszeństwo i przyjęcie „nauczania Kościoła” na wiarę. Chcesz wiedzieć, jaka jest nauka Kościoła na jakiś temat? Zapytaj księdza, posłuchaj biskupów, poczytaj, co na ten temat napisał papież. Czy jest np. powszechnie przyjęte, by gdy chce się poznać naukę Kościoła na temat chrześcijańskiego przeżywania małżeństwa, słuchać, co mają na ten temat do powiedzenia doświadczeni, szczęśliwi małżonkowie? Ilu katolików wie, że dobrze byłoby, gdyby sami poszukiwali, zgłębiali, dociekali, a nawet eksperymentowali, by znaleźć najwłaściwszą drogę do Boga, sposób otwarcia się na Jego obecność w aktualnych, jedynych i niepowtarzalnych okolicznościach własnego życia?

Kłopot polega na tym, że wielu ludziom wydaje się, iż Kościół (w rozumieniu „instytucja”) ma pewną niemal kompletną doktrynę („nauczanie Kościoła”), zawierającą odpowiedzi na prawie wszystkie pytania, której to doktrynie katolik – jeśli chce być dobrym katolikiem – powinien okazać „uległość rozumu” i przyjąć ją na wiarę. Tendencje do takiego postrzegania doktryny istnieją na poziomie parafialnym, ale także są obecne na najwyższym szczeblu, czego przykładem jest wydanie Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego w formie listy pytań i odpowiedzi. Potrzeba wydania Kompendium uzasadniana była potrzebą posiadania „źródła bezpiecznej doktryny” – gdy katolik ma pytanie, nie musi, a nawet nie powinien, podejmować samodzielnych, czasami żmudnych dociekań (czy jest do nich zdolny? dokąd mogłyby go zaprowadzić?) – lepiej, by otworzył książeczkę, w której znajdzie kilkuzdaniową odpowiedź na nurtujący go problem.

Nic dziwnego, że wielu ludzi sądzi, iż istnieje konflikt między samodzielnym, odpowiedzialnym myśleniem nad najważniejszymi zagadnieniami egzystencji, samodzielnym (dorosłym) poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, jak najlepiej przeżyć życie, a postawą dobrego katolika, który powinien przyjmować to, co mówi Kościół (tj. papież, biskupi i księża), a swoją aktywność intelektualną ograniczyć do co najwyżej obrony nauczania instytucji Kościoła przed zarzutami z zewnątrz.

Kompendialne pojmowanie przesłania chrześcijańskiego zrównuje też w świadomości społecznej wagę wypowiedzi przedstawicieli hierarchii. Oczywiście, bardziej liczy się zdanie papieża od zdania lokalnych biskupów, ale już np. w obrębie wypowiedzi papieskich trudno odróżnić ważniejsze od mniej istotnych. Wszystkie traktuje się najczęściej jako ostateczne określenia wiary i moralności katolickiej. Zapomina się o tym, że wypowiedzi papieskie mają różną rangę, że tylko nieliczne z nich (w XX wieku była taka jedna! – ogłoszenie dogmatu o wniebowzięciu Matki Bożej) mają charakter rozstrzygnięć nieomylnych, z którymi nie można się nie zgadzać i nie wolno dyskutować, jeśli chce się pozostać w Kościele.

Kłopotliwa jest jednak nie tylko „teoria” na temat Kościoła i jego nauczania, problematyczna jest też treść tego, co w świadomości wielu Polaków jawi się jako nauczanie Kościoła.

Konsekwencją swoistego zamknięcia „stanu duchownego” jest rozdźwięk między tym, czego i jak „Kościół naucza” (tj. co i jak głoszą biskupi i księża), a doświadczeniem życiowym wielu świeckich. Nauczanie dogmatyczne pojmowane jest często jako niezbyt zrozumiały system formuł, których związek z życiem jest w przypadku wielu prawd zupełnie niejasny.

Doktryna moralna dotyka życia w sposób bardziej bezpośredni. Jawi się ona jednak często w postaci urągającej i ludzkiej wolności, i Bożej doskonałości. Częste jest pytanie na katechezie (gimnazjum i liceum): „Proszę Pana, a czy [X] to grzech?”. I oczekiwanie jednoznacznej odpowiedzi: tak – nie. Ale gdy podrążyć, jaki sens nadawany jest samemu pytaniu, tj. o co młody człowiek pyta, gdy chce wiedzieć, czy [X] jest grzechem, okazuje się, że chodzi mu o to, czy interesujące go działanie łamie jakiś przepis zawarty w „moralnym nauczaniu Kościoła”. Próba nakierowania rozmowy na takie zagadnienia, jak: czy działanie, o którym mowa, rozwija czy też niszczy jego osobę, czy sprzyja/przeszkadza nawiązywaniu lub pogłębianiu relacji międzyludzkich, czy może czynić innym krzywdę, a w końcu – jak się ma do ostatecznego sensu życia (czyli do relacji z Bogiem), próba taka budzi zdumienie.

Nauczanie moralne słyszane na kazaniach, katechezie czy gdzie indziej jawi się bowiem często właśnie jako zbiór przepisów określających powinności katolika. Powinności te są przedstawiane jako polecone przez Boga, których wypełnianie będzie przez Niego nagrodzone, zaniedbywanie – ukarane. Trudno jednak powiedzieć, jak ów system powinności i nakazów wiąże się z szczęśliwym, mądrym życiem prowadzącym do pełni człowieczeństwa. Z dwóch sposobów wyjaśniania pojęcia grzechu, obecnych w Katechizmie Kościoła Katolickiego (KKK 1846–1864): (1) takiego, który zwraca uwagę przede wszystkim na aspekt relacyjny, a zwłaszcza na miłość, i (2) takiego, który widzi w grzechu przede wszystkim przekroczenia prawa, w powszechnej świadomości prawdopodobnie dominuje ten drugi. Chrześcijaństwo nie wydaje się drogą do pełni życia. Wizja Boga zaś, jaka wyłania się przy okazji, ociera się o bluźnierstwo – to małostkowy pedant, który z sobie tylko znanych przyczyn wtrąca się do tego, co jem w piątek albo w jaki sposób kocham się z żoną.

Ale jednak wizja pierwsza – postrzegająca grzech w kontekście relacji do Boga – istnieje. I to ona jest głębsza, ważniejsza, bardziej fundamentalna. Wizja chrześcijaństwa jako drogi ku pełni człowieczeństwa – własnego i bliźnich – drogi, którą idziemy we Wspólnocie zwołanej przez Boga samego (Ekklesia), jest prawdziwa: „Udziałem tego ludu stała się godność i wolność synów Bożych, w których sercach Duch Święty mieszka jak w świątyni. Prawem jego stało się przykazanie nowe miłowania, jak Chrystus nas umiłował” (Lumen Gentium, 9).

Miłość usuwa lęk

Nie wypisuj się z instytucji. Nie przejmuj się nią za bardzo. Ona nie jest taka ważna. Mieszka w Tobie i prowadzi Cię Duch, który nie jest duchem niewoli, pogrążającym nas w bojaźni (por. Rz 8,15). „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” (Ga 5,1). Nowe Prawo Ewangelii, to – jak pisze św. Tomasz z Akwinu – nie Dekalog, nie tekst Nowego Testamentu nawet, lecz łaska Ducha Świętego, działająca w sercach wiernych (por. Summa Theologiae I–II, 106,1). Duch prowadzi nas do pełni życia. Wyzwala twórczość. Pozwala na samodzielne, odważne poszukiwanie najlepszej drogi i nieprzejmowanie się nawet poważnymi błędami popełnianymi w dobrej wierze, bo „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra” (Rz 8,28).

Kościół, nawet gdy doświadczenie codzienne temu przeczy, nie jest instytucją, lecz wspólnotą. Jest Boży, a nie papieski czy biskupi. Nie jest tak, że chrześcijanin musi w uległości rozumu i woli tłumić swoją dojrzałość. Nie jest tak, że istnieje jakaś nauka Kościoła, którą dałoby się zamknąć w Kompendium. Kościół – o ile jest wierny swojemu Mistrzowi – nie ma swojej nauki. Otrzymał w darze i niesie w sobie – jak w glinianym naczyniu – PrawdęOsobę, która jest Drogą i Życiem. I nie jest tak, że tę Prawdę, Drogę i Życie zrozumiała raz na zawsze jakaś instytucja i „podaje do wierzenia” zwykłym ludziom. Cały czas „wzrasta bowiem zrozumienie tak rzeczy, jak i słów przekazanych, już to dzięki kontemplacji oraz dociekaniu wiernych, którzy je rozważają w sercu swoim (por. Łk 2,19.51), już to dzięki doświadczalnemu pojmowaniu spraw duchowych, już to znowu dzięki nauczaniu tych, którzy wraz z sukcesją apostolską otrzymali niezawodny charyzmat prawdy. Albowiem Kościół z biegiem wieków dąży stale do pełni prawdy Bożej, aż wypełnią się w nim słowa Boże” (Dei Verbum, 8).

Tak, owszem, biskupi (w tym szczególnie biskup Rzymu) i księża mają swoją niezastąpioną misję do spełnienia. Ale tylko wewnątrz Wspólnoty „równych co do godności i działania” (Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 208), a nawet, jak zauważa cytowany wyżej tekst soborowy: na ostatnim miejscu. Wobec Boga wszyscy jesteśmy dziećmi. Wobec siebie – jesteśmy dorośli. Odwagi. Bóg jest miłością. Miłość usuwa lęk (por. 1 J 4,8.18).

Mam ochotę wypisać się z tej instytucji
Katarzyna i Piotr Sikorowie

wieloletnie małżeństwo, mają dwóch synów i córkę, wykładają na wyższych uczelniach: Katarzyna – psychologię na UJ, Piotr – teologię na PAT. Mieszkają w Krakowie....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze