Boję się liści, które żółkną
fot. daniele levis pelusi / UNSPLASH.COM

Boję się liści, które żółkną

Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Jej imię i nazwisko zostawiam w swojej głowie. Tylko dla siebie. Nie dlatego, że chciała coś ukryć, że się wstydzi tego, co powiedziała. To jest po prostu bardzo intymna opowieść. Spotkałyśmy się w jej domu pod Warszawą. Na kilka dni przed rocznicą śmierci jej męża. Kolejną rocznicą. Nie wstydziła się łez. Zresztą dopiero niedawno nauczyła się płakać. Chwilami płakałyśmy obie. Choć to rozmowa o odchodzeniu, umieraniu, bólu i tęsknocie, jest to przede wszystkim opowieść o miłości, która jest potężna jak śmierć.

Nie wiem, czy ją jeszcze kiedykolwiek spotkam. Ale wiem, że to, co powiedziała, zostanie we mnie na zawsze. Nazwałam ją Rut Moabitka. Sami zrozumiecie dlaczego…

Katarzyna Kolska: To będzie dla pani trudna rozmowa?

Rut: Nauczyłam się z tym żyć, ale śmierć mojego męża wciąż jest dla mnie bolesnym przeżyciem, choć od tamtego dnia minęły już 33 lata.

Długo byliście małżeństwem?

Trzy lata i 10 dni. Mój mąż zmarł po tygodniowej chorobie. Miał 23 lata.

Pierwsza diagnoza: grypa. Po dwóch dniach czułam jednak, że to nie jest zwykła grypa. Wezwałam lekarza, zażądałam, by zabrano mojego męża do szpitala. Byłam oczywiście niespokojna, ale nie przypuszczałam, że to może się tak tragicznie zakończyć. Kiedy człowiek jest młody, silny, zdrowy, wysportowany, radosny, pełen pomysłów na życie, w ogóle nie przychodzi nikomu do głowy, że coś złego może mu się stać.

Zachorował w sobotę, od wtorku był w szpitalu. Stwierdzono, że jest to bardzo ostre zapalenie wątroby. W czwartek już mnie nie poznawał. W sobotę zmarł. Do dziś boję się liści, które żółkną, bo to był właśnie ten czas. Była wtedy bardzo piękna, soczysta, wspaniała jesień, którą widziałam przez okna w szpitalu.

Była pani przy śmierci męża?

Miałam stałą przepustkę, mogłam być przy nim przez cały czas. Cierpiał strasznie.

Tego dnia, w sobotę nad ranem, po drugiej reanimacji, poproszono mnie, bym wyszła z sali. Pewnie chciano mnie oszczędzić. Przez długi czas po jego śmierci miałam przeświadczenie, że gdybym wtedy nie wyszła, to może bym go zatrzymała.

Jak pani sobie z tym poradziła?

Z tych pierwszych dni po śmierci mojego męża niewiele pamiętam. Byłam na lekach uspokajających. Obie mamy bardzo o mnie dbały. Czułam, że to jakiś koszmar, pustka, nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Wszelkimi formalnościami zajął się stryj mojego męża.

Jacek zmarł w sobotę. W następną sobotę był pogrzeb – spotkanie z ciałem kogoś, kto był tak bliski, kogo się tak bardzo kochało. Zostaliśmy parą, gdy miałam 16 lat. Nie umieliśmy się ze sobą rozstawać. Niespełna cztery lata później wzięliśmy ślub. To było bardzo szczęśliwe małżeństwo.

Pytała pani: dlaczego?

Gdy mój mąż umarł, miałam 22 lata, stałam u progu życia. Byłam do tej śmierci zupełnie nieprzygotowana. Owszem zmarła mi ukochana babcia, która miała blisko 90 lat. Tyle że to się mieściło w porządku świata. A tej śmierci nie mogłam zrozumieć.

Mogła pani o tym z kimś porozmawiać?

Tracąc męża, miałam świadomość, że jego matka straciła jedynaka. I do końca jej życia bardzo siebie pilnowałyśmy nawzajem.

Moja teściowa była osobą szalenie doświadczoną przez los: w wieku 16 lat straciła matkę. Rosjanie zamordowali ją w bestialski sposób na oczach czwórki dzieci, gwałcąc, a potem rozstrzeliwując. Sześć miesięcy po ślubie straciła pierwszego męża. Umiała wszystko trzymać w sobie, nigdy nie mówiła o trudnych sprawach. O śmierci Jacka też nie mówiła. W domu panowało milczenie. Ona uciekała w brydża, w którego uwielbiała grać. Zatracała się w tym. Ja miałam potrzebę mówienia, ale wiedziałam, że to jej sprawia trudność.

Mieszkałyście razem?

Tak. Byłyśmy sobie nawzajem potrzebne. Ja byłam dla niej przedłużeniem jego życia. W jej oczach widziałam oczy mego męża.

Do kogo pani miała pretensje: do losu, do ludzi, do Pana Boga?

Do Pana Boga.

Najbardziej bolało mnie nie to, że ja kogoś straciłam, tylko że ten ktoś stracił życie. Że przestał być.

Nie byłam w stanie wychodzić z domu. Nie umiałam płakać, potem nie umiałam już mówić. Każdego dnia mój teść zawoził mnie na uczelnię. Gdy odjeżdżał, ja wsiadałam do autobusu i wracałam do domu. Bolało mnie ludzkie życie. Nie mogłam patrzeć na młodego mężczyznę, który na ulicy zakłada swojemu dziecku rękawiczki. Nie umiałam pogodzić się z tym, że mojemu mężowi wszystko zabrano. Nie dawało się tego wytłumaczyć żadnym byciem gdzieś indziej. Nie umiałam go w tym „gdzieś indziej” odnaleźć. Wiara mi nie wystarczała.

Dwa tygodnie po śmierci męża poroniłam. To był mój kolejny powód do buntu. Myślałam wtedy, że gdyby mi zostawiono chociaż to dziecko, byłby jakiś powód do życia, do mobilizacji. Dziś, mając dwoje dorosłych dzieci, myślę, że nie umiałabym naszemu dziecku zapewnić szczęścia. Bo wychowanie wymaga osoby, która potrafi dać siłę do życia. Ja nie umiałam.

Miała pani siłę, by dalej żyć?

Nie miałam. Trwałam w tym swoim bólu. Całymi dniami potrafiłam pisać listy do mojego męża pełne tęsknoty, niezgody, buntu, rozpaczy. Na cmentarzu byłam codziennie, to było jedyne miejsce, w którym na chwilę odnajdywałam spokój. I tak to trwało ponad rok.

Krótko po śmierci męża poszłam do księdza Bronisława Bozowskiego, z którym byłam zaprzyjaźniona, i zażądałam od niego odpowiedzi: Czy Jacek jest?

Nie, gdzie jest. Nie, jak jest. Tylko – CZY jest.

Ksiądz Bozowski miał w sobie tyle spokoju i delikatności. Spojrzał na mnie i powiedział: „Tak, on jest”. Nic więcej. To było dla mnie najważniejsze. To pozwalało mi żyć w tych najtrudniejszych momentach.

Po latach mam do siebie wielką pretensję, że w tym czasie, kiedy było mi tak ciężko, kłóciłam się z Bogiem, niszczyłam siebie. Są rzeczy, z którymi walczyć nie można. O wiele ważniejsze jest umieć się pogodzić, niż walczyć za wszelką cenę.

Może pani była za młoda, żeby to zrozumieć?

To prawda. Byłam za młoda.

Moja mama, bardzo racjonalna osoba, nie była zadowolona z tego, że zostałam z moimi teściami, że mieszkam w tym pokoju, w którym wszystko przypomina mi mojego męża, że żyję tylko przeszłością, że pozwalam sobie na słabość. Widząc, co się ze mną dzieje, zdecydowała o moim wyjeździe. Wysłała mnie do swojego ciotecznego brata do Montrealu. To była próba wyrwania mnie z wiecznego przebywania w pokoju albo na cmentarzu.

Czy ktoś zapytał panią o zdanie?

Było mi wszystko jedno. Co za różnica, gdzie jestem, skoro jego nigdzie nie ma?

Mama miała najprawdopodobniej dobre intencje. Myślała pewnie tak: Wyjedzie, będzie miała nowy świat, pozna innych ludzi, będzie musiała coś robić, będzie musiała sobie poradzić, zmobilizować się.

Dostałam pod opiekę trzymiesięczne dziecko – maleńką Lisę. Zajmowałam się nią niemal całe dnie i noce. Miałam wolne soboty i niedziele. Chodziłam po mieście. Wszystko bardzo bolało, bo on nie mógł niczego zobaczyć.

Obowiązki wymagały ode mnie szalonej dyscypliny. Włożona w taki reżim, czujna, opiekuńcza, musiałam się trzymać. Ktoś powierzył mi przecież swoje dziecko. Karmiłam ją, przewijałam, kąpałam, chodziłam z nią na spacery, wstawałam do niej w nocy, przytulałam, usypiałam, cieszyłam się z pierwszych zębów, które jej wychodziły. Z przebywania z nią czerpałam trochę siły do życia. Lisa była urocza, szalenie ją kochałam. To ona postawiła mnie na nogi.

Dlaczego pani wróciła?

Bo rodzice Lisy już dłużej mnie nie potrzebowali. Byłam tam półtora roku. W Polsce był stan wojenny. Rodzice pisali: Nie wracaj. A ja nie pisałam do nikogo. Nawet do teściów. Nie miałam takiej potrzeby. Nie wiem, jak mogłam być taka okrutna. Wstydzę się tego trochę.

Czy żyjąc bez męża, czuła pani jego obecność, jego opiekę nad sobą?

Starałam się być jego oczami, ale wiedziałam, że nie jestem. Czy miałam prawo do jego opieki? Kochał mnie, wiem o tym. Ja też go kochałam i kocham. Został w moich myślach tym 23-letnim chłopakiem. Takim niemal dzieckiem, któremu nie dano przeżyć życia. I to boli.

Czasami sobie myślałam, że łatwiej by mi było, gdyby on ode mnie odszedł, gdyby żył z kimś innym, gdyby był szczęśliwy. Gdy się tak bardzo kogoś kocha, to chce się przecież tylko jego szczęścia.

Kiedy pani uwierzyła, że nie wszystko się skończyło?

O tym powiem później.

Miała pani grono znajomych, przyjaciół, z którymi pani spędzała czas?

Miałam, oczywiście, że miałam. Ale ponieważ odkąd pamiętam zawsze byłam z Jackiem, to wszędzie czułam się bez niego. Wolałam więc być sama, bo wtedy bardziej byłam z nim.

Miałam też wyrzuty sumienia, że robię trudną sytuację ludziom, którzy nie mają mojego doświadczenia. Męczyło mnie bycie z innymi, męczyło mnie wszystko, co było życiem.

Po powrocie z Montrealu zamieszkałam już sama, chociaż z teściami cały czas byłam w bardzo bliskim kontakcie. Zaczęłam pracować, bo czułam, że muszę mieć nad sobą jakiś bat.

Nie umiałam robić nic ze względu na siebie, nic mi nie sprawiało przyjemności, nic mnie nie interesowało. Dlatego stwierdziłam, że muszę iść tam, gdzie ja będę komuś potrzebna. Pomagałam w domu opieki dla osób niepełnosprawnych, bo mogłam coś z siebie dać. Brałam na siebie coraz to nowe zobowiązania. Przez to wchodziłam w różne środowiska, między innymi zaangażowałam się w działania sekcji kultury przy Klubie Inteligencji Katolickiej.

Umiałam trzymać formę, uśmiechać się – taka byłam potrzebna ludziom, taką chcieli mnie widzieć moi rodzice. Ale wewnętrznie czułam się pęknięta – funkcjonowałam jakby w dwóch osobach.

I nie widziała pani żadnego światła na swojej drodze?

Jeszcze nie. Może nie chciałam go zobaczyć?

W KIK-u poznałam mojego obecnego męża. To on organizował wszystko wokół mnie: wyjazdy, wyjścia do kina, spotkania, spacery. A ja się temu podporządkowywałam.

Wiedział, że pani jest wdową?

Wtedy jeszcze nie wiedział. Zauważyłam jego zainteresowanie moją osobą, to, że jest „starającym się”, ale było mi to jakoś obojętne. Aż w końcu uświadomiłam sobie, że on mnie kocha. Że jego szczęście zależy od tego, czy ja będę z nim. Znaliśmy się zaledwie pół roku. Wzięliśmy cichy ślub w Wigilię, po pasterce. Byli z nami tylko nasi rodzice i moja pierwsza teściowa. Do dziś nie mamy ślubu cywilnego. To było pięć lat po śmierci mojego pierwszego męża.

Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.

Miała pani wyrzuty sumienia, że układa sobie nowe życie?

Nie miałam. Wiedziałam, że Jacek tego by właśnie dla mnie chciał. Kochał mnie przecież. A czego chce się dla kochanej osoby? Żeby sobie poradziła, żeby była szczęśliwa.

Jak pierwsza teściowa przyjęła pani nowy związek?

Dla niej to było normalne. Często mi powtarzała, że modli się za mnie, bym nie była sama. Bardzo lubiła mojego męża, on mówił do niej ciociu. A moje dzieci miały trzy babcie. Gdy na starość wymagała opieki, a nie miał się nią kto zająć, wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że zamieszka z nami. Umie sobie to pani wyobrazić? My, nasze dzieci, moi obecni teściowie i moja pierwsza teściowa.

Zrobiła to pani dla niej, dla siebie, dla swojego zmarłego męża?

Na pewno nasza bliskość była bliskością poprzez niego. Ona miała Jacka i ja miałam Jacka. A potem ona miała tylko mnie. No to jak mogło być inaczej? Jestem ogromnie wdzięczna mojemu mężowi, że się na to zgodził.

Myśli pani, że było to dla niego trudne?

Pewnie tak. Ale mój mąż nigdy, w żaden sposób nie okazał mi tego, że moja przeszłość, moje przejęcie Jackiem i jego obecność w moim życiu jest dla niego jakimś problemem.

Kiedy pani poczuła, że kocha swojego obecnego męża?

Nie umiem tego powiedzieć. To nie stało się z dnia na dzień. To był proces. W moim życiu było dwóch mężczyzn. Jednego poznałam, gdy miałam 16 lat, drugiego kilkanaście lat później. Trafiłam na dwóch zupełnie wyjątkowych ludzi.

Ślub był odnalezieniem sensu życia?

Chyba jeszcze nie. To stało się trochę później.

W ósmym tygodniu ciąży okazało się, że mam guza macicy. Ciąża była zagrożona. Nikt nie chciał się podjąć operacji. Kazano mi ją usunąć.

Mój wuj, chirurg na emeryturze, załatwił salę operacyjną w jednym ze szpitali i sam mnie zoperował. Do dziś nikt nie może uwierzyć w to, że ta ciąża zakończyła się dobrze. Bo takich operacji się nie robi.

Straty tego dziecka chyba bym już nie wytrzymała. Walka o jego życie mnie scaliła. Znów byłam jednością. Odnalazłam sens życia. Mój syn ma dziś 26 lat. Jest zdrowym, wspaniałym mężczyzną.

Czy potrafi pani pomyśleć o sobie: jestem szczęśliwą osobą, miałam szczęśliwe życie?

Ja mam szczęśliwe życie. Bo szczęśliwym nie jest się tylko wtedy, gdy nie boli, gdy jest łatwo. Cierpienie daje człowiekowi rozwój, daje inną świadomość. Człowiek wie, co jest ważne.

Czas nauczył mnie życia z tym, że kogoś nie ma. Moje życie się wypełniło wszystkim po kolei. Było normalne. Mam męża, dwoje fantastycznych dzieci. Daliśmy im to, na co zasługiwały. Moim największym pragnieniem jest to, żebym odeszła pierwsza. Już naprawdę nie chciałabym zostać sama. I proszę Boga, żeby mi to zostało oszczędzone. Bo nie jestem pewna, czy umiałbym się obejść ze sobą lepiej, niż obchodziłam się wtedy. Człowiek ma coś do zrobienia w życiu, ma obowiązek, choć to za małe słowo, raczej trzeba by powiedzieć, ma szczęście to wykonać. I tak sobie myślę, że trzeba dbać o to, by umieć to zrobić.

Gdy mam przed sobą kogoś, kto stracił bliską osobę, staram się powiedzieć temu człowiekowi: dbaj o siebie, nie pozwalaj sobie cierpieć i schodzić na samo dno. Bo masz coś do zrobienia i to jest najważniejsze. Nie wolno sobie pozwolić na zwolnienie się z obowiązku życia. A ja przed laty próbowałam to zrobić.

Czy po tylu latach potrafi pani zobaczyć sens tamtej śmierci?

Nie, nie umiem jej usensownić ani się z nią pogodzić.

Myślała pani kiedyś o tym, że pani obecny mąż może być zazdrosny o tę pani pierwszą miłość?

Oczywiście, że myślałam. Bałam się tego. Mam jednak pewność, że nie jest zazdrosny. Bo to nie byłby on. Swoją postawą umiał mi zawsze dać pewność, że kocha mnie z całym moim bagażem, z całą moją tragedią, problemem, niezgodą. Wykonał nade mną ogromną pracę.

To on dał mi prawo do tego, żebym mogła w naszym wspólnym domu zajmować się moją pierwszą teściową. Dla niego było to normalne, bo on akceptował całe moje przeszłe życie.

Gdy pani myśli o swojej śmierci, to ma pani nadzieję…

…że spotkam Jacka?

Idę Nowym Światem i widzę, jak on idzie naprzeciwko mnie. Zamykam oczy i widzę, jak stoi oparty o framugę, widzę jego dłonie, widzę jego oczy. Widzę go cały czas. I dopóki ja będę, on będzie we mnie. On trwa. To jest coś więcej niż pamięć.

Czy go spotkam? Mam nadzieję, że tak.

Myślałam, że przychodzi taki moment, że już się nie płacze….

Proszę pani, długo trwało, zanim nauczyłam się płakać. Umiem już powiedzieć sobie, że spotkało mnie coś tragicznego i miałam prawo to przeżyć. Człowiek ma prawo do tego, żeby sobie pozwolić na słabość, żeby cierpieć. I nie czuć się gorszym. Akceptuję siebie taką. Takie życie zostało mi dane. Mam prawo do tego, żeby mnie bolało, jeśli mnie boli. Nie jestem gorsza, inna.

A żal do Pana Boga dalej trwa?

Ja nie miałam do Niego żalu. To nie był żal. To był ból, że On pozwolił na coś takiego, że mu to zrobił. Ja wierzę w Boga, ale nie wierzę Bogu. Nie rozumiem Go.

W związku z moją pracą zawodową miałam okazję rozmawiać z osobami, które przeżyły Powstanie Warszawskie. Słuchając ich zwierzeń, zaczęłam rozumieć, że nie jest się jedynym wybranym do nieszczęścia. Gdy człowiek cierpi, zamyka się. Jest tym najbardziej nieszczęśliwym. A przecież tak nie jest. I to trzeba wiedzieć. To jest los, który trzeba po prostu godnie unieść – każdy swój własny i na własną miarę. Coś z nim zrobić. Coś więcej wiedzieć, coś więcej rozumieć. Tak po prostu jest na tym świecie.

Wydaje nam się, że mamy prawo do szczęścia, do bycia z kimś, a tymczasem tak wcale nie jest. Mamy jedynie prawo do tego, żeby to unieść.

Boję się liści, które żółkną
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze