Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Nieporozumienia to rzecz ludzka. Nieraz nie potrafimy się odpowiednio wysłowić. Możemy wyrazić się nieprecyzyjnie lub odwoływać się do pojęcia, które rozumiemy inaczej niż nasz rozmówca.
Najczęściej działają anonimowo. Głównie tam, gdzie dzisiaj największa publika – w internecie. W swojej wyobraźni odzierają ludzi z człowieczeństwa jak ze skóry, a następnie przypisują im nikczemne intencje. To eksperci od wylewania pomyj, mieszania z błotem i wdeptywania w ziemię. Ciskają wyzwiskami, kąsają jadowitymi komentarzami i przeklinają swoich „ulubieńców”. Czerpią obsesyjną przyjemność z bezpardonowej walki z tym, co ich oburza. Odmienne opinie działają na nich jak płachta na byka, a rzeczowa dyskusja kojarzy im się z łamaniem kołem. Frustracja sączy się z nich jak ropa z otwartej rany. Uśmierzają swój ból, szukając kozłów ofiarnych, by ubić ich na ołtarzu i dokonać rytuału wybielenia samych siebie. Wszak, rzecz jasna, nie znoszą ani grama krytyki pod swoim adresem, przekonani o własnej nieomylności.
Nietrudno się domyśleć, o kogo chodzi. Amerykanie przypięli im modną już łatkę – „haters” (od ang. hate – nienawidzić, czuć odrazę i wstręt). U nas nazwa ta przyjęła się niedawno w formie sieciowego makaronizmu – hejterzy lub hejtersi. Pełni bezsilności, a czasem i przerażenia, pytamy: Gdzie tkwi zarzewie tej wirtualnej epidemii? Czy mamy do czynienia ze zdziczeniem obyczajów i globalnym prymitywizmem, których nie da się już wyhamować?
Ciemna strona natury
Jaron Lanier, amerykański pionier technologii sieciowych, w książce Nie jesteś gadżetem główną przyczynę tej choroby upatruje w tym, że „Internet promuje w sieci z pozoru radykalną wolność, ale ta wolność, jak na ironię, jest bardziej dla maszyn niż dla ludzi”. Ambiwalentna anonimowość, kontynuuje Lanier, budzi w ludziach „ciemną stronę ich natury”, co uwidacznia się w „odczłowieczaniu” internautów. Istotnie, rzeczywistość wirtualna wprowadza poważne zachwianie w rozumieniu intymności i godności osoby. Myślę jednak, że anonimowość to zaledwie katalizator, choć silny, a nie pierwotna przyczyna „uśmiercania” drugiego człowieka w internecie. W sieci, ze względu na jej zasięg i możliwości, ludzkie ciemności po prostu lepiej widać.
Internetowa nienawiść jest szczególnym przejawem problemu starego jak świat. Kiedyś rozsyłano anonimy i dzwoniono z pogróżkami. Dzisiaj służy do tego mail, forum, YouTube i blog. Nowa jest więc tylko szata i skala zjawiska. Jego istota pozostaje taka sama. Co więcej, hejterzy odsłaniają swoje oblicze także na manifestacjach, w publicznych dyskusjach, na spotkaniach autorskich, podczas konferencji, w mediach i na rozmaitych mównicach.
Plagę hejterstwa można oczywiście zrzucić na karb złego wychowania, uczuciowej niedojrzałości, braku regulacji prawnych, powierzchowności, relatywizmu czy podgrzewania emocji przez media. Badanie tych przyczyn zostawiam psychologom społecznym i socjologom. Mnie bardziej zajmują prowadzące do nienawiści ukryte mechanizmy, których często sobie nie uświadamiamy.
Naprowadził mnie na nie Nowy Testament, a konkretnie 14 rozdział Listu do Rzymian, w którym św. Paweł opisuje specyficzny konflikt, jaki pojawił się we wspólnocie chrześcijan. Spór nie dotyczył jednak samego rdzenia wiary, tego, czy Jezus był Bogiem, czy nie. Poszło o formę oddawania czci Bogu. Dziś tamte problemy mogą się wydawać nieaktualne, jednak zalecenia, które w związku z tym pozostawił św. Paweł, rzucają cenne światło także na przyczyny hejterstwa.
Słabi i mocni
W Kościele rzymskim wykrystalizowały się dwie zantagonizowane grupy. Jednych Paweł nazywa „słabymi”, a drugich „mocnymi”. Rozjątrzyły ich różnice w przeżywaniu religijności. „Słabi”, nawróceni na chrześcijaństwo prawdopodobnie z judaizmu lub innej religii, obstawali przy wegetarianizmie i nie pili wina. „Mocni”, kierując się wolnością podarowaną im przez Chrystusa, jedli wszystko i nie stronili od trunków. Na dodatek „słabi” obchodzili ważne dla nich święta, podczas gdy „mocni” uznawali je za zbyteczne. No i posypały się gromy. „Słabi” zaczęli zarzucać „mocnym” moralny liberalizm; gorszyli się, że ich bracia w wierze pozwalają sobie na takie swawole. W ich mniemaniu, „mocni” stali się powierzchownymi i nieprawdziwymi chrześcijanami. Z kolei „mocni”, pełni poczucia wyższości, uważali „słabych” za ignorantów, którzy utknęli na niższym szczeblu duchowej drabiny i zasklepili się w swoim ascetycznym rygoryzmie. „Słabi”, patrząc z politowaniem na odstępstwo „mocnych”, powiadali zapewne, że ci drudzy nie wierzą „prawdziwie”, bo „nie robią tak jak my”. I na odwrót. „Mocni”, pysznie zadzierając nosa, dawali do zrozumienia „słabym”, że tamci nie opuścili jeszcze jaskini.
Reakcja Pawła na bolączki zwaśnionych grup jest stonowana i zaskakująca. Apostoł łagodnie odsłania słabość „wegetarian”, nie okazuje również pobłażliwości wobec „mocnych”. W imię jedności zajmuje stanowisko pośrednie, unikając polaryzacji i zacietrzewienia. Nie faworyzuje żadnej grupy ani, co ciekawe, nie narzuca odgórnie jedynego słusznego rozwiązania. Zaleca z wyrozumiałością: „Niech się każdy trzyma swego przekonania” (Rz 14,5). Podstawową regułą jest według apostoła rozeznanie wewnętrzne, a nie zewnętrzne prawo i obyczaje. Co więcej, chociaż sumienie nakazuje poszczególnym wierzącym odmienne rzeczy, w obu przypadkach płyną one z inspiracji Ducha i mieszczą się w ramach jednej wspólnoty.
Paweł przedkłada osobę nad ideę, nawet najbardziej szczytną i pobożną. Relatywizuje formę, a uwypukla istotę sprawy. Zakłada we wszystkich dobrą wolę i prawość intencji: „Kto jada wszystko – jada dla Pana. Bogu przecież składa dzięki. A kto nie jada wszystkiego – nie jada ze względu na Pana, i on również dzięki składa Bogu” (Rz 14,6). Nieważne więc, co kto je lub pije, ważne, aby czynił to z myślą o Bogu. Obiektywnie rzecz biorąc, zarówno „słabi”, jak i „mocni” czynią dobro, a jednak nawzajem odsądzają się od czci i wiary, bo czynią je w inny sposób. Dotykamy tu pozornej sprzeczności: jedni jedzą mięso, drudzy nie jedzą, ale wszyscy, o dziwo, służą temu samemu Bogu, bo „żyją dla Pana” (por. Rz 14,8). Ten fundament jedności sprawia, że niektóre przeciwieństwa w obrębie wspólnoty „się znoszą”.
Pan nie odrzuca „słabych”, chociaż jeszcze nie osiągnęli pełnej dojrzałości. Są w drodze. Ale nawet wiara raczkująca jest już wiarą, która podoba się Bogu. Kto nie ma względu na proces wzrostu, grzeszy niecierpliwością. A cierpliwość to pierwszorzędna cecha miłości. Dlatego „mocni” nie powinni ostentacyjnie obnosić się ze swoją wolnością i powstrzymać się od jedzenia mięsa w obecności „słabych”, by ich nie gorszyć. Innymi słowy, chociaż „mocni” są już na „wyższym” etapie duchowego rozwoju, właśnie z tego powodu powinni okazać gotowość do rezygnacji z tego, co słuszne, ale nie najważniejsze. Granicą wolności „mocnych” są więc brat i siostra w wierze. „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść” (1 Kor 6,12) – pisze gdzie indziej św. Paweł. Powstrzymanie się od tego, co słuszne, choć nieistotne, jest oznaką pokory. Problem zarówno „słabych”, jak i „mocnych” polegał na tym, że zamazały się im pryncypia, wskutek czego na czoło wysunęły się sprawy drugorzędne. Najczęściej bowiem o nie kruszy się kopie w ludzkich sporach.
Nasze jest najlepsze
Jak przez pryzmat Pawłowej nauki można spojrzeć na problem hejterstwa? Często zapalnikiem nienawiści jest po prostu lęk. Nakazuje on człowiekowi porządkować rzeczywistość wedle czarno-białego modelu, który nadto wyostrza wszelkie różnice, zwłaszcza w ocenach moralnych. Ludzkie ego skupione na sobie próbuje tak odbierać świat, żeby rzucić go pod swoje stopy, co daje poczucie bezpieczeństwa i kontroli. Odwołując się do Jezusowej przypowieści, można powiedzieć, że w każdym z nas drzemie pragnienie, by zobaczyć pole z samym kąkolem albo z samą pszenicą. Uprawa, w której chwast miesza się ze zbożem, jest dla nas solą w oku. Dlatego trudno nieraz przyjąć, że człowiek, który w jakiejś dziedzinie życia błądzi, może równocześnie w innej dziedzinie czynić coś dobrego lub myśleć całkiem rozumnie.
Konflikt, który św. Paweł starał się rozwiązać, pokazuje również, że największy ból w człowieku rodzi często różnorodność i dobroć, niekoniecznie złe postępowanie. Dlaczego zbrodniarz Barabasz został ułaskawiony, a Jezusa, który nie uczynił nic złego, skazano na śmierć? Choćby dlatego, że Chrystus wskazał inny sposób przeżywania relacji z Bogiem, niepasujący do schematu, z którym zżyli się faryzeusze i arcykapłani. Wolimy to, co znane, a czasem nawet to, co nas uspokaja i nie motywuje do zmiany. By ukoić ból różnorodności, rzucamy się w ramiona myślenia plemiennego, którego sedno można zawrzeć w stwierdzeniu: „Nasze jest najlepsze i najprawdziwsze”. Richard Rohr, porównując serce do stajenki, pisze: „Niestety, większość ludzi tak bardzo przejmuje się swoją stajenką – i tym, czy jest ona lepsza od stajenki innych lub czy tylko ona jest „jedną, świętą, powszechną i apostolską” stajenką – że nigdy nie dochodzi do momentu narodzin Boga w ich duszy. Chciałoby się, aby Bóg był bóstwem plemiennym, „naszym” i tylko „naszym”, „na wyłączność i na wieki”.W podobny sposób można „uplemiennić” ulubioną partię, gazetę, rozgłośnię, jedzenie, a przy tym innych wysłać do diabła.
Zwykle myślenie plemienne ubóstwia to, co Bogiem nie jest, i „wyrównuje wszystko, co się wyróżnia” (Carl Jung). Niewątpliwie, różnorodność męczy, podobnie jak i mnogość opcji do wyboru. Liczba rodzajów pizzy w menu jednych cieszy, a drugich przyprawia o zawrót głowy. A co dopiero z ważniejszymi sprawami? Wszyscy potrzebujemy trwałych punktów odniesienia, rzeczy sprawdzonych, żeby się nie zagubić. Eksperymenty w tej sferze bywają ryzykowne, bo gmach życia może się zachwiać. Sęk w tym, że często owo oparcie znajdujemy nie tam, gdzie trzeba, w przekonaniach, zmiennych formach i własnych przyzwyczajeniach, które z natury są nietrwałe.
A stąd już niedaleka droga do przeobrażenia się w magicznego zaklinacza rzeczywistości, który wyznaje wiarę w istnienie jednego uniwersalnego szablonu, stworzonego dla wszystkich w jego własnej głowie. Taki aspirujący czarodziej pragnie, aby jeden garnitur pasował na wszystkich. Kiedy widzi, że magia jednak nie działa, daje upust swojej agresji, bo nie chce przyjąć niezależnych od niego granic. Rozczarowanie z powodu niemożności zmiany samego siebie, społeczeństwa, państwa, męża, żony, dziecka rodzi trudną do wytrzymania bezsilność. Dlatego podobnie jak mityczny Prokrustes próbował brutalnie „dopasować” nieszczęśnika do swojego łoża, obcinając lub wydłużając mu kończyny, tak zaklinacz usiłuje nagiąć innych i cały świat do swojego „światka”, który uznaje za centrum kosmosu.
Przestrzeń dla drugiego
I ostatnia lekcja. Świat i człowiek pełni są paradoksów. Zresztą ich Stwórca również, ponieważ jako Trójca Osób godzi w sobie jedność z wielością. Często nie potrafimy zrozumieć, jak to możliwe, że w pewnych sytuacjach przeciwieństwa się nie wykluczają, lecz mogą ze sobą współistnieć, gdyż odrzuca nas taka „logiczna” sprzeczność. Jezus też uczył w paradoksach, by pokazać, że nie na wszystkie pytania istnieje prosta odpowiedź. I mówi: „Kto straci swoje życie, ten je zyska” albo „Kto ma, temu będzie dodane”. A czy nie powinno być na odwrót? Pycha polega właśnie na tym, że skoro nie jestem w stanie czegoś wyjaśnić, to uważam, iż należy to „coś” zanegować, mentalnie odrzucić, wyśmiać lub zohydzić. Bo tajemnica niepokoi i drażni. Człowiek, który nie otworzył się w pełni na Ducha, nie znosi dobrze paradoksów.
Co robić, aby nie popaść w błędne koło hejterstwa? Nie ma jednej recepty. Ale myślę, że przede wszystkim należy się ćwiczyć w sztuce dialogu, czyli – jak pisze Benedykt XVI w ubiegłorocznym przemówieniu do Kurii Rzymskiej – „nauczyć się akceptowania drugiego w jego byciu i myśleniu w odmienny sposób”. A więc nie wyssiemy tej umiejętności z mlekiem matki. Trzeba się wysilić, aby ją nabyć. O tym, jak to robić, pisze wielu duchowych mistrzów, jak choćby św. Tomasz z Akwinu czy św. Ignacy Loyola.
Paweł VI w Liście na 700-lecie śmierci św. Tomasza z Akwinu przypomina, że ów wielki święty „w każdym wypadku prowadził dialog w takim usposobieniu ducha, że zawsze był skory i gotowy, by uznać i przyjąć prawdę, przez kogokolwiek byłaby wypowiedziana”. Ta intelektualna otwartość i właściwe usposobienie ducha kazały mu strzec się uprzedzeń jak ognia, a także nie zlewać myśli z człowiekiem.
Nie kto inny jak Umberto Eco w eseju Ku czci św. Tomasza z Akwinu zaznacza, że kiedy przeciętny średniowieczny komentator lub kopista dzieł starożytnego autora natrafił na coś, co nie zgadzało się z objawioną religią, wymazywał „niebezpieczne” myśli albo opatrywał je znakiem zapytania, by ostrzec czytelnika przed „szkodliwymi” wpływami. A co robił św. Tomasz? Zbierał wszystkie rozbieżne opinie, próbował zrozumieć każdą z nich, stawiał pytania i dociekał, by po przejściu tej żmudnej drogi zarysować własne stanowisko. Wszystko działo się w trakcie publicznej debaty, nierzadko w obecności adwersarzy.
Na początku Summy teologicznej św. Tomasz wyjaśnia, że „metafizyka spiera się o swoje zasady z przeczącymi im, gdy tylko przeciwnik zgodzi się na cokolwiek. Jeśli nie zgodzi się na nic, nie może się z nim spierać”. Tak samo dzieje się w innych dyskusjach. Bez kompromisu często nie sposób dogadać się z człowiekiem. Zachowania obronne i napastliwe nakręcane są lękiem przed utratą czegoś bezcennego, na przykład przekonania o swojej niekwestionowanej racji. Tymczasem każdy dialog zaczyna się od słuchania (mowy lub tekstu pisanego), które wymaga podjęcia ryzyka, chwilowego wycofania się, by stworzyć w sobie przestrzeń dla drugiego. A potem zawieszenia swej opinii, cierpliwego zaznajomienia się z opinią strony przeciwnej i, jeśli trzeba, przyznania komuś racji. Czasem pociąga to za sobą zrewidowanie swoich poglądów, czyli rezygnację z tego, co „moje” i „drogie”.
Z kolei św. Ignacy Loyola umieścił na początku Ćwiczeń duchowych zasadę, która, jego zdaniem, jest koniecznym warunkiem owocnego dialogu międzyludzkiego. Założyciel jezuitów pisze tak: „Trzeba z góry założyć, że każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić”.
Ignacy zdaje sobie sprawę, że nieporozumienia to rzecz ludzka. Nieraz nie potrafimy się odpowiednio wysłowić. Możemy wyrazić się nieprecyzyjnie lub odwoływać się do pojęcia, które rozumiemy inaczej niż nasz rozmówca. Nie można również zlekceważyć wagi emocjonalnej energii, którą wiążemy z naszymi wypowiedziami. Ale nawet jeśli chcemy skorygować czyjąś opinię, powinniśmy to uczynić z miłością, czyli z góry przyjąć ten sposób postępowania za normę działania.
Słowem, święci wskazują, że najskuteczniejsza szczepionka przeciwko epidemii nienawiści składa się ze spokojnego przyjęcia prawdy, że nikt z nas nie jest pępkiem świata, zgody na stratę, rezygnacji z tego, co słuszne, ale nie najważniejsze, wiary w ciągły wzrost i miłosierdzia względem siebie i innych. Bo miłość cierpliwa jest.
Oceń