Na śląskiej prowincji – precyzyjniej: w archidiecezji katowickiej – trwa właśnie synod diecezjalny. Dla niewtajemniczonych: synod jest ciałem, które swoim działaniem przypomina nieco parlament. Delegaci – po części wyznaczeni przez prawo kanoniczne, po części zaproszeni przez biskupa – zbierają się, obradują i głosują nad uchwałami, których szkice powstają zwykle nieco wcześniej, w komisjach przygotowawczych. Tyle że głos decydujący ma na synodzie tylko jedna osoba: biskup. Wszystkie pozostałe mają głos doradczy. Obojętne, co uchwalą: moc wiążącą i prawo publikacji otrzymuje tylko to, co zatwierdzi biskup.
Wobec takiego stanu rzeczy śląski pragmatyzm na samą wieść o biskupiej chęci zwołania synodu szepnął (a właściwie wrzasnął na całe gardło, zdaje się głównie w myślach pewnej części naszego duchowieństwa): po jakiego czorta zawracać głowę niemałej rzeszy ludzi, którzy i tak mają sporo swoich własnych obowiązków?
Przyznać muszę, że szept ten obszedł mnie niebagatelnie, bo synodowi sekretarzuję. Ale obszedł nawet nie dlatego, że takie myślenie nie ułatwia przeprowadzenia prac. Raczej dlatego, że ujawnia pewną trudność, jaką najwyraźniej napotykamy na styku eklezjologicznej teo
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń