Pytanie Boga
Sierpień i wrzesień obfitują w rocznice wydarzeń istotnych dla najnowszej historii Polski. W tym roku mój odbiór wszystkich obchodów i uroczystości był na tyle intensywny, że sprowokował refleksję i pytanie: Co jest najpaskudniejszym dziedzictwem ostatniego wieku? I gdzie najbardziej potrzebne jest nawrócenie?
Nie będę przedstawiał pełnej listy nominowanych kandydatów – od początku miałem swojego lidera. Może dlatego, że na śląskiej prowincji to, o czym chcę napisać, ma specyficzną formę, którą trudno zignorować. Ciąg- nie się za nami (zapewne od czasów zaborów, ale komunizm znacząco się do tego przyczynił) tendencja do postrzegania, rozumienia i opisywania codzienności w kategoriach „my” i „oni”. Starsi pamiętają, ale młodszym warto przypomnieć – „onymi” zwykło się nazywać tych, o których w negatywnym kontekście bezpieczniej było nie mówić. A przecież głównie o te negatywne konteksty chodziło. „Oni” byli bowiem odpowiedzialni za wszystkie nieszczęścia i niedogodności życia – od narodowego upokorzenia, jakim była zależność od Sowietów, po brak papieru toaletowego, nękający ludność PRL-u.
Na śląskiej prowincji sytuacja była tym bardziej niewesoła, że do ogólnopolskiego znaczenia „onych” dokładało się znaczenie regionalne. „Oni” mieszkają za wodą Brynicy i Przemszy – „w Polsce”. Wychowałem się w granicznej miejscowości nad jedną z tych wód i dobrze pamiętam, jak ważne było budowanie naszej tożsamości w opozycji do „onych” zza wody. My uważaliśmy się za mieszkańców cywilizowanego świata, który (gdyby oczywiście nie „oni”) mógł być krajem mlekiem i miodem płynącym. Nasze przekonanie wzmacniała taktyka ówczesnych władz polegająca na obsadzaniu kadry zarządzającej ludźmi z Zagłębia, czyli pochodzącymi zza wody.
Jednym słowem – „onych” do obwiniania mieliśmy w Polsce długo i pod dostatkiem. Przez taki kawał czasu można się dość skutecznie oduczyć, że samemu za coś się odpowiada i współodpowiada. Myślę, że właśnie dlatego narodziny „etosu solidarności” są dla mnie fenomenem graniczącym z cudem. Ludzie na masową wręcz skalę spróbowali myśleć w kategoriach „my”. Budować tożsamość nie przez relację do oponenta, ale przez relację do wartości. I to jeszcze z godnym świętych, choć zapewne politycznie naiwnym pragnieniem przekroczenia podziału przez przebaczenie „onym”. Moc tego cudu ciągle drzemie w tekstach Popiełuszki czy Blachnickiego, o Tischnerze nie wspominając…
Nie łudzę się – nie wszyscy wówczas do głębi przeżyli tę przemianę myślenia. Wielu, może i większość, uczestniczyło w ruchu, dalej myśląc głównie o tym, że „onych” trzeba pokonać. I tak oto „oni” przetrwali w naszej nienawróconej społecznej świadomości. Tyle że wraz z pluralizacją społeczeństwa nastąpiła pluralizacja „onych”. Zamiast jednego bipolarnego układu mamy całą masę „mych” i „onych”, w których można do woli przebierać. Na śląskiej prowincji wciąż niestety nie pozbyliśmy się nieufności do tych zza wody. Najbardziej doskwiera mi to w Kościele. Tak zwana debata publiczna aż trzeszczy od diagnoz obecnej kondycji Kościoła za pomocą wskazywania „onych” winnych. Dla jednych przyczyną wszelkiego zła jest „Kościół otwarty”, dla innych pewne radio, dla jeszcze innych pewien sobór. Lista jest długa: mafia Tuska, mafia czarnych, świeccy mało zaangażowani i grzeszni, dziennikarze wrażych mediów… Tylko czy czasem na końcu, przerzucając całą odpowiedzialność na „onych”, nie stajemy się faktycznie niezdolni do nawrócenia? Bo obecność „onych” pozwala nam – jakże wygodnie – nie dostrzegać własnej współodpowiedzialności.
Muszę się nawracać ku „my” – taka jest konkluzja moich sierpniowo-wrześ- niowych rocznicowych rozterek. Program co najmniej na październik. Bo przepaść do „onych” sama z siebie się nie zasypie. Przeciwnie – ma tendencję do pogłębiania się. Jeśli raz zacznie się budować własną tożsamość w opozycji do innych, to głównym sposobem na jej wzmocnienie jest – niestety – akcentowanie różnic i dystansu. Nie wolno się w sobie na to zgodzić.
Oceń