Korek na drodze i natrętna mucha
fot. neonbrand / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 votes
Wyczyść

Z natury jesteśmy ekstremistami – chcemy przeżywać tylko pozytywną stronę rzeczywistości, nawet za cenę utraty kontaktu z nią.

Złoszczę się na dzieci, nienawidzę swojej pracy, a zwłaszcza szefa, i zupełnie nie radzę sobie z tymi uczuciami. Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie żałuję i pragnę się poprawić! – tak w temacie złości mogłaby wyglądać spowiedź przeciętnego Kowalskiego. Problem pojawia się wtedy, gdy powtarza się ona regularnie i w niezmienionej postaci. Albo jeszcze gorzej, gdy zmianie ulega jedynie obiekt tych gorących uczuć, a elementem stałym i na dodatek wciąż rosnącym pozostaje gniew w jego wielobarwnych przejawach. Robocza teza naszych rozważań brzmi śmiało: złościmy się na wszystkich, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy i nie sposób się od tych złości uwolnić. Tym samym pod znakiem zapytania stawiamy postanowienie poprawy, a może i ważność samej spowiedzi. Jak to zmienić? Jak inaczej przeżywać własne złości, gniewy i nienawiści? Proszę się przygotować na zasadniczy wstrząs: nie można tego zmienić, nie zmieniając całego siebie.

Spowiedź niczym strzyżenie trawników

Paradoksalnie, im bardziej będziemy próbowali pozbyć się tych uczuć, tym trudniej będziemy sobie z nimi radzili. Niczym w tej brytyjskiej anegdotce o emigrancie, który próbował dorównać swojemu angielskiemu sąsiadowi w pielęgnacji trawnika przed domem. Mimo wielkich starań efekt był mizerny. W końcu zdobył się na odwagę i zapytał o to, co źle robi. – Przecież tak jak ty codziennie podlewam trawnik i regularnie go koszę, nawożę i walcuję – gorączkowo tłumaczył. W odpowiedzi usłyszał proste, flegmatycznie wypowiedziane zdanie: – No tak, ale my to robimy od pięciuset lat. 

Gdy różnice są zbyt wielkie i zwyczajnie szkoda słów, by je wyjaśnić, trzeba się uciec do takiej jak powyższa paradoksalnej odpowiedzi. Trzeba dać do myślenia, bez zbytniego wikłania się w szczegółowe kwestie, które przesłonią zasadniczy cel. Różnicy między amatorem a profesjonalistą nie zniweluje ślepe i zewnętrzne naśladowanie kilku czynności. Trzeba czegoś więcej, by zasypać ten jakościowy Rów Mariański. W naszym przypadku pomocą niech będzie uproszczony schemat ludzkiego postępowania: widzieć – rozumieć – działać. Na każdym z tych etapów istnieje ogromna przepaść pomiędzy amatorem a profesjonalistą, której nie sposób oczywiście omówić w tak krótkim artykule. Dlatego ograniczę się do zasygnalizowania kilku ważkich kwestii. Ufam, że będą one na tyle praktyczne, że zmuszą do pogłębionej refleksji na ten temat. 

Zanim przejdę dalej, odniosę się jeszcze do barwnego porównania użytego na początku. Spowiedź oczywiście może przypominać strzyżenie trawnika, ale – jak we wspomnianej anegdotce, tak i w życiu sakramentalnym – różnica tkwi w podejściu do wykonywanej czynności. Większość z nas ma negatywne nastawienie do spowiedzi: ot, przykra konieczność, smutny obowiązek (przynajmniej raz do roku), warunek przystąpienia do komunii świętej. Gdyby się nam udało zmienić nastawienie na pozytywne, to być może i spojrzenie na problem złości stałby się prostszy. Chodzi przecież o pełne miłości pielęgnowanie relacji z Bogiem, a nie o niewolnicze maltretowanie własnego sumienia w imię bliżej nieokreślonej doskonałości. To by dopiero była rewolucja, gdybyśmy odkryli, że bycie wierzącym i praktykującym katolikiem to przywilej i wielka przygoda, ale przecież nikt tak o tym nie pisze poza kilkoma egzaltowanymi, starymi dewotami.

Widzieć – uczucia jako cenne źródło informacji

Trzeba przypomnieć, że każda najprostsza i najbardziej banalna czy bezwiedna emocja (np. gwałtowna reakcja na dźwięk klaksonu samochodowego na ulicy) w swojej strukturze odzwierciedla całego człowieka i wszystkie jego władze, czyli rozum, serce i wolę. Każda emocja rozpoczyna się od percepcji bodźca i jego oceny (element poznawczy), po czym następuje reakcja organizmu, pozytywna lub negatywna w zależności od wcześniejszego doświadczenia (element emocjonalny), która otwiera drogę jakiemuś działaniu, na przykład unikowi w przypadku niebezpieczeństwa (element wolitywny). Nawet nieświadome odruchy (np. gwałtowna ucieczka z jezdni na dźwięk klaksonu) opierają się na tym schemacie, bo zbudowane zostały w oparciu o wcześniejsze doświadczenia. Analizując je z bliska, możemy odkryć źródło ich pochodzenia, a tym samym – już poprzez świadome działanie woli – skorygować dalszy rozwój, czyli nasze reakcje. Innymi słowy każda emocja i uczucie są cennym źródłem informacji, ale by móc je właściwie wykorzystać, trzeba najpierw pozwolić im jakoś zaistnieć i wybrzmieć, a następnie zdobyć się na wysiłek cierpliwej analizy, by wreszcie podjąć skuteczne działanie. Sęk w tym, że negatywnym emocjom nie dość, że nie chcemy się przyglądać, to na dodatek źle je rozumiemy i jeszcze gorzej pod ich wpływem działamy. Powielamy utarte schematy, zamiast je skutecznie korygować i prostować. Przykładowo, cytowany wcześniej Kowalski widzi tylko gniew, który się z niego wylewa na dzieci, na szefa i pracę oraz na samego siebie („nie radzę sobie!”), choć zauważenie tego ostatniego wymaga już pewnego duchowego wyrobienia. Chciałby się nie złościć, bo przeszkadza mu to w relacjach z bliskimi i w pozytywnej samoocenie. Gdyby jednak go zapytać o historię gniewu, gdyby uważniej posłuchać tej opowieści i nieco inaczej skojarzyć fakty, być może okazałoby się, że jego gniew jest starszy niż jego dzieci, a i szef w pracy nie jest wcale tym najgorszym w jego życiu. Dzieci i szef są jedynie kozłami ofiarnymi, bez których nie potrafiłby nawet nazwać tego, co czuje. Status ofiar też nie jest jednakowy: ponieważ względem szefa nie może wyrazić wprost swojego niezadowolenia, to wentylem bezpieczeństwa stały się dzieci, które – ponieważ są dziećmi – nigdy nie przestaną dostarczać powodów, by żywić, skądinąd czasami słuszne, niezadowolenie lub wręcz gniew.

Uczucia i emocje włożone w szeroki kontekst historii życia przestają być takie straszne i niezrozumiałe. Przeciwnie, okazuje się, że nadają temu życiu dynamizm i koloryt, bez którego byłoby ono szare i nudne. Co więcej, nie trzeba ich wcale wycinać i usuwać, wręcz przeciwnie, należy je pielęgnować i co najwyżej porządkować, by przeżywać je dojrzalej. To nie emocje i uczucia podlegają ocenie moralnej, ale to, co pod ich wpływem myślimy, mówimy i czynimy. 

Rozumieć – zdolność rozeznania duchowego

Jeśli już udało nam się nieco oddemonizować negatywne uczucia i emocje, to być może łatwiej przyjdzie czytelnikowi przyjąć prawdę o „niespokojnym sercu człowieka”. Wszyscy znamy i akceptujemy słynne słowa św. Augustyna z jego Wyznań: „Niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie”. Często i łatwo je cytujemy, ale znacznie trudniej przychodzi nam godzić się z ich konsekwencjami, czyli z obecnością niepokoju w życiu. A przecież od przyjęcia tej prawdy zależy pogodzenie się też z kolejnym krokiem, to znaczy z koniecznością ciągłego rozeznania duchowego. Dobitnie o tym pisał Sobór Watykański II: „Zakłócenia równowagi, na które cierpi dzisiejszy świat, w istocie wiążą się z bardziej podstawowym zachwianiem równowagi, które ma miejsce w sercu ludzkim. W samym bowiem człowieku wiele elementów zwalcza się nawzajem. (…) Przyciągany wieloma ponętami, musi wciąż wybierać między nimi i wyrzekać się niektórych” (KDK 10). Ale my mamy z tym kłopot od zarania dziejów. Albert Görres, niemiecki psycholog i psychiatra, twierdzi, że u początku katastrofy, którą był grzech pierwszych ludzi, znajduje się rezygnacja z daru rozróżniania, z rozeznawania duchowego w momencie kuszenia, a mówiąc prościej – odróżnienia iluzji, jaką jest grzech, od rzeczywistości daru Bożego. Po upadku „instrumentalne, dokonujące selekcji na zasadzie egoistycznych interesów rozum i uwaga tracą z pola widzenia sprawę Bożą oraz samo wyczucie tego, co boskie, i jego odzwierciedlenia w rzeczach stworzonych”. Trzeba temu zaradzić.

Przede wszystkim należy przypomnieć, że naturalnym stanem życia człowieka jest stan pewnego napięcia i konfliktu. Może najlepszą ilustracją tej prawdy będzie dość dobrze znana teoria Erika Eriksona na temat ludzkiego rozwoju, przedstawiająca poszczególne etapy życia jako rodzaj konfliktu, który jednostka musi rozwiązać, np. zaufanie vs. brak zaufania; autonomia vs. wstyd, niepewność; inicjatywa vs. poczucie winy itd. Co ciekawe, właściwe rozwiązanie konfliktu nie polega na tym, że zniknie raz na zawsze biegun negatywny tych konfliktów (brak zaufania, wstyd i niepewność, poczucie winy itd.), ale raczej na utrzymaniu obu biegunów w optymalnym napięciu, tak by przeważył biegun pozytywny. Przykładowo na pierwszym etapie życia chodzi o to, żeby się wykształciło „podstawowe zaufanie”, ale jednocześnie, by nie stało się ono synonimem naiwności i bezkrytycyzmu, musi pozostać coś z pierwotnej nieufności. Podobnie przy innych konfliktach. 

O podobną logikę chodzi w kwestii gniewu. W naszym organizmie nieustannie toczy się walka – poczynając od poziomu fizjologicznego, a kończąc na duchowym – między tym, co negatywne a pozytywne (nie zawsze i nie od razu chodzi o złe i dobre w sensie moralnym). Idzie o to, by w tej walce przeważyło to, co pozytywne. Dlaczego? Dlatego, że od wyniku tego zmagania zależy np. nasza zdolność percepcji, a w dalszej kolejności nasze wybory. Żaden inny teren badania nie jest bardziej wdzięczny do wykazania tej właściwości niż właśnie emocjonalność. Jak to się dzieje, że gdy jesteśmy rozdrażnieni i niespokojni, to nawet najdrobniejszy powód – korek na drodze i natrętna mucha, której nie sposób odpędzić, są doskonałym pretekstem do rozpalenia i erupcji naszej złości? A gdy jesteśmy w dobrym nastroju lub w stanie zakochania, to nawet nie zauważymy, że stoimy w korku, a brzęczenia wstrętnej muchy nawet nie usłyszymy? Przeciwnie, słońce i gorące rytmy z samochodowego radia dodadzą nam skrzydeł. Przypadek? Nie, raczej reguła. Emocje i uczucia stanowią filtr, poprzez który oglądamy ten świat. Chodzi więc o to, by zakładać odpowiednie filtry – te pozytywne poszerzają pole widzenia, te negatywne znacznie zawężają.

Problem w tym, że z natury jesteśmy ekstremistami – chcemy przeżywać tylko pozytywną stronę rzeczywistości, i to – w patologicznych przypadkach – nawet za cenę utraty kontaktu z nią. Dojrzałość zaś polega na pokornym przyjęciu ambiwalencji, którą napotykamy w sobie oraz w otaczającym nas świecie. 

Działać – unikać ekstremalnych rozwiązań

W psychologii od dawna mówi się o trzech sposobach wyrażania agresji: dwóch ekstremalnych (bezpośrednim rozładowaniu agresji lub jej wypieraniu ze świadomości) oraz pośrednim – kontrolowanym wyrażaniu agresji – które jest przedstawiane jako najlepsze i najdojrzalsze. Choć nie jest to szczyt wiedzy na ten temat, to jednak z racji popularności tej teorii chciałbym się do niej odnieść.

Oba ekstremalne rozwiązania wbrew pozorom mogą być z sobą powiązane. Główny bohater filmu Upadek (Falling down w reżyserii Joela Schumachera z 1993 roku), w którego wcielił się Michael Douglas, jest przedstawicielem opcji „wypierania” i tłumienia przejawów agresji. Jednak na skutek zbiegu okoliczności (m.in. w wyniku utkwienia w korku w upalne letnie popołudnie i z powodu natrętnej muchy) staje się bohaterem przeciwnego bieguna: daje niekontrolowany upust swojej agresji i rozbija wszystko, co staje mu na drodze. Mimo dość banalnej treści film nie przestaje się cieszyć powodzeniem, pewnie dlatego, że wyraża naszą silną, choć nieświadomą żądzę krwi. Powrót do prymitywnych sposobów wyrażania agresji od czasu do czasu jest kuszącą perspektywą, ale oprócz zniszczeń w różnej postaci niczego nie rozwiązuje.

Warto jednak podkreślić, że omawiane tu przejście od jednego do drugiego ekstremum nie jest żadnym wielkim wyjątkiem, a raczej regułą. Wystarczy jakiś minimalny bodziec i nieco sprzyjających okoliczności, a nasza zbrodnicza natura ujawni się w pełni. Przekonuje o tym sławny eksperyment Phillipa Zimbarda z grupą zdrowych psychicznie mężczyzn, których umieścił w zamkniętej przestrzeni, dzieląc na dwie grupy: więźniów i strażników. Eksperyment, który miał trwać czternaście dni, został przerwany po sześciu dniach, bo uczestnicy zbyt dosłownie zaczęli odgrywać swoje role (nieźle przedstawia to obraz Eksperyment Olivera Hirschbiegela z 2001 roku). Historia, także współczesna, pokazuje jednak, że tego rodzaju eksperymenty często dzieją się na naszych oczach, ale nie sposób ich zatrzymać. Wojna w byłej Jugosławii, ludobójstwo w Rwandzie, prześladowania chrześcijan w różnych częściach świata unaoczniają, że agresja zwyczajnych ludzi raz spuszczona z łańcucha nie jest w stanie zatrzymać samej siebie. I jej sile nie potrafi się oprzeć żaden przeciętny Kowalski, niezależnie od koloru skóry i religii.

Tłumienie agresji też nie jest dobrym rozwiązaniem, choć niewątpliwie jest lepsze – po owocach da się to zweryfikować – niż niekontrolowane wyrażanie złości. Choć przecież psychoanalitycy straszą nas konsekwencjami zbytnio stłumionej agresji: depresją, chorobami psychosomatycznymi itp.

Wyrażać, ale w sposób kontrolowany

Pozostało jeszcze omówić krótko najlepszą z możliwych metod radzenia sobie z agresją. Jednym z niewątpliwych osiągnięć, jakie dała światu psychoanaliza, jest umiejętność rozmawiania o rzeczach, o których wcześniej milczano. Nawet jeśli same rozwiązania czasem okazywały się błędne, to jednak zachęta, by rozmawiać o problemach, była krokiem naprzód. Tak często dziś wyśmiewane zdanie: „Czy chcesz o tym porozmawiać?”, nadal zawiera w sobie klucz do rozwiązania wielu problemów, także tego, który jest tematem naszych rozważań. I choć samo porozmawianie o problemach czasem niczego od razu nie rozwiązuje, to jednak rozwiązuje język i uruchamia zdolności człowieka, które w przeciwnym wypadku pozostałyby uśpione: zdolność myślenia, wyrażania emocji i nawiązywania relacji, która w gniewie najczęściej ulega zerwaniu. Być może tego potrzeba także w konfesjonale, choć oczywiście z wyczuciem i umiarem. 

Nie przestaje mnie zadziwiać podejście Jezusa do potrzebujących, których napotykał na swojej drodze. Choć bez wątpienia miał nadprzyrodzony wgląd w sytuację tych osób („nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku; sam bowiem wiedział, co jest w człowieku” – J 2,25), to zawsze zadawał bardzo proste i otwarte pytania oraz z ciekawością słuchał odpowiedzi. Co takiego może zmienić pytanie: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”. Może nic, a może wszystko. Widać Bóg ciągle szuka w nas partnerów dialogu, a nie ślepych naśladowców. Jeśli On nie traci pokładanej w nas nadziei, to o ileż bardziej spowiednik, który słyszy po raz setny wspomniane wyznanie grzechów Kowalskiego. Jakaś wersja pytania: „Co chcesz, abym Ci uczynił?” – mogłaby odblokować twórcze siły i otworzyć nowe horyzonty.

Korek na drodze i natrętna mucha
Stanisław Morgalla SJ

urodzony 26 grudnia 1967 r. w Rybniku – jezuita, psycholog, kierownik duchowy, profesor i wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie. Autor książek: Dojrzałość osobowościowa i religijna, Miło...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze