ojciec Joachim Badeni OP siedzi ze szklanką napoju
fot. dominikanie.pl
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

11 marca 2010 roku o godzinie 4.54 dostałem SMS-a: Dziś około godziny 1 zmarł w Krakowie ojciec Joachim Badeni. Wczoraj w południe mówił: wszystko załatwione. Wieczorem zaślubiny z Chrystusem. Jan Spież.

Byłem wtedy na rekolekcjach w Bydgoszczy, śpiąc jak zając, słyszałem przychodzącą wiadomość – odczytałem ją dopiero, gdy wstałem. Dla dominikanów polskich pracujących w duszpasterstwie akademickim skończyła się epoka. Odszedł twórca pewnego stylu, pewnego formatu, polotu i głębi. Odszedł człowiek, który tak się zachowywał i tak żył, jakby był uczestnikiem innego życia i innej świadomości. Innych nieujawnionych kontaktów i źródeł informacji. Nie sposób bowiem twierdzić, że wszystko, czym nas obdarowywał, to tylko kwestia jego nadzwyczajnej wyobraźni. Musiał skądś czerpać.

Przez współbraci odbierany był różnie. Wielu go akceptowało, inni bronili się przed jego sugestywną osobowością. Biedny wariat z wielką wyobraźnią, chory psychicznie – twierdził jeden z braci. Drugi głęboko przekonany uważał, że to genialny wizjoner, człowiek wielki z dystansem do samego siebie i z umiejętnością przyznania się do błędów.

Diagnoza, którą stawiam tej nieprzeciętnej osobowości jest następująca. Ojciec Joachim musiał doświadczyć jakiegoś cierpienia, którym było upokorzenie, aby później w latach swej świetności wznieść się tak wysoko, by być człowiekiem głębokiego i wyjątkowego kontaktu. Obdarowując nas sobą, musiał skądś czerpać. Nie wychodzi się tak wysoko bez ćwiczeń z maską gazową. Nie wchodzi się również tak głęboko bez doświadczeń z maską.

Wcześnie osierocony przez ojca, wraz z matką, która powtórnie wyszła za mąż za Habsburga z Żywca, znalazł się w nowym środowisku, na obcym dworze, wśród nieznanych sobie ludzi. Samotność, i to „nie u siebie”, musiały stać się jego bolesnymi towarzyszami. Porażający, traumatyczny smutek dzieciństwa wyzwolił w nim później hulaszcze życie studenckie, szukanie towarzystwa i zatracanie się w doznaniowo zabawowym stylu życia, do którego jawnie się przyznawał.

Wreszcie nawrócenie i wojna. Nawrócenie za przyczyną Matki Bożej, dla której zachował cześć i nabożeństwo do końca życia. To Jej niemalże dotknięcie we Lwowie czuł stale na sobie. Akt oddania się w niewolę Maryi miał dla niego moc po rycersku wiążącą.

Wojna i narzeczona. Widzimy już tylko strzępy opowieści czy życiorysu. Francja, Narwik, internowanie we francuskim Maroku, sztab Sikorskiego na Gibraltarze, gdzie pracuje jako cenzor korespondencji, nieudana próba zostania cichociemnym. Wraz z końcem wojny zamyka etap swojego życia, grzebiąc w sobie jakieś tajemnice. Wstępuje do dominikanów w Anglii. Jako nowicjusz dostaje obowiązek opieki nad obłożnie chorym ojcem Jackiem. Obsługując go, do czynności sanitarnych i wynoszenia nieczystości zakłada maskę gazową przyniesioną do zakonu z wojska. Przyuważony przez magistra zostaje zdegradowany i pozbawiony zaszczytu obsługiwania staruszka ze słowami: – Brat Joachim jest za słaby, aby posługiwać ojcu Jackowi. Dlatego zwalniamy go z tego obowiązku. Dla niego – szlachcica i żołnierza – był to policzek. Później, po latach, w Poznaniu, jakby w zadośćuczynieniu, będzie się wymykał nocami z klasztoru, aby podczas dyżurów w szpitalu posługiwać obłożnie chorym jako pielęgniarz.

W nowicjacie musiał przeżyć jakieś inne potworne upokorzenie, ale o tym nie mówił, jakby związany przysięgą milczał. Domyślam się, że zwycięscy Anglicy nie szczędzili upokorzeń niedouczonemu tomistycznie Polakowi, który dla nich wcześniej pracował i był wyrzutem sumienia w sytuacji okupowanej przez komunistów Polski.

W końcówce lat czterdziestych XX wieku wrócił do kraju jako niezdolny do studiów i z ledwością nadający się na posługującego braciszka. To był kolejny etap jego upokorzeń, czyli według proponowanego klucza rezerwuar niebiańskiej energii.

Jestem głęboko przekonany i wiem to również z własnego doświadczenia, że właśnie upokorzenie ofiarowane Chrystusowi jest źródłem ogromnej nadprzyrodzonej energii.

Był człowiekiem bezpośredniego kontaktu z Bogiem. Po prostu płonął. Mówił i zachowywał się tak, jakby przed chwilą miał widzenie, jakby czegoś doświadczył. A opowiadanie zawsze zaczynał od końca. To bardzo znaczący szczegół. Bo świadczy o tym, że swoich opowiadań nie konstruował, ale pod ciężarem wizji streszczał je w bełkocie, tak jak święty Paweł, pisząc swoje listy. Przecież przez całe lata nikt, nawet Kasia Kostrzewa, jego umiłowana studentka, a później pracownik naukowy, nie była w stanie uchwycić potoku jego słów objawiających nam ten inny kontakt. Jego bełkot był przekonujący. On zdawał nam sprawę ze swoich doświadczeń, z tego, gdzie bywał, a że zdawał się bywać w niebie, to nam czasem o tym niebie opowiadał. Nie bał się tematów. Bo Bóg był zawsze większy.

Nosił w sobie jakąś tajemnicę, nosił do końca, było w nim coś, czego nie chciał lub nie mógł powiedzieć, to zapewniało mu również dystans do siebie i specyficzny humor, którym oddalał pytania o szczegóły.

Miał specyficzny język metafizyczny, mówił, jakby chodziło o najogólniejszy wymiar rzeczywistości, jakby miał osobisty kontakt z twórcą wszystkiego. Mówił z własnego doświadczenia, tak jakby uczestniczył w innym świecie, a dopiero co przybył i nam opowiadał. Cechowało go szukanie kontemplacji, o czym świadczy kilkumiesięczny epizod z pobytem u kamedułów z zamiarem pozostania tam na zawsze. Opuścił ich dla duszpasterstwa akademickiego. Sam, poszukując kontemplacji, prosił o przeniesienie do Hermanic, ale wyznał, jak bardzo jest niedoskonały, bo mała wspólnota obnażyła jego małość. Powiedział wtedy: – Kiedy szukałem kontemplacji, nie było jej, kiedy jej nie szukałem, przychodziła sama.

Kazimierz hrabia Badeni przegrał jako człowiek tego świata. Stracił majątki, nie urządził się i nie gonił za doznaniami, podróżami, komfortem, zbytkiem i dobytkiem. Wygrał, budując na skale, którą jest Chrystus. Miał z Nim bliski kontakt. Jeżeli wybierał się na zaślubiny, to zachował wieczną młodość i nieśmiertelny skarb kontemplacji. Bracia odważnie napisali na klepsydrze, że umarł w opinii świętości.

Był doskonałym wywiadowcą. Przynosił nam wiadomości ze świata, do którego nie mieliśmy dostępu.

As wywiadu niebieskiego
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze