Ewangelia według św. Marka
Bierność to rodzaj inwalidztwa. Takie inwalidztwo możemy przejawiać w różnych dziedzinach naszego życia. Od religijnej po te związane z naszymi relacjami, związkami czy aktywnością zawodową.
Czym jest bierność, chyba wszyscy wiedzą. Że aktywność i zaangażowanie są jej przeciwieństwem, to też jasne dla każdego. Jednak wielu z nas w sposób nieświadomy popada w bierność, która ciąży nam niczym kula u nogi.
Spotykając się z czyjąś biernością, czujemy, jak uchodzi z nas energia, gdy kolejne próby pomocy z naszej strony rozpływają się we mgle narzekań i lamentacji. Ilekroć zaproponujemy jakieś rozwiązanie życiowych dramatów, człowiek taki najpierw daje nam do zrozumienia, że genialnie zrozumieliśmy jego problem, by zaraz potem wbić w nas pytający wzrok: „Powiesz mi, co mam teraz zrobić?”. W ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Nasze pomysły i świetne rozwiązania odbiją się od muru bezradności i bierności. Z każdą kolejną porażką powoli sami zarażamy się tą trucizną beznadziejności. Serwujemy w desperacji jeszcze jedną piłeczkę z pakietem oczywistych pomysłów i rozwiązań, po czym piłeczka wraca do nas z napisem: „To, co mam zrobić?”. Po kilku wymianach czujemy się tak samo bezradni i sparaliżowani jak nasz adwersarz, który kolejny raz utwierdził się w tym, że nikt nie może mu pomóc. Myślę, że osoby zajmujące się na co dzień pomocą innym, dobrze wiedzą, jak frustrujące może to być doświadczenie.
Paraliż zbiorowy
Pół biedy, kiedy mamy do czynienia z jedną osobą. Niech ktoś jednak spróbuje stanąć przed grupą biernych! A tak się nieraz dzieje chociażby podczas liturgii. Ileż to razy rozpoczynam Eucharystię słowami: „Pan z wami” i, widząc milczące rozglądanie się po kościele i zdystansowanie, mam wrażenie, jakby zebrani chcieli odpowiedzieć: „Zrób coś z nami”. Jeśli ponad połowa uczestników mszy świętej ma takie nastawienie, to czasami celebrans ma tylko jedno wyjście: jak najszybciej dobrnąć do końca tej udawanej wymiany.
Ciekawym doświadczeniem było też dla mnie prowadzenie kursów przedmałżeńskich. Co tydzień stawałem przed siedemdziesięcioma parami, które tylko dlatego przychodziły regularnie na kurs, żeby na koniec za dobre sprawowanie uzyskać wymagane przez proboszcza potwierdzenie, że odbyli przewidziany wymogami kurs. Potem jeszcze tylko dwa podpisy ze spowiedzi przedślubnej i można szykować się do wesela. Zapewniam, że trzeba włożyć naprawdę dużo wysiłku, żeby uczestniczących w kursach i przystępujących do spowiedzi narzeczonych sprowokować do minimum zaangażowanego uczestnictwa. Uczestnictwa, które nie ograniczy się do obecności, ale wyjdzie poza mur zdystansowania i bierności.
Nie warto głębiej analizować, jak wygląda bierność podczas mszy świętej, na kursie przedmałżeńskim czy w czasie zaliczonej spowiedzi. Ważniejsze jest pytanie o jej cenę. I albo tę cenę sobie uświadomimy i odpowiemy sobie, czy chcemy ją płacić, albo będziemy kontynuować naszą drogę w stronę rozczarowań, porażek i bezradności. A cena bierności jest spora. Poczucie jałowości i przeciekającego między palcami czasu, problemy piętrzące się z powodu odkładania ich na później, frustracja, poczucie izolacji i przewlekły stan wewnętrznej presji, przy jednoczesnym wewnętrznym paraliżu – to tylko niektóre z kosztów bierności. Bierność to rodzaj inwalidztwa.
Takie inwalidztwo możemy przejawiać w różnych dziedzinach naszego życia, od religijnej po te związane z naszymi relacjami, związkami czy aktywnością zawodową. Jeśli jesteśmy na przykład bierni podczas liturgii, to celebrans mimo wysiłku włożonego we wspólną modlitwę tak naprawdę udaje współpracę i wspólną modlitwę. Podobnie się dzieje, kiedy przychodzimy na katechezę przygotowującą do sakramentu małżeństwa. Kiedy jesteśmy bierni, to katecheta nie robi nic innego, jak tylko stuka do zamkniętych drzwi. Spowiedź biernego, zdystansowanego penitenta nie przyniesie żadnego owocnego skutku, jeśli pozostanie on na swoim religijnym inwalidzkim wózku.
„To nie moja wina”
Osoba bierna może z powodzeniem wieść życie, na które narzeka, bo nie ponosi odpowiedzialności za swoje porażki. Odpowiedzialność ponoszą inni – ci, którzy nie potrafią jej pomóc lub za mało się starają. Bierność często bywa przykryta sporą aktywnością w dawaniu priorytetu innym i zastanawianiu się, jak inni czują się z nami. Nieodłącznym jej towarzyszem będzie pomijanie siebie, posunięte do zaniżania swojej wartości. Bierność wręcz karmi się odkładaniem siebie na później. I ma swoich wrogów. Kiedy tylko pojawiają się na horyzoncie, zrywa z ich sojusznikami kontakt, ale nie wypowie im wojny, bo ceni sobie izolację i pustkę, które nazywa kompromisem. Wrogowie bierności to sojusznicy naszej woli, dzięki którym możemy powiedzieć „chcę”, zamiast – „powinienem”, „decyduję”, zamiast – „nie wiem”, „teraz”, zamiast – „jutro”.
Weźmy na przykład niedzielną Eucharystię. Czy chodzimy do kościoła, dlatego że chcemy czy dlatego że powinniśmy. Czy w wieku 40 lat nie przypominamy raczej nastolatków, od których rodzice wymagali uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej? Chodziliśmy wówczas z wielkim oporem, robiąc to dla rodziców, którzy w dobrych intencjach realizowali swoją wolę, nie wsłuchując się w naszą. Niektórzy z nas kontynuują tę przekazaną przez rodziców – skądinąd wartościową – ale jednak: powinność, reagując jednocześnie starym, wewnętrznym protestem nastolatka, w formie bierności. Tak, jak to było kiedyś. Bierność zatem bywa w naszym życiu sygnałem, że jakaś jego dziedzina jest w martwym punkcie i wymaga ożywienia czy wręcz solidnej restrukturyzacji. Bo przecież „nie wlewa się młodego wina do starych bukłaków”.
Brak woli
Czasem może się wydawać, że jeśli pojawia się problem bierności, wystarczy tylko wzmocnić wolę. Nie zawsze musi tak być. Zresztą wolę najlepiej wzmacniać siłą motywu działania. Natomiast podani za przykład bierni uczestnicy mszy świętej czy kursu przedmałżeńskiego nie tyle wykazują problem słabej woli, ile w ogóle brak jakiejkolwiek woli i motywacji. Kiedy w anonimowych ankietach pytałem uczestników kursu przedmałżeńskiego, czy przyszliby na katechezy przedmałżeńskie, gdyby nie wymagany przez proboszcza kwitek o ukończeniu kursu, po zliczeniu odpowiedzi okazało się, że „tak” odpowiedziało tylko 30 proc. Zatem większość pojawiła się jedynie dlatego, że musiała, powinna – czyli dlatego, że „Kościół kazał”.
Wola i zaangażowanie osób biernych są zapożyczone. Podczas spowiedzi okazuje się, że mamy do czynienia z delegatem wysłanym przez instytucję na przesłuchanie. Jeśli zbyt późno zdekonspirujemy ten podziemny ruch oporu i nie zrobimy z nim czegoś konstruktywnego, spowiedź wprawdzie zakończy się ważną formułą rozgrzeszenia, ale jej owocność niestety pozostanie proporcjonalna do zaangażowania – czyli śladowa.
Penitent delegat może prezentować którąś z dwóch skrajnych reakcji. Albo przejdzie do opozycji, albo przyjmie postawę uległego oportunisty. Oczywiście dla spowiedników wygodniejsza jest ta druga opcja – mniej razi nasze ego. Łatwo nam wejść na katedrę i napominać zagubioną owieczkę, zaganiając ją z powrotem na właściwe ścieżki życia i wiary. Automatycznie płyną z naszych ust słowa: „powinieneś”, „musisz”, „zawsze”, „nigdy”, „tylko” itd. Rzadko jednak pod koniec spowiedzi sprawdzamy, czy nasz penitent zgadza się z nami, bo się do nas dopasował, czy dlatego że rzeczywiście zrozumiał coś ważnego dla siebie. Opozycyjność i uległość to dwa przejawy tego samego problemu woli i zaangażowania. W obu przypadkach stoimy za murem bierności.
Wyzwolenie
Jak zatem wydostać się z klatki bierności? Bierność, niczym diabeł na wodę święconą, reaguje na dwa pytania: „Czy chcesz tu być?” oraz: „Czy chcesz to robić?”. To dwaj strażnicy strzegący naszych wolnych wyborów. Jeśli owi strażnicy wspierający naszą wolność są uśpieni, opary bierności szybko nas odurzą. Nowym towarzyszem naszej codzienności stanie się szybko poczucie zmarnowanego czasu, zniechęcenia, bezradności, niezdecydowania, zdystansowania.
„Jeśli chcesz…”, „Co chcesz, abym ci uczynił?” – to też ulubione zwroty Jezusa, który zawsze stanie po naszej stronie. Pod warunkiem, że i sami po swojej stronie staniemy.
Odpowiedź na pytania: „Czy chcesz tu być?” oraz: „Czy chcesz to robić?”, musi być precyzyjna. Jeśli ma pokonać bierność, musi być jednoznaczna. Dlatego mam w zwyczaju pytać penitentów, którzy pojawiają w konfesjonale z karteczką: „Czy chcesz tu być?”. Staram się, aby obie strony nie były zadowolone z uzasadnienia swojej obecności oczekiwaniami innych. Nawet najwznioślejsza zewnętrzna motywacja, jeśli jest poza nami i swoje źródło ma jedynie w oczekiwaniach rodziny, księdza, dzieci, nie wskrzesi naszego wolnego wyboru. Wolny wybór nie ma nic wspólnego z odpowiedzią: „Skoro tu jestem, to chcę”, lub: „Chcę, bo się zgodziłem”. Takie odpowiedzi tylko maskują zdanie: „Gdyby nie oni, to by mnie tu nie było lub bym tego nie robił”. Z takiej mąki nigdy nie upieczemy dobrego chleba. Tam, gdzie sączy się powinność, tam pojawi się bierny opór. A od biernego oporu już tylko krok do bierności. Dopóki nie zdejmiemy tych masek, pytając: CZY CHCESZ?, nie dowiemy się, co się pod nimi kryje. CHCĘ TU BYĆ lub NIE CHCĘ TU BYĆ – z każdą z tych odpowiedzi można coś zrobić. Za każdą z nich stoi bowiem wolna osoba – odpowiedzialna za swój wybór i jego konsekwencje.
Oceń