Drugi List do Koryntian
Przepisy prawne powinny respektować prawa człowieka, w sposób szczególny te podstawowe: do życia, wolności myśli, sumienia i wyznania, równości wobec prawa.
Nie znam nikogo, kto byłby zadowolony z płacenia podatków. Z reguły wszyscy pomstują, ale płacą. Takie jest prawo. Nieprzestrzeganie go zda się na nic, bo fiskus i tak nas dopadnie, a wtedy zapłacimy znacznie więcej. Płacą zatem biedni i bogaci, wykształceni i prości, wierzący i niewierzący, płacą wszyscy ci, których obowiązuje prawo podatkowe. Nie chcą, ale muszą. Niepłacenie jest przestępstwem. Czy takie przestępstwo jest złem moralnym? Można je w taki sposób ocenić, kiedy złamany przepis prawny narusza zarazem porządek natury moralnej. W tym akurat przypadku znalezienie powszechnie wiążącej normy moralnej, która wspierałaby prawny obowiązek płacenia podatków, nie jest specjalnie skomplikowane. Jeden z rodzajów sprawiedliwości – sprawiedliwość legalna albo inaczej współdzielcza – dotyczy między innymi zobowiązań, jakie obywatel ma wobec państwa. Nie są to zobowiązania jednostronne. Zakładamy, że państwo troszczy się o obywateli, a ci przez płacenie podatków zapewniają mu sprawne funkcjonowanie. Nie oznacza to, że obywatele nie mają prawa protestować z powodu drakońskich podatków! Kwestia ich wysokości jest jednak wtórna (aczkolwiek nader wrażliwa) w stosunku do moralnego zobowiązania do ich płacenia. Zobowiązania takie istnieją. Mało tego, wiara nie zabrania, byśmy się im podporządkowali. Nie zabrania nam też podporządkować się wielu innym przepisom wpływającym na nasze życie, np. dotyczącym minimalnego wieku zawierania małżeństw (chociaż wedle prawa kanonicznego jest on dużo niższy: czternaście lat dla kobiety i szesnaście dla mężczyzny – kan. 1083 KPK), obowiązkowi edukacji, prawu budowlanemu. Na próżno zresztą szukać w Ewangelii szczegółowych wskazówek odnośnie do kształtowania ładu ziemskiego – to należy raczej do „cesarza”, a ten nie zawsze racjonalnie ustala obowiązujący porządek rzeczy. Stąd wypracowana przez Żydów tradycja, zawierająca multum przepisów regulujących codzienne życie, była kontestowana przez Chrystusa, dla którego sposób obmywania kubków i dzbanków nie miał większego znaczenia (Mk 7,1–13). Podatki jednak jakieś znaczenie miały.
„Złota rybka” i awers
Rybka nie była dosłownie złota, ale wystarczająco cenna, by jej połowu życzył sobie każdy podatnik. Podatek natomiast był wprawdzie na świątynię, ale ustaliła go władza ziemska. Zanim zatem Jezus posłał Szymona na ryby, zapytał go najpierw o to, od kogo ziemscy królowie domagają się płacenia danin lub podatków: od synów czy od obcych. Szymon nie miał problemów z odpowiedzią, że to obcy powinni płacić; rybę zapewne złowił wraz z „zawartością” zapowiedzianą przez Mistrza, a podatek w postaci znalezionego w jej pyszczku statera został zapłacony. Stater był grecką monetą o wartości czterech drachm, drachma równała się jednemu denarowi rzymskiemu, a denar był przeciętnym wynagrodzeniem za dzień pracy. Niewielki był zatem ten podatek. Ziemscy królowie w czasach Jezusa nie żądali zbyt wiele, przynajmniej na świątynię. Nie o wielkość podatku zresztą chodziło, problem dotyczył samego płacenia, czyli podporządkowania się ziemskim prawom. Synowie nie płacą, a więc Jezusa podatek nie obowiązuje, z Szymonem to już trochę inna sprawa. W Ewangelii czytamy, że Jezus zapłacił przykładnie podatek, bo nie chciał dawać innym powodów do zgorszenia. Z respektowaniem praw „ziemskich królów” – czasami bezzasadnym – niekoniecznie zatem należy walczyć, zakładając, że prawo to nikogo nie krzywdzi, a jego respektowanie nie stanowi nadmiernego ciężaru. Ziemscy królowie nie opodatkowują jedynie świątyni.
Za czasów Chrystusa Palestyna jest okupowana przez Cesarstwo Rzymskie, Cezar nakłada na podbite państwo podatki, a ich płacenie jest podwójnie kontrowersyjne, bo poborca jest równocześnie zaborcą. Do Jezusa udaje się zatem delegacja uczniów faryzeuszy i zwolenników Heroda (każda z frakcji ma w tym posłaniu swój interes), licząc na to, że odpowiadając na pytanie o dopuszczalność płacenia podatków, Galilejczyk udzieli odpowiedzi, która z konieczności skonfliktuje go z którąś ze stron. Jezus znajduje bez trudu tertium i pyta o wizerunek na awersie monety podatkowej. Na monecie jest wizerunek Cezara, radzi zatem obłudnym delegatom, by oddali Cezarowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie. Delegaci odeszli jak niepyszni, a słowa Jezusa do dziś cytowane są jako dowód na to, że podatki należy płacić, rzadziej jako zachęta do oddawania Bogu chwały. Popularna interpretacja jest nader uogólniona, bo Jezus wcale nie mówi: „Płaćcie Cezarowi” (do czego chcieli Go sprowokować obłudni wysłańcy), tylko: „Oddajcie Cezarowi, co cesarskie”. A co jest Cezara?
Plenipotencja ludzka i boska
Co należy do Cezara, jak daleko sięga jego jurysdykcja, czego Cezar może żądać od poddanych? Wykluczenie, że cokolwiek może należeć do Boga (opinia wcale nie tak rzadka w dzisiejszym świecie), nie jest równoznaczne z przyznaniem wszelkich prerogatyw Cezarowi. We współczesnych systemach demokratycznych władza „cezarów” jest ograniczona i poddana szczegółowym przepisom prawnym. Te ostatnie, co podkreśla się w każdej dyskusji na temat sprawiedliwego prawa, powinny respektować prawa człowieka, w sposób szczególny te podstawowe: do życia, wolności myśli, sumienia i wyznania, równości wobec prawa. Określa je jednoznacznie Deklaracja Praw Człowieka. Prawo formułowane w obrębie każdej zorganizowanej społeczności powinno zatem pierwszorzędnie zabezpieczać kanon praw podstawowych, co nie znaczy, że wszelkie przepisy prawne będą z nim bezpośrednio związane. Kontestacja przepisów prawa nie jest jednak powodowana jedynie tym, że łamią prawa człowieka, przepisy bywają też niekorzystne dla społeczności lub po prostu głupie. Obowiązujące nas dzisiaj np. prawo o szkolnictwie wyższym nie jest w opinii znaczącej liczby pracowników naukowych prawem, które sprzyja rzeczywistej poprawie jakości kształcenia, mimo że tak bardzo podkreśla potrzebę tej jakości. Jakkolwiek by było, to cesarskie prawo. I nie chodzi bynajmniej o to, żeby milcząco i bez żadnej krytyki przyjmować wszelkie normy stanowione przez „cesarza”, ale by mając świadomość wpływu na to, co cesarskie, zabiegać o poprawę istniejących przepisów. Choć bowiem prawo „cesarza” nie jest nieograniczone ani bezwarunkowe, to alternatywą nawet ostro krytykowanych i odrzucanych przepisów prawnych cesarskiego pochodzenia nie jest „to, co boskie”. Nie jest tak dlatego, że społeczność ziemska – co podkreślono w soborowej konstytucji Gaudium et spes – ma właściwą sobie autonomię, czyli cieszy się (albo i nie, chociaż w innej supozycji) własnymi prawami. Nie ma zatem boskiego prawa o szkolnictwie wyższym ani boskiego prawa budowlanego. Nie zdajemy się w tych kwestiach na Opatrzność i na nadrzędność stanowionych przez Nią praw, staramy się raczej – mając na względzie ludzkie dobro – wypracowywać lub poprawiać już wypracowane kodeksy, prawa i przepisy. Nie musimy wybierać między cesarskim a boskim, raczej między lepszym a gorszym. Oczywiście dla wierzących w tle pozostanie zawsze perspektywa Stwórcy, od którego zależą wszelkie rzeczy stworzone, ale ta perspektywa nie paraliżuje ich wolnych poczynań. Budowniczy mostów nie odwołują się więc do „boskiego prawa ciążenia” i „boskich właściwości wykorzystanych do budowy materiałów”, a wskazówek do formułowania zasad zdobywania awansów naukowych nie znajdziemy w Ewangelii. Możemy wskazać dziesiątki sytuacji, w których nie wybieramy między boskim a cesarskim, ponieważ tylko z cesarskim mamy do czynienia. Wybór – dotyczy to wszelkich wyborów – pojawia się dopiero tam, gdzie istnieje alternatywa; wybór trudny, aczkolwiek roztropnościowy, kiedy obie opcje są dla nas ważne i obie moralnie dopuszczalne, oraz wybór moralnie powinny, kiedy tylko jedną z alternatywnych opcji powinniśmy wybrać. Istnieją jeszcze sytuacje określane mianem moralnych dylematów, w których obie opcje uważane są za moralnie powinne. Nie o nich tu jednak chcemy dyskutować, dość powiedzieć, że za przykład dylematu, w którym „ważone są” boskie i uniwersalne racje, uważany jest kazus Abrahama.
Boskie versus cesarskie?
Zacznijmy od tego, że to, co „boskie”, będzie zawsze wiążące dla tych, którzy „są z Boga”, jak awers na denarze. Nie należy stąd jednak wyciągać wniosku, że prawo boskie i cesarskie to zbiory rozłączne. Z faktu bowiem słusznej autonomii rzeczy tego świata wcale nie wynika, że jest to autonomia niemająca nic wspólnego z zamysłem Stwórcy. Jeśli prawodawcy zależy na dobru człowieka, jeśli szczerze tego dobra szuka, to nawet jeśli, jego zdaniem, świat nie podlega ostatecznie Transcendencji, dojdzie w wielu kwestiach do podobnych wniosków co wierzący. Przecież świat wierzących i niewierzących to wciąż ten sam świat! I ta sama natura ludzka! Dlaczego zatem tyle sporów, tyle zdań odmiennych, tyle wzajemnych oskarżeń – o brak tolerancji, o homofobię, o narzucanie własnej wizji świata, o ideologizowanie, o zabobon i ciemnogród, a ostatnio nawet o okrucieństwo… Długo by pewnie można wyliczać szczegółowe powody tych sporów, ale w istocie rzecz dotyczy „kresu”, i to podwójnie rozumianego. Najpierw tego, że dla wierzących „kres to początek”, a to pozwala im zupełnie inaczej spojrzeć na dramat cierpienia, odchodzenia i śmierci. Choćby wierzący nie wiem jak usilnie podkreślali uniwersalny charakter norm, w tym też norm, które stały się podstawą Deklaracji Praw Człowieka, to w gorących dyskusjach dotyczących w sposób szczególny aplikacji normy „nie zabijaj” nie wolno im zapominać o podstawowej prawdzie wiary, bez której, jak to dobitnie pisze św. Paweł, byłaby ona daremna (1 Kor 15,4). Perspektywa wiary nie czyni żadną miarą z normy „nie zabijaj” normy religijnej, dodaje doń jednak dodatkową motywację opartą na przyjęciu, że życie ludzkie nie zamyka się w wymiarach „tu i teraz”, a to pomaga dostrzec sens jego trwania w sytuacjach zgoła beznadziejnych (pomaga, nie jest bowiem absolutnie wykluczone, że ludzie niewierzący będą w praktyce traktować ludzkie życie z równym szacunkiem). Wierzący, nawet w obliczu nieuchronnego kresu życia, nie będą eliminować cierpienia wraz z cierpiącym, bo w cierpieniu dostrzegają sens. Nie jakoby cierpienie samo przez się było wartością i nie należało dokładać wszelkich starań, by uśmierzać ból cierpiących (bólu zdrady, zawodu i niespełnionych nadziei i tak nie da się niczym uśmierzyć), ale cierpienie nie przekreśla sensu ludzkiej egzystencji, bo na nim życie się nie kończy. Ludzie przekonani o ziemskim kresie egzystencji podważą natomiast sens egzystencji beznadziejnie chorych i cierpiących, chyba że ci ostatni wyrażą wolę dalszego trwania. I nie ma co się im dziwić…
Drugi kres – zapowiedziane było jego podwójne rozumienie – dotyczy rezygnacji z działań jak najbardziej możliwych, ale uznanych za moralnie niedopuszczalne, ponieważ z różnych powodów pozostają one w niezgodzie z przyjmowanym sposobem rozumienia człowieka – jego natury i funkcji pełnionej w społeczności. Ten drugi kres niekoniecznie przyjmowany będzie jedynie przez wierzących, chociaż – podobnie jak poprzednio – odniesienie religijne może być dla wierzących dodatkową, ważną motywacją. Przykładowo: doktryna Kościoła katolickiego nie akceptuje związków homoseksualnych, powołując się zarówno na sens ludzkiej płciowości, jak i na biblijne wersety (1 Kor 6,9), co nie zmienia tego, że już samo odwołanie się do sensu ludzkiej płciowości (jako racji uznania, że to heteroseksualizm, a nie homoseksualizm jest właściwym sposobem realizacji seksualnej aktywności) może stanowić wystarczającą rację odrzucenia homoseksualizmu. Nie wszyscy się z tym zgodzą. Pokaźna część społeczności uważa dzisiaj, że oba typy aktywności seksualnej są równouprawnione, a negowanie tego uznawane jest za wyraz homofobii. Homofobia? Fobie są zaburzeniami, polegają na odczuwaniu silnego lęku nieadekwatnego do rzeczywistego zagrożenia, najczęściej cytowane to klaustrofobia (lęk przed zamkniętą przestrzenią) oraz akrofobia (lęk wysokości). Uznanie aktywności homoseksualnej za moralnie niesłuszną nie jest fobią, jest przyjęciem określonego stanowiska. Wolno je przyjąć, to wolny kraj. Próby nacisku na Kościół, by zmienił przyjmowane stanowisko, są bez sensu – jeśli ktoś nie akceptuje doktryny Kościoła katolickiego, nie musi zgłaszać do niego akcesu. Próby piętnowania homoseksualistów, którym cesarskie prawo nie zabrania tego typu aktywności, też do niczego nie prowadzą. Kiedy na początku naszej ery chrześcijanie stali się rozpoznawalną grupą w Cesarstwie Rzymskim, ich życie znacząco różniło się od życia niechrześcijan i nie było to, zważywszy na treść przesłania Chrystusa, niczym zaskakującym. Może po prostu po upływie dwóch tysięcy lat wracamy do punktu wyjścia… I zamiast ubolewać nad niegodziwością świata lub rzucać gromy na tych, którzy nie podzielają chrześcijańskich ideałów, warto się zastanowić nad tym, co właściwie znaczy być solą ziemi. Oddać Bogu to, co boskie… Z drugiej strony krytycy doktryny moralnej Kościoła katolickiego zbyt szybko odrzucają przyjmowane przez chrześcijan normy, nie dostrzegając (lub nie chcąc dostrzec), że wsparte są one również uniwersalnymi racjami moralnymi. Zapamiętałym „tropicielom” religijnych odniesień dość czasem stwierdzić, że określone stanowisko moralne zostało sformułowane przez katolika, by z góry odrzucić je jako nieracjonalne.
Boskie przed cesarskim
Chrześcijanie mają prawo żyć zgodnie z przyjętym systemem wartości. W praktyce oznacza to, że nie będą podejmować działań zgodnych z prawem, ale kolidujących z ich ideałami, ponieważ boskie jest dla nich ważniejsze niż cesarskie. Jak długo ich deklaracja słuchania Boga bardziej niż ludzi (Dz 5,29) w żaden sposób nie dotyka ani nie narusza praw tych, którzy mają przyjemność żyć inaczej, tak długo tych ostatnich owa deklaracja specjalnie nie wzrusza. I tak jest w zdecydowanej większości przypadków, ponieważ chrześcijańskie ideały zwykle wykraczają poza obowiązujące prawo. Prawo pozwala na aborcję ciężko i nieodwracalnie chorych dzieci, chrześcijańska doktryna ją zdecydowanie wyklucza; chrześcijanie zgodnie z nauką Chrystusa mają przebaczać nawet wrogom, prawo tego nie zabrania. Świeckiemu prawodawcy chrześcijańskie ideały na ogół nie wadzą, problem pojawia się zasadniczo w dwóch przypadkach. Najpierw wtedy, kiedy w pluralistycznym społeczeństwie sprawowana przez wierzących funkcja lub wykonywany zawód wymagają spełnienia działań, które są wprawdzie zgodne z prawem, ale niezgodne z chrześcijańskim systemem wartości, adresatem tychże działań są natomiast osoby, które tego systemu nie podzielają. Podkreślam moralny pluralizm społeczności, ponieważ gdyby tak się złożyło, że jedynymi osobami korzystającymi z usług wierzącego byłyby osoby niepodzielające jego moralnych zapatrywań – np. chrześcijański lekarz znalazłby zatrudnienie w klinice aborcyjnej – wtedy zdecydowanie nie powinien takiej funkcji przyjmować. Zakładając jednak, że lekarz nie pracuje w klinice o takim profilu, a jego pacjentki rekrutują się z różnych grup, zapewne jednym z nich jego postawa będzie odpowiadać, innym zaś nie. Powołanie się lekarza na klauzulę sumienia sprawi wprawdzie, że część pacjentek nie otrzyma tego, na co zezwala im prawo (kwestia zapewnienia im zagwarantowanych prawem usług to osobny problem), ale to nie powód, by odmawiać lekarzowi prawa do wykonywania zawodu. Oczywiście jeśli nadal stoimy na stanowisku, że demokracja pozwala na pluralizm poglądów.
Druga sytuacja, w której deklaracja stawiania boskiego nad cesarskie jest powodem społecznego niepokoju, stanowi w istocie uszczegółowienie poprzedniej. Chodzi mianowicie o pełnienie przez osoby wierzące funkcji parlamentarzysty, czyli kogoś, kto ma realny wpływ na tworzone prawo. Dla niewierzących to najczęściej powód do obaw, że tworzone prawodawstwo budować będzie na skutek działalności takich parlamentarzystów państwo wyznaniowe. To niewczesne obawy. Po pierwsze dlatego, że nikt przytomny nie próbuje dzisiaj norm religijnych uczynić normami prawnymi, to wykluczone. Dalej – moralność jest dziedziną, w której jedne i te same normy, co już podkreślaliśmy, są uzasadniane za pomocą zarówno uniwersalnych, jak i religijnych racji; z faktu przyjmowania przez chrześcijaństwo określonych norm (np. normy „nie zabijaj”), nie wynika, że są one normami religijnymi, notabene heteroseksualizm też nie jest normą religijną. Jeśli zatem parlamentarzysta nalega na respektowanie norm, które skądinąd pozostają w zgodzie z doktryną katolicką, nie można mu zarzucić, że zdąża ku państwu wyznaniowemu. Po trzecie, wybierani w demokratycznych wyborach parlamentarzyści reprezentują różne poglądy, także w kwestiach moralnych, ponieważ reprezentowane przez nich społeczeństwo też nie jest jednorodne co do moralnej wizji. Spieramy się od lat wciąż o te same kwestie, ale w wielu innych jesteśmy zgodni, nagłaśniamy jednak głównie różnice. Skaczemy sobie do oczu już nie tylko wtedy, kiedy się zasadniczo różnimy, ale nawet wówczas, gdy jedynie inaczej interpretujemy te same kwestie. Jakby opętał nas demon bezkrwawej wojny na słowa…
I pomyślmy jeszcze bez emocji: jeśli ktoś deklaruje, że słucha najpierw Boga, to znaczy, że jest uczciwy, prawdomówny, nie zdradza, pomaga potrzebującym, przebacza wrogom, opiekuje się starszymi, nie obmawia drugich, fałszywie ich nie oskarża i jeszcze na dodatek płaci podatki. Jeśli tak, to zdecydowanie niech słucha najpierw Boga! Oby tylko słuchał…
Oceń