Po co światu mnich?
Zodiak, reż. David Fincher, wyst. Jake Gyllenhaal, Robert Downey Jr., Mark Ruffalo, Anthony Edwards i inni, USA 2006
Po projekcji czuje się zadowolenie. Wszystko jest jasne. Oglądamy quasidokument, skrzyżowany z narracją, użyjmy zakurzonego słowa, kryminalną. Historia nas pociąga. Sprawnie sfilmowana, z nutką dekoracji w stylu lat 70. ubiegłego stulecia. Zaprasza do podążania jej śladami i wczucia się w rytm. Wychodzimy z sali z uczuciem sytości. Jedyne zastrzeżenia możemy mieć do finału. Ten nieco przyspiesza i wydaje się, że jest dopowiedziany w pośpiechu, jakby zabrakło reżyserowi cierpliwości albo pomysłu na końcowy efekt. Z drugiej strony pozostaje pytanie o dydaktyzm tej opowieści. Nawet nie tyle „Czy to wszystko prawda?”, bo w napisach końcowych okaże się, że rzeczywiście takie wydarzenia miały kiedyś miejsce. Nawet nie tyle „Czy zgadza się to z naszym doświadczeniem codzienności?”, bo pewnie większość z nas nigdy takiego nie będzie miała. Tylko proste „po co?”. Po co nam taka opowieść o niepowodzeniu w poszukiwaniu seryjnego sprawcy morderstw w Stanach Zjednoczonych? I w tym miejscu poszukajmy dłużej.
Zacznijmy od szkicu tego, co widać na ekranie. Pojawiają się dwie pary bohaterów. Policjanci zajmują się śledztwem zawodowo. Ślady, które mają, nie układają się jednak w logiczną całość. Szukają po omacku. Może są blisko, może błądzą. Kibicujemy im, ale sami widzimy, że od poszlak do udowodnienia winy droga daleka. Po latach kapitulują i zamykają sprawę. Z drugiej strony jest dwóch dziennikarzy. Poszukiwany wysyła do ich redakcji listy, w których szyfruje swoją tożsamość. Jeden z dziennikarzy jest zdeterminowany i uparty. Mimo oficjalnego zakończenia sprawy przez lata szuka rozwiązania na własną rękę. Film w dużej mierze koncentruje się na jego przeżyciach. Widzimy go najpierw jako gazetowego rysownika komiksów, potem dziennikarza śledczego, a w końcu autora książki poświęconej opisanym w filmie wydarzeniom. Przytomnie pytamy, co nim kierowało? Filmowe alter ego mówi tylko tyle, że „chodziło mu o spojrzenie w oczy sprawcy”. Czy i nam to powinno wystarczyć? Czy dla tej sprawy warto ryzykować było życie rodzinne? Stawiać je na granicy rozpadu? Czy nie wystarczyło uwierzyć innym (czytaj tym, którzy zajmowali się sprawą zawodowo)?
Spróbujmy teraz podważyć ekranowy kamuflaż. Załóżmy, że film nie jest kryminałem. Że to tylko pretekst do zupełnie innej historii. Jakiej? Typowość przekazu, rozciągnięta w filmowym czasie, pozwala nam nie tylko wczuć się w losy bohaterów, ale również poszukać analogii i ulec skojarzeniom. Choćby takim, jak wtedy, gdy słyszeliśmy inne historie o królach, winnicach, rolnikach, kobiecie sprzątającej mieszkanie czy kupcach. W nich też wszystko było jasne. Opowiadane były w obrazach znanych ówczesnym słuchającym, czytelnych w swojej prostocie. Ale jednocześnie był w nich element gry. Pozorna jasność była swego rodzaju pułapką, zastawianą na widzów przez Tego, który opowiadał. Jego przypowieści odsłaniały tyle, ile zakrywały. Gdzieś wewnątrz miały w sobie nerw, element, który zaskakiwał i zdumiewał, pozostawiając odbiorcę bardziej w zadziwieniu i zachwycie, niż dając mu gotową odpowiedź. Tak, to też może być złudne i mylące. Znamy to z lektury Pisma. Metaforyczny sens obrazów z życia codziennego, który pomimo że otwiera na inną rzeczywistość, wcale nie zapewnia, że to „inne” będzie przez nas uchwycone z większą jasnością. Nie jest też jednak tak, że Jezusowi nie zależało na słuchających. Stawiał im wysokie wymagania, zahaczając o płaszczyznę możliwą do przyjęcia. Nade wszystko nie chciał ich tylko informować, ale podtrzymywać z nimi dialog.
Czy z filmową historią może być podobnie? Tak. Jak w każdym odautorskim przekazie, chodzi o dialog z odbiorcą. W tym wypadku z widzami. Ten dialog toczy się między reżyserem a każdym z nas. Przesłanie, jeżeli będziemy chcieli po nie sięgnąć, rodzi się w tym zmaganiu. A czego dotyczy? Na przykład pokory w naszych działaniach, albo bezradności i nieuchronnych granic poznania, z którymi trzeba się nauczyć żyć. W końcu, także złej gorliwości, która spieszy się wyrwać chwast, nie zważając na pszenicę (jak u Mateusza w trzynastym rozdziale). Tak o tym pisze Merton: „wartość naszego działania zależy prawie całkowicie od pokory, godzącej się na to, czym rzeczywiście jesteśmy. Upieramy się robić to, czego nikt od nas nie żąda, ażeby zdobyć powodzenie należne komuś innemu. (…) Nie jest konieczne, abyśmy zawsze i we wszystkim cieszyli się powodzeniem. Można być doskonałym i nie zbierać żadnych owoców ze swej pracy, a zdarza się również, że ktoś mało mogący zdziałać jest o wiele wybitniejszą postacią”. Zdarza się więc, że spalamy nasze siły na zmagania w walce o sumie zerowej. Nasz idealizm, tak jak dziarskiego dziennikarza z filmu, który podporządkowuje całe swoje życie celowi, który ? jak przekornie określę ? oddala się w miarę zbliżania, jest nam na co dzień dobrze znany. By jeszcze raz sięgnąć po Mertona: „spełniając źle różne zadania, oddalamy się coraz bardziej od rzeczywistości. Ta wzrastająca niedorzeczność nie może nam nic pomóc, czyni nas tylko nieszczęśliwymi i napełnia poczuciem winy”. Obserwujemy stosy książek, kser, wycinków z gazet, które powoli zapełniają filmowe mieszkanie, a jednocześnie w pewien sposób zacierają granice realności.
Ktoś jednak powie, że cel był godny pochwały, że chodziło o dotarcie do prawdy, nazwanie rzeczy po imieniu. Jak się zorientujemy, film daje w tym miejscu pozorną satysfakcję. Historia zatrzymuje się w chwili, gdzie każdy sam będzie musiał rozsądzić, czy to, co zobaczy, go przekonuje czy nie. I dla niektórych może się to okazać mało. Patrząc jednak na przemianę bohatera, można powiedzieć, że coś mimo wszystko zostało ocalone. Życie jest bardziej skomplikowane od historyjek obrazkowych, którymi początkowo się zajmował. Nie ma prostego przejścia między sąsiadującymi okienkami komiksu. I nauczenie się tego, że ważniejsze jest to, co pomiędzy nimi, wcale nie jest takim głupim wnioskiem. Pchająca go do działania ukryta ambicja, opakowana w szlachetne pragnienie naprawy świata, podpowiada mu, że wystarczy jedno spojrzenie, by mieć rozwiązanie. Może przemiana bohatera jest dowodem odkrycia własnej bezradności?
W końcu przychodzi na myśl jeszcze jedna uwaga, stara prawda ojców pustyni o tym, że kiedy coraz bardziej gorliwie walczymy z przeciwnikiem, sami się do niego upodabniamy, tracąc jasność co do celu naszych działań. Bo ukazane w filmie prywatne śledztwo trwa przeszło dwadzieścia lat (!), ale, niestety, powraca poniekąd do punktu wyjścia. W takich momentach jak ten potrzebujemy, zdaje się, wyrozumiałego słowa pouczenia, jak choćby tego: „pozwólcie obojgu róść aż do żniwa”. W chwilach największego zapamiętania to Słowo nas uratuje. Inaczej bowiem pójdziemy w zapasy z materią i przeciwnikiem wielce szkaradnym i bardzo inteligentnym. Hanna Arendt doprecyzuje: „zło urąga myśli (…) gdyż myśl próbuje dotrzeć na pewną głębokość, sięgnąć do korzeni, w momencie zaś gdy zajmuje się złem, jałowieje, bo dotyka nicości”. Co nieco z tego udało się pokazać w filmie.
Oceń