Święty Józef. Niedopowiedziana historia
Spieszę z wyjaśnieniem: nic nie brałem. W tytule nie chodzi o specyfik, którego zażycie poprzedziło pisanie niniejszego felietonu. W godce (mowie), którą posługują się zwłaszcza rdzenni mieszkańcy śląskiej prowincji, określenie „po leku” nie ma nic wspólnego z medycyną. Najczęściej występuje ono we frazie nieco dłuższej, która brzmi: „brać coś po leku”. Chodzi głównie o sposób podejścia do wykonywanej czynności. „Po leku” oznacza zarazem: powoli, spokojnie, metodycznie, z dystansem emocjonalnym, bez zacietrzewienia. Pamiętam, że w dzieciństwie najczęściej słyszałem to wyrażenie od dorosłych w postaci „weź se to, synek, po leku”. Na przykład wtedy, gdy toczyłem walkę z zacinającym się brzeszczotem piłki do metalu. Miałem może z sześć lat i usiłowałem przeciąć jakiś stalowy pręt. Oczywiście starałem się to zrobić efektownie, czyli szybko. Im bardziej się zapalałem, tym częściej i gwałtowniej brzeszczot „kantował” i blokował się. „Weź se to, synek, po leku” – padała z ust mojego ojca sakramentalnie śląska instrukcja do wszystkiego.
Od jakiegoś czasu fraza ta przychodzi mi na myśl dość często. Po pierwsze, przy czytaniu teologicznych bądź teologizujących komentarzy w internecie. Po drugie, przy czytaniu, słuchaniu lub oglądaniu katolickich blogerów i publicystów. Kiedy słyszę pewność, z jaką niektórzy wygłaszają marnie uargumentowane tezy, oceniają innych z wyżyn nadanego samemu sobie autorytetu, przedstawiają prywatne opinie jako nauczanie Kościoła albo to nauczanie mniej lub bardziej subtelnie kontestują, to nieodparcie włącza mi się myśl: „Weź se to, synek, po leku”…
Możliwość nieograniczonego publikowania i kolportowania treści wymusza poważną refleksję nad tym, jak formować chrześcijan do odpowiedzialności za słowo. Jeśli tej refleksji nie podejmiemy, już niebawem za to, czym karmią się chrześcijanie (poza słowem na niedzielnej Eucharystii), odpowiadać będą głównie algorytmy, poprzez które Facebook, Twitter czy YouTube – o Google czy Bingu nie wspominając – ustalają hierarchię proponowanych użytkownikom treści. A jakoś nie chce mi się wierzyć, że w algorytmach tych ukryto chrześcijańskie pryncypia. Albo choćby stoicką etykę. Raczej chodzi o zysk, a jeśli tak, to głównym kryterium jest klikalność. Za chwilę (optymistycznie zakładam, że jeszcze tak nie jest) to właśnie ona będzie miała większy wpływ na to, co dociera do wiernych niż pasterze wspólnot. Jeśli więc zadaniem tych ostatnich jest czuwanie nad treścią i stylem nauczania w Kościele, to chyba muszą nieco więcej uwagi poświęcić internetowi.
Ci, którzy publikują w sieci, dobrze wiedzą, jak ważna jest klikalność. I że radykalizacja poglądów oraz częste zabieranie głosu, by utrzymać się na topie, ma w tym przypadku większe znaczenie niż publikowana treść. Możemy marudzić, że wina jest po stronie odbiorców. Ale tu właśnie zaczyna się odpowiedzialność formacyjna: autorzy treści nie powinni świadomie karmić potwora.
Być może ci, którzy publikują, nie do końca rozumieją mechanizmy rządzące internetem i popularność swoich poglądów uznają za kryterium ich słuszności. Droga do spirali radykalizacji staje otworem (zwłaszcza jeśli np. wideoblog przy okazji generuje przychód…). Chciałbym wierzyć, że wielu radykalnych (zwłaszcza młodych) publicystów internetowych nie mąci w ludzkich głowach rozmyślnie i z premedytacją. I że są w stanie zrozumieć i przyjąć braterskie napomnienie: „Weź se to, synek, po leku”.
To samo zresztą dotyczy odbiorców. Nim klikniesz, udostępnisz, przekażesz dalej: „Weź se to, synek, po leku”!
Oceń