Pytania o życie wieczne
fot. dan gold / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Wyczyść

Żeby wyjść z ciemności i śmierci, to najpierw trzeba wiedzieć, gdzie one są, i się z nimi zderzyć. Brakuje mi tego. W moim cierpieniu czuję się osamotniony, niemalże rozgoryczony, osierocony przez Kościół.

Roman Bielecki OP: Często pan myśli o śmierci?

Jarosław Mikołajewski: Odpowiedzią są moje wiersze – chwila skrajnej szczerości. Jest w nich dużo śmierci, do tego stopnia, że kiedyś zadzwoniła do mnie Julia Hartwig i powiedziała: „Boję się o ciebie. Dochodzisz do niebezpiecznego punktu w opisie poczucia zagrożenia, kruchości i nietrwałości. To, co piszesz, wykrada się z poezji do życia”. Może tak jest, ale śmierć jest dla mnie ważną i wierną towarzyszką.

Moje dzieciństwo upłynęło w niewytłumaczalnym dla mnie (i nigdy do końca niezrozumianym) lęku, że moi rodzice mogą nagle umrzeć. Myślę, że to była jakaś forma dziecięcej nerwicy, ale wtedy byłem w stanie przeklęczeć całą noc do godziny szóstej, czyli do momentu, kiedy mój ojciec wstawał do pracy, prosząc Boga o to, żeby nie umarł. Po cichu mówiłem sobie i zaklinałem rzeczywistość, że to się nie może stać.

I kiedy nagle, choć wiele lat później, zmarł mój ojciec, napisałem tomik Kołysanka dla ojca. A w nim wiersz o tym, że na nic są te wszystkie rzeczy, te recepty na skrócony oddech. Recepty – modlitwy. Bo śmierć przyszła, a ja miałem wtedy 32 lata i odebrałem to jako niewysłuchaną modlitwę dziecka, którego też już nie ma.

Co zostało z tamtych doświadczeń?

Od tamtej pory zastanawiam się często nad rzeczami, które w stosunku do niego źle zrobiłem, i tymi, których nie zrobiłem. Nie daje mi to spokoju. Walczę ze swoimi wyrzutami sumienia. Tak naprawdę nigdy nie zdążyliśmy porozmawiać o jego przeszłości. Nie dowiedziałem się, jak wyglądało jego życie w obozie pracy. Przez pięć lat był pod Królewcem. Kiedyś wspominał o chwili, kiedy grożono mu śmiercią, ale nigdy nie dokończył tej myśli. A ja nie byłem wystarczająco uważny, stanowczy albo dociekliwy, żeby zapytać. Przepadło.

Czuję się czasem jak bohater ogranego na wszelkie sposoby wiersza księdza Twardowskiego Spieszmy się kochać ludzi. Zamordowaliśmy tę myśl, cytując ją na każdej klepsydrze, w każdym nekrologu, a przecież jest w niej to niepokojące pytanie: czy dopełniliśmy wszystkiego względem osób, które znaliśmy. Bo może trzeba było zaryzykować, że nas spuszczą ze schodów, że zignorują, ale mimo wszystko narzucać się, być nieustępliwym i… tak udręczyć ich swoją ciekawością, żeby nie pozostali w poczuciu osamotnienia.

A własna śmierć? Pyta pan siebie o nią?

Mam głębokie poczucie, że życie zakończone śmiercią jest niewystarczające i nosi w sobie znamię nienasycenia. To znaczy, że to, co mamy w tej chwili, jest jakoś okaleczone, niepełne i powinno być dopełnione po drugiej stronie…

Tak, jak czytamy, że nasze życie zmienia się, ale się nie kończy?

Prawdę mówiąc, to zdanie nie bardzo mi pomaga. Z jednej strony wiem, że życie jest niedokończone, o ile kończyłoby się śmiercią, ale z drugiej nie wyobrażam sobie takiego cudu, że ciąg dalszy istnieje. Może mamy umrzeć w poczuciu krzywdy i niespełnienia?

W takim razie, czym jest zbawienie?

Przez całe życie słyszałem od księży taką bajkę-niebajkę o tym, że kiedy umrzemy, to wszyscy spotkamy się ponownie w tej samej rodzinie, w tych samych związkach uczuciowych, w tej wspólnocie ludzi, którzy nam byli najbliżsi i najdrożsi na świecie. Ta pocieszająca wizja mocno utkwiła mi na lata, zwłaszcza kiedy myśl o śmierci była szczególnie mocna. Natomiast w pewnym momencie zacząłem odkrywać, że istnieją zupełnie inne narracje dotyczące dalszego ciągu. One podkopały we mnie tamtą dziecięcą ufność. Czuję, że straciłem tamtą tożsamość myślenia, natomiast nie zyskałem żadnej nowej, nie mam niczego takiego, co by było zastępstwem.

W pewnym momencie zagubił się wizerunek Boga Dobrego Ojca, a nie pojawiło się nic, co by mnie uspokoiło i dawało mi ufność.

Co by panu pomogło? Czego by pan potrzebował, żeby taką pewność znowu mieć?

Fascynuje mnie to, co odnalazłem w książkach księdza profesora Michała Hellera. Jego słowa odbieram jako pewną intuicję zbieżną z moimi wątpliwościami w momentach, kiedy brak mi wiary w życie pozagrobowe i Boga. Jeżeli go dobrze rozumiem i pamiętam jego wywód, on sugeruje, że musi istnieć jakaś matryca, wielka Boska inteligencja, porządek tego świata. Zgadzam się. I jednocześnie to dla mnie za mało. Potrzeba mi relacji osobowej, a nie rozumowej.

W takim razie co dalej?

W pewnym momencie moich rozmyślań o Bogu poddałem się i uznałem wyobrażenia o dalszej części mojego życia za niezrozumiałe. Ale co najbardziej zaskakujące, kiedy przyznałem się przed sobą do tej bezradności, nagle zobaczyłem jakieś małe znaki pocieszenia i zrozumienia. Nieśmiało obserwuję w sobie delikatną konwersję, choć jest jeszcze niewypowiedziana, niezadekretowana i może nigdy taka nie będzie, bo ciągle jestem w momencie niepogodzenia ze śmiercią. Coraz bardziej dostrzegam znaki, które są świadectwem ludzi pogodzonych z odejściem, i uczę się ich.

Na czym to pogodzenie się polega?

To jest ufność. Poczucie tego, że sam w sprawie śmierci nic nie mogę zrobić. Dlatego żyję tak długo, jak mogę, tak dobrze, jak mogę, ale tak naprawdę całość nie jest w moich rękach. To jest taki rodzaj wiary, o którym długo nie myślałem, że jest wiarą. Kojarzył mi się ze zniechęceniem albo słabością. Przez całe życie definiowałem wiarę inaczej, a teraz wydaje mi się, że to jest właśnie wiara. Rozstanie z własną narracją na temat tego, co potem.

W życiu ludzkim jest taki czas, kiedy zebrało się jakąś sumę doświadczeń i trudno się spodziewać innych. W pewnym momencie rezygnuję z narzucania Panu Bogu własnej formy życia. To jest chwila, kiedy z rezygnacji przechodzi się w ufność.

I to już teraz?

Już i jeszcze nie. Bo „już” rozumiem to, o czym mówię, i „jeszcze nie”, bo chciałbym doświadczyć tego osobiście. Ale to dopiero nadejdzie. Brakuje mi tego w Kościele. Byłem niedawno pod Warszawą na pogrzebie mojego kuzyna. W kazaniu, które podobało się miejscowym, ksiądz mówił wiele o symbolach – kolorowej jesieni, powrocie do domu i ramionach Ojca, natomiast nie wspomniał o ludzkiej solidarności. A ja myślę, że wielką ulgę przyniosłoby ludziom powiedzenie, że w pewnym momencie wszyscy stajemy się ogromnie bezradni w stosunku do własnego losu i bardzo oczekujemy pomocy w przejściu od rezygnacji do ufności.

Kiedy umierał nasz kuzyn, towarzyszył mu mój brat. Mył go, golił, pomagał jeść. Był też obecny, kiedy poproszono księdza z ostatnim namaszczeniem. Opowiadał mi potem, że był to dla niego wstrząs. Odebrałem to tak, że w tamtym momencie, kiedy Jurek był oczami jak gdyby w innym świecie, dla mojego brata zaczęła się wiara. Trzymał go za rękę, a on ją nagle ścisnął. Może to tylko skurcz, a może próba okazania solidarności czy znak podziękowania, różnie można to interpretować. Z takich znaków składam moją nadzieję. Na co dzień żyję w rzeczywistości o płaskiej, jednolitej fasadzie, ale czasem, coraz częściej, mam wrażenie, że na moich oczach wydarza się epizod taki jak ten, który połączył kuzyna i brata. Kiedy ktoś żyjący biologicznie, tutaj, wkłada rękę w plisę czasu, zapuszcza ją w wieczność.

Pan mówi o przyznaniu się do bezradności. Może to cecha dzisiejszych czasów, że tak naprawdę nikt się do niej nie chce przyznać i że do końca, do ostatnich swoich sił wielu z nas walczy, żeby narzucić Panu Bogu swoją wizję świata.

Mam tę poetycką skazę, która nauczyła mnie, że metafora powinna być bardzo precyzyjna. Nie można jej zacząć i nie domknąć. Musi być spójna. Jeżeli ktoś mi mówi, na przykład na kazaniu, że istnieją różne pory życia, tak jak różne pory roku, i ciągiem dalszym jest odrodzenie, czyli nowa wiosna, pytam, czy to znaczy, że będzie też nowa zima? Mówimy, że w nasze życie wpisana jest przypowieść o ziarnie, które musi obumrzeć, żeby wydało plon. To pięknie, ale w pewnym momencie te metafory nie wystarczają, bo przychodzi nasze doświadczenie i metafora staje się retoryczną pokazówką.

Chciałbym, żeby ktoś mi opowiedział o tym szalenie trudnym wymiarze życia, jakim jest utrata. Jest taka przepiękna książka Ryszarda Przybylskiego Baśń zimowa. To jest esej o niezgodzie na starość. On pisze między innymi, że przez całe życie mówiono mu, że gdy już będzie starcem, to pozbędzie się całego życiowego ciężaru, wszystkiego, co się wiąże ze zmysłami. Będzie wolny. Tyle że ktoś nie przewidział starczej depresji, zniechęcenia.

Ale może tak właśnie ma być. Może mamy się zmagać z pocieszeniem, które daje nam wiara, które wcale nie jest łatwe. Nie wiem, czy da się jakoś łatwiej opowiedzieć o śmierci…

O tym tak naprawdę rozmawiamy. Uważam, i jest to moja prywatna opinia, że dużo mówi się w Kościele o radości i zmartwychwstaniu. Trochę bezmyślnie, w kluczu – bądźmy weseli i cieszmy się, w końcu Jezus pokonał śmierć, a kto nie daje świadectwa o zmartwychwstaniu, ten się wyklucza. No tak, ale żeby wyjść z ciemności i śmierci, to najpierw trzeba wiedzieć, gdzie one są, i się z nimi zderzyć. Brakuje mi tego. W moim cierpieniu czuję się osamotniony, niemalże rozgoryczony, osierocony przez Kościół. Towarzystwa dotrzymują mi poeci, wspiera mnie ich braterstwo, które odwzajemniam, kiedy tylko mnie na nie stać. Nie wiem, kiedy straciłem takie wsparcie w Kościele.

Czy to już wszystko? Może warto było dać sobie i Kościołowi drugą szansę?

Wiem, czego nie dopełniłem w stosunku do Kościoła. Na pewno zabrakło mi cierpliwości. Jestem niespokojny, wnerwiony, cierpię na coś w rodzaju duchowego ADHD. Nie lubię sytuacji nużących, nie lubię kościołów w niedzielę i nie lubię pociągów, a z drugiej strony ubóstwiam kościół, kiedy jest pusty i nie muszę do niego wchodzić. Bardzo często zdarza mi się po kilka razy dziennie wchodzić do kościoła, przyklęknąć albo posiedzieć przez chwilę.

Bo ostatecznie Kościół jest moją rodziną i nic na to nie poradzę. Wychowałem się w nim. I to samowykluczenie, które sobie zafundowałem, niepokoi mnie, irytuje. Dać Kościołowi i sobie drugą szansę na spotkanie – proszę bardzo. Początkiem musiałaby być rozmowa. Na razie rozmawiam z jego peryferiami: z obrazami w kościele, z nieobecnością kapłana w kościele, którą wolę od jego przyciężkiej obecności, z ciszą. No właśnie – do rozmowy z Kościołem potrzebna mi jest jego cisza.

A czym jest dla pana nadzieja? Może takich osób jak pan jest więcej i one zwyczajnie nie widzą nadziei w Kościele?

Tęsknię za nadzieją, którą Kościół dawał mi, kiedy byłem dzieckiem. Za taką opowieścią, która komponowałaby mi się w równie wiary-godną całość jak tamta – o naszym osobistym świecie, który nawet jeśli się rozpada, to po to, by znowu połączył się w dom. I o brodatym ojcu, który nad tym wszystkim czuwa. Czyli może tęsknię po prostu za dzieciństwem i bajką. Może znowu staję się dzieckiem, co jest chyba dobrą drogą powrotu do wiary.

Dużo rozmawiamy o doświadczeniu przemijania i śmierci. Może nasze kłopoty biorą się stąd, że współcześnie wykluczamy długotrwałe cierpienie. Jeżeli chorować, to krótko i intensywnie, a najlepiej tak, żeby się nic w życiu nie zmieniło.

Jest jedno lekarstwo na troskę o nas samych – troska o innych. Boję się, że z tej rozmowy zrodzi się wizerunek mojej osoby jako kogoś, kto się o siebie boi. Otóż nie. Ja się wciąż boję o innych i wciąż nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie zła i kruchości, jakie ich dotykają. Kilka miesięcy temu na przewlekłą chorobę zapadła moja 13-letnia córka i kiedy zaradziliśmy z żoną pierwszym problemom, od razu przyszło mi do głowy pytanie: Po co Bogu kłopoty, które moja córka ma z tarczycą? Sam siebie nie cenię w ogóle, więc się nie łudzę, że przez troskę o nią szuka drogi do mnie. Nie mam odpowiedzi. Gniewam się na Niego. Znaczy to, że wierzę w Niego, bo gdybym nie wierzył, tobym nie miał na kogo się złościć.

Jeden z seniorów naszego zakonu opowiadał mi kiedyś z pewnym żalem, że brakuje dziś dawnych Bractw Dobrej Śmierci i tego, co kiedyś nazywało się sztuką dobrego umierania.

Prawda, choć ars moriendi to nie recepta na obejście bólu, nawet nie ćwiczenia, jak godnie spojrzeć śmierci w oczy. Wydaje mi się, że owa sztuka umierania jest tak naprawdę podejmowaniem życia przez powolne, codzienne zmaganie ze sobą. Wspomniałem o odejściu mojego kuzyna i świadectwie mojego brata, który mu w tym towarzyszył. W wyobrażeniu całej rodziny dobra śmierć miała polegać na tym, żeby mu bez przerwy wmawiać, że on ma jeszcze szansę, że nie umrze i wszystko będzie dobrze. Ukrywano przed nim śmiertelną chorobę. Tymczasem on wygrał i Chrystus w nim wygrał, ponieważ kiedy zrozumiał swoją sytuację, to umierał z pełną świadomością tego, co się z nim dzieje. Po pierwszym odruchu lęku, paniki i zaskoczenia nagle przyszedł moment wyraźnej aprobaty dla spowiedzi, jakiś rodzaj ufności i brak protestu. To była dobra śmierć.

Dla przeciwwagi powiem, że mam też przyjaciela, który czuje, że umiera, bo miał paraliż, który sprawił, że obecnie może tylko czytać. Od czterech czy pięciu lat jest kompletnie pogniewany na wszystko. Nie chce widzieć nikogo i złości się, gdy ktoś się nim interesuje. Jest w nim i brak pokory, ale i walka, i udręczenie, i jakieś oskarżenie Boga, sprowokowanie Go, chęć wykazania Mu nieodwzajemnionej miłości… Wszystko naraz, zmieszane ze sobą. Myślę o nim jako o bohaterze. Dumnym Prometeuszu. Cóż, pierwszy i drugi przypadek stanowią o ludzkiej różnorodności. Czy te postawy spotkają się kiedyś w jednoczącym rdzeniu człowieczeństwa?

Każdy ma swoją śmierć… Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy, jak napisał tłumaczony przez pana włoski poeta Cesare Pavese…

Ważne jest przeczytanie następnego wersetu – per tutti la morte ha uno sguardo, czyli dla każdego śmierć ma jedno spojrzenie. Tylko jedno. I będzie nim spojrzenie twoich oczu, nie cudzych. To tragiczny wiersz, bo Pavese popełnił samobójstwo. Umarł w niepogodzeniu z życiem. Na tę decyzję nałożyła się m.in. utrata dzieciństwa, przeprowadzka do miasta oraz nieumiejętność budowania więzi z kimkolwiek – ani w ramach ruchu oporu, do którego należał, ani z żadną kobietą. To, co napisał, jest uniwersalne i można zastosować do każdej osoby. On zobaczył pewną życiową ścianę, zderzył się z kompletnym brakiem nadziei. Umarł bez wiary, bez jakiegokolwiek poczucia spełnienia. A to zdanie jest świadectwem nieprzekazywalności śmierci. Jest tylko jedna śmierć dla każdego. I nikt nam o niej nie opowie tak, żebyśmy mogli przyjąć cudze doświadczenie jako własne.

Może ten przykład pokazuje, że jesteśmy współcześnie w jakiejś pułapce. Z jeden strony nie mamy wsparcia religijnego, a z drugiej szalenie go potrzebujemy. Bez wiary śmierć i cierpienie to rzeczywiście męka i pustka.

Nie wiem. Znam ludzi, którzy umierali bez wiary, ale z wielką pogodą i godnością, i za nic nie chcieliby przyjąć wiary pocieszycielskiej, przeczącej ich doświadczeniu nicości.

Rozmawiamy tyle o lęku i niepokoju. Gdzie szuka pan pocieszenia?

To, co powiem, będzie bardzo emocjonalne, ale w poczuciu bezpieczeństwa moich córek. Kiedy patrzę, jak śpią. Kiedy wiem, że są zdrowe. Ktoś powie – niewiele mi trzeba. Prawda, ale tak naprawdę wszystkim nam niewiele trzeba.

Istnieje też nadzieja na to, że dopełni się we mnie suma moich życiowych doświadczeń. Nadejdzie moment, w którym odpuszczę sobie troskę o to, co będzie potem, tylko będę po prostu ufny. Uczę się tego od ludzi starych. Pewna znana poetka, która nigdy nie mówi publicznie o wierze, jest bardzo niezadowolona, kiedy ktoś się deklaruje jako osoba niewierząca. Dwukrotnie widziałem ją w sytuacji, gdy reagowała oburzeniem na takie słowa. Chciałbym, żeby takie nasycenie doświadczeniem nastąpiło także w moim życiu. Wtedy spasuję i odpuszczę sobie jakąkolwiek troskę o to, co się ze mną stanie potem. I to naprawdę będzie wiara. 

Pytania o życie wieczne
Jarosław Mikołajewski

urodzony 20 marca 1960 r. w Warszawie – poeta, tłumacz z języka włoskiego, eseista, reporter, dyrektor Instytutu Polskiego w Rzymie (2006-2012). Wielokrotnie nagradzany w Polsce i we Włoszech. Jarosław Mikołajewski tłumacz...

Pytania o życie wieczne
Roman Bielecki OP

urodzony w 1977 r. – dominikanin, absolwent prawa KUL i teologii PAT, kaznodzieja i rekolekcjonista, od 2010 redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, były Prowincjalny Promotor Środków Społecznego Przekazu (2018-2022), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze