Nie chcemy rodzić
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Gdy urodził się mój syn, pomyślałam: „Teraz to już tylko krzyż, należy podjąć ciężar dorosłości i macierzyństwa. Wszystko inne za mną”.

To zjawisko coraz częstsze. Kobiety nie chcą mieć dzieci w ogóle lub odwlekają decyzję o pierwszym dziecku i kolejnych. Przyczyny są różne. Studiowałam fora internetowe, na których dziewczyny prostolinijnie podają powody. Niekiedy za tym jawnym, kryje się inny, którego nie są do końca świadome. Sama przeszłam pewną drogę, dorastając do podwójnego macierzyństwa.

Z forum internetowego:
Nie chcę mieć dziecka, ponieważ bardzo trudno o dobrego ojca.
Nie chcę dziecka, bo boję się, że jego ojciec odejdzie.

Wszystko „na próbę”

Definicja dojrzewania człowieka wydaje się zbieżna z definicją odpowiedzialności, jakkolwiek niemodne wydaje się to słowo. I tu pojawia się problem. Na odpowiedzialność składają się decyzje, których się boimy, do których stajemy się dziś coraz bardziej niezdolni. „Nie ma miłości bez decyzyjności”, chciałoby się powiedzieć. To pewne decyzje, ich odwaga, są milowymi kamieniami naszego rozwoju.

A decyzji boimy się poniekąd słusznie. Jak zauważa o. Jacques Philippe, każda z nich stanowi o utracie wielu możliwości. Zawęża dalszą drogę, pozbawiając wielobarwnego kalejdoskopu wyborów. Wybranie jednego kierunku edukacji/zawodu pozbawia nas wszystkich innych; wybranie jednego powołania – stratę innych; wybranie mężczyzny/ kobiety oznacza zrezygnowanie ze wszystkich innych. Decyzja o macierzyństwie to utrata znacznej dozy niezależności i swobody na rzecz miłości do dziecka. Ktoś kiedyś powiedział: „Gdziekolwiek pójdę, poniosę ze sobą twój pierwszy krzyk”. Ten krzyk wiąże rodzica na zawsze. Każdy życiowy wybór ma więc w sobie coś z tracenia. Stąd lęk. A z drugiej strony każdy taki wybór uruchamia utajone potencjały, obecne w nas siły i zaangażowania, które niesłychanie dynamizują nasz rozwój i nadają mu kierunek. Nagle wiem, kim jestem i czego chcę, jakim zadaniom błogosławi Bóg i czemu się poświęcam. To niezwykle upraszcza duchowe życie człowieka.

Od 12 lat jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Skończyliśmy studia, zbudowaliśmy dom. Zamierzamy posadzić drzewo. Potem pojedziemy na weekend do znajomych do Londynu. Zabawimy się. Żyjemy spontanicznie, jak chcemy. Stać nas na to i nic ani nikt (czyt. dziecko) nie stoi nam na przeszkodzie. Nasi znajomi też mieli ideały. Po studiach mieliśmy wspólnie otworzyć klub. Niestety, prowadzenia klubu nie udało się pogodzić z wychowywaniem dzieci. Poszli do pracy w urzędach i firmach. (…) My nie poświęciliśmy naszych pasji, a przede wszystkim siebie człowiekowi, którym jest dziecko. Uważamy, że człowieka myślącego, wykształconego stać na wiele więcej niż uczenie pięciolatka alfabetu. („Wysokie obcasy” 2006, nr 34, list do redakcji)

Fałszywy model rodziny

W wielu przypadkach za lękiem przed rodzicielstwem stoi fałszywy, przytłaczający model rodziny. Słowa, które młodzi słyszą po ślubie: „No chłopie, teraz to już smycz!”, „Młodość za tobą, czas beztroski i swobody minął”, sugerują, jakoby wraz z zawarciem małżeństwa kończyła się era radości, pasji i wolności. A narodziny dziecka to już amen w pacierzu. Niestety, obserwuję, że szczególnie chrześcijanie podatni są na samowolne krzyżowanie się małżeństwem i wchodzenie w rolę np. matki Polki (cierpiętnicy). Gdy urodził się nasz syn, popadłam w podobne urojenie. Pamiętam własne spojrzenie utkwione w dal i nostalgiczną refleksję: „Teraz to już tylko krzyż, należy podjąć ciężar dorosłości i macierzyństwa. Wszystko inne za mną”.

Pan Bóg szczęśliwie skorygował chybioną wizję rodzinnego życia. Podsunął osoby, świadectwa i okoliczności, które pokazały mi jasno, że zamiast ochoczo zawisnąć na krzyżu i tam trwać, mam marzyć i mam nawet szalone marzenia realizować. Marzenia niedotyczące tylko małżeństwa i syna, ale mnie samej. Pamiętam moje zdziwienie, gdy znajomi pytali, czy byliśmy już z kilkutygodniowym synkiem w nowo otwartym aqua parku. „Przecież on za mały na pływanie…”. „Ale nie chodzi o niego, ale o ciebie i męża! Mały w foteliku na brzegu, a wy na zmianę w wodzie, heloł! Trzeba żyć!” – klarowali nam z uśmiechem. I z oseskiem zwieszonym w nosidle (ortopedycznym, bez obawy) wybraliśmy się zdobywać Tatry. Przykazanie „miłuj bliźniego jak siebie samego” jasno pokazuje, że miłość siebie jest warunkiem kochania innych. Gdy kobieta amputuje swoje własne życie i zaczyna żyć życiem rodziny, jej dzieciom grozi syndrom żelaznej pępowiny. Ona musi mieć własne, osobne życie, aby pozwolić na konieczne, uczuciowe oddalanie się dzieci. Dlatego uważam, że matki powinny pracować, studiować, jakkolwiek realizować się na „swoim” polu.

Tymczasem na forach napotkałam sporo wypowiedzi kobiet, które nie chcą rodzić dzieci, ponieważ wówczas nie będą kontynuować pasji, ukochanej pracy, rozwoju naukowego. Bzdura. Miłość mamy sprawia, że dajemy siebie najpierw dzieciom i jest to priorytet, ale bynajmniej nie pozbawia nas to dotychczasowych ról. Jest pewien warunek – wyemancypowany mąż.

Podział ról w wielu naszych rodzinnych domach był klarownie patriarchalny: ojciec zarabia, matka rezygnuje z pracy i robi 100% reszty. Znam takie, w których do dziś kobiety starszego pokolenia nie pozwalają mężom i synom zrobić nawet herbaty, bo to rola kobiet. Taki obraz może paraliżować ambitne, poszukujące indywidualnego spełnienia dziewczyny, które się boją, że cały ciężar związany z prowadzeniem domu i opieką nad dziećmi spadnie na nie. Tymczasem mój mąż był tak wychowany, że nie ma dla niego prac „babskich”, ale jest po prostu praca, którą się dzieli, jeśli się kocha. W nocy zawsze wstawał do synka, by go przewinąć i podać mi go do piersi, bym nie musiała podnosić się z łóżka. Podczas zajęć w szkole rodzenia, w których niedawno uczestniczyliśmy, zauważyłam znamienny „znak czasu”: dla wszystkich przyszłych tatusiów to wstawanie było oczywiste!

Wizja rodziny jako instytucji generującej szare twarze państwa Kiepskich – męża z piwem przed telewizorem i zarobionej zrzędliwej małżonki – wpędza wiele kobiet w iluzoryczny i agresywny wyścig z mężczyznami. Czuwanie nad priorytetami, czyli strzeżenie własnej kobiecości i macierzyństwa, to nasza wewnętrzna praca. Umieć zrezygnować z takich obszarów zawodowych, które – pochłaniając nas i naszą uwagę – niezauważalnie zagrażają szczęściu naszych dzieci. Niekiedy kobieta świadomie rezygnuje z pracy, np. gdy czuje się powołana do tego, by mieć wiele dzieci. Ale powołanie to radość i szczęście, a nie martyrologia. Przypominają mi się przemyślenia Aurelii, dziewczynki z powieści Małgorzaty Musierowicz Opium w rosole: „Mamusia dużo pracuje. Szkoda. Inne mamusie nie pracują, są grube i wesołe, i mają połamane paznokcie. Na przykład mamusia Kopiec Arlety. U Kopiec Arlety zawsze jest bałagan i pranie wisi w kuchni pod sufitem. Dzieciaki wrzeszczą, a mamusia Kopiec Arlety gotuje im kapuśniak z kartoflami”. A i wtedy powinna mieć jakiś swój świat, swój margines, w którym może na czas jakiś się schronić i z którego może zaczerpnąć, by wrócić stęskniona i z czymś nowym, czym może się dzielić.

Dziecko wrogiem publicznym

Upowszechnienie antykoncepcji ma znaczny wpływ na społeczne postrzeganie poczęcia, ciąży i pojawiającego się dziecka jako ukrytego za życiowym horyzontem statku widma, przed którym należy się zabezpieczać. Już nie przede wszystkim cud, ale kłopot. Ciąża to dla wielu nie tyle błogosławieństwo, ile przekleństwo. Kampanie proaborcyjne („mój brzuch”) i niemal rutynowo dokonywane usuwanie dzieci upośledzonych przy okazji USG „genetycznego” w 12 tygodniu ciąży (sprawiające, że w Polsce dzieci z zespołem Downa rodzą się rzadko), także rzutuje na nastawienie do mającego się począć człowieka.

Gdy po latach związków „na próbę” udaje się nareszcie znaleźć miłość i „osiąść”, pojawia się lęk, czy nowy, mały człowiek jej nie zakłóci. Tymczasem, poznając męża jako ojca, żonę jako mamę, odkrywamy swoje głębsze ja, robimy następny krok ku poznaniu tajemnicy współmałżonka. Pojawienie się dziecka pogłębia przywiązanie małżonków. Już okres ciąży bardzo temu sprzyja, jest wiosną relacji. Łączy nas ten skarb, o którym na początku jeszcze świat nie wie; to tylko nasz skarb i cud, z nas utkany. Gdy dziecko rośnie, wspólna radość jeszcze bardziej spaja. Więcej dzieci, relacje się krzyżują, tętnią życiem, dzieci tworzą jedną wspólnotę, rodzice drugą; coraz więcej bogactwa, wzajemnej troski, śmiechu. Owszem, kryzys w związku pojawia się często po narodzeniu, gdy oboje rodzice bywają zmęczeni, czują się mniej ważni, konkurując z dzieckiem. Ale zwykle te sytuacje rozwiązuje dialog i kryzys przepracowany jeszcze wzmaga przywiązanie.

Warto spojrzeć na problem mentalności antykoncepcyjnej od strony duchowej. Kobieta, poprzez możliwość dawania życia, może w szczególny, intymny sposób współpracować z Bogiem. To dzięki jej otwartości Bóg może pozyskiwać dzieci – jeśli kobieta ich nie urodzi, Bóg nie będzie ich miał. Dlatego wydaje się, że zredukowanie chęci rodzenia przez kobietę jest szatańskim sposobem godzenia w Boży plan miłości. Dlatego właśnie nasza wielkoduszność jest tak ważna. To wstrząsające, w jakiej pokorze staje przed nami Stwórca, który jest niejako od nas zależny. Musimy bardzo uważać, by nie zapanować suwerennie nad naszą płodnością i nie przywłaszczyć jej jako tylko naszej własności, czy to przy użyciu metod naturalnych, czy antykoncepcji. Pan Bóg zaprasza nas do dialogu, do rozeznawania z Nim czasu poczęcia i akceptuje nie tylko nasze obawy finansowe, ale i brak gotowości psychologicznej. Jednak my musimy być w tym i bardzo szczere, i na naszą (indywidualną i nam tylko znaną) miarę wielkoduszne. Łatwo niezauważalnie zacząć kierować się ukrytą nieufnością wobec Jego opieki czy wygodą. Dlatego znam kobiety, które rezygnują ze wszelkich metod planowania, zdając się tylko na kreatywność Boga w tej kwestii (o ile nie ma poważnych przeszkód, takich jak przeciwwskazania zdrowotne).

Lęk przed zmianą ciała

Boimy się, że przez ciążę i poród zbrzydniemy. Przytyjemy. Nasze ciała zwiotczeją. Dostaniemy rozstępów i cellulitu. Nie wyjdziemy na plażę w bikini. Przestaniemy się podobać mężowi. Gdy przytyłam w ciąży już ponad wszelką miarę, a sąsiadki współczująco komentują spuchniętą twarz, powtarzam sobie i wiem, że w porównaniu ze skarbem, jaki noszę, nadwaga, która być może zostanie, to nic. Po pierwszej ciąży długo nie mogłam schudnąć i nie czułam się z tym dobrze. Antoś, nasz pierwszy syn, jeszcze tak mały, że słabo mówił, usiadł mi kiedyś na kolanach i delikatnie głaszcząc moją twarz obiema rączkami, jakby obrysowując każdy detal – oczy, usta, policzki – uśmiechnął się i powiedział: „Mama – piękna!”. „Przytyta”, nieodpowiadająca bynajmniej wymogom strony PrettyPeople.com, a jednak „piękna”. Kiedy indziej wtulił się w moje korpulentne ciało i szepnął zachwycony: „Mamo, jesteś taaaka miękka…”.

Ciała większości kobiet zmieniają się po ciąży i porodzie. Możliwe, że nie będą już tak szczupłe i jędrne jak wcześniej. Z drugiej strony bywają mamy, które z większym lub mniejszym trudem odzyskują sylwetkę. Oczywiście warto się o to postarać, i dla męża, i dla siebie, i dla zdrowia. Nie mogę się jednak powstrzymać i nie zapytać: „Ale i tak – na jak długo?”. Stosunek do naszego, zmieniającego się ciała odzwierciedla nasze życiowe wartości – co jest naszym szczęściem i sensem życia. Przepięknie pisała o tym na swoim blogu Kinga Wenklar: „Czy nie jest tak, że to właśnie młode ciała, młode spojrzenia są szalenie podobne do siebie, a tym samym monotonne i nudne? Czy to nie czas, nie doświadczenie, nie przekraczanie kolejnych etapów życia właśnie, przydaje im wyrazu, charakteru, bogactwa? Każdy kolejny krok postawiony na ścieżkach życia (miłość, małżeństwo, macierzyństwo, wdowieństwo, aż po bliskość własnej śmierci) może otwierać na życie i świat wypełniony ludźmi i tym, co niosą ze sobą – odwracać coraz bardziej twarzą w stronę świata. Uczyć spokojnej, zrównoważonej i mądrej bliskości ze światem. Wspominam twarze starych kobiet, ludowych śpiewaczek, poznanych w czasie moich wypraw. Prawie wszystkie są malutkie, kruche i pomarszczone, mają wielkie stopy i dłonie, otwarte i odważne serca, uśmiechnięte dla każdego twarze. Ich ciała wydały na świat po kilkoro dzieci, nie martwiąc się o rozstępy czy nadwagę. Nie ma w nich lęku – ani przed człowiekiem, ani przed życiem, ani przed śmiercią. Są mądre mądrością, na którą ja – przy nich młoda, nieopierzona siksa – długo jeszcze będę musiała pracować. Bogu dziękuję za to, że je spotkałam. Dzięki nim rozkochałam się w byciu kobietą, w zużywaniu ciała i duszy na życie, bycie z ludźmi, pracę i rodzenie dzieci. (…) Ich wewnętrzne światło rozbłyska we mnie do dziś, gdy tylko ktoś próbuje mi powiedzieć, że życie jest felerne, bo stajemy się coraz starsi, słabsi i schorowani”.

Substytuty i konsumpcjonizm

Ostatnie z zasadniczych przyczyn, dla których trudno kobietom zdecydować się na dziecko, dopełniają obrazu tego zjawiska. Często, wobec obaw wymienianych powyżej, lokujemy macierzyńskie uczucia i poświęcenie w substytutach, które niestety absolutnie nie równają się z cudem, jakim jest narodzony człowiek. Piesek w ubranku to dość częsty zamiennik. I sprytnie zdoła oszukać hormonalno-instynktowny system kobiety, czego sama ostatnio doświadczyłam, w dość humorystyczny sposób. Wzięliśmy szczeniaka, którego jednak musieliśmy oddać z powodu alergii syna. Moje ciążowe hormony go absolutnie zaadoptowały i uczłowieczyły. Zapomniałam o dziecku pod sercem i całą miłość przelałam na psinę. Do tego stopnia, że jej oddanie przypłaciłam emocjonalnym wstrząsem. Dopiero wtedy otrzeźwiałam i uświadomiłam sobie, kto jest podmiotem mojej ciąży, a jednocześnie zrozumiałam pary, którym „adopcja” zwierzęcia zaspokaja biologiczną potrzebę rodzicielstwa. Substytuty bywają różnorakie; może to być także zaangażowanie zawodowe lub społeczne.

Z forum internetowego:
Nie chcemy dziecka, bo boimy się, że nie zapewnimy mu wszystkiego, że mogłoby mu czegoś brakować.

Patrzyłam dzisiaj na siebie twoimi oczyma

Po przeglądzie najczęstszych powodów niechęci do macierzyństwa, chciałabym napisać o najskuteczniejszym, według mnie, remedium. Aby zostać mamą, trzeba najpierw być żoną. Ta logiczna biologiczna kolejność przekłada się na zależność psychiczną. Tak przebiegają kolejne etapy naszego duchowego dojrzewania. Poczucie bycia kochaną żoną i ofiarna odpowiedź na tę miłość przygotowuje nas do daru z siebie dla dziecka. Patrzymy na siebie oczyma męża, w jego spojrzeniu odnajdujemy własne piękno i wartość, także zdolność do wymagających decyzji. A oprócz etapów, jest także zależność jakości. Dobrą mamą będę na tyle, na ile jestem najpierw dobrą żoną. A zasłyszana ostatnio przeze mnie definicja „dobrej żony” mówi, że to taka, która ma „dobrego męża”. Kochający i odważny, żyjący wartościami mąż jest antidotum na wszystkie powyżej opisane lęki. O „mężu wyemancypowanym”, który niweluje strach przed niesprawiedliwością w rodzinie i pozbawieniem kobiety prawa do marzeń, już pisałam.

Bo lęki te, związane także ze zmianą wyglądu ciała po ciąży, wyzierają z kobiecej niepewności. Gdy nie wie, czy ukochany przyjął ją taką, jaka jest, bezwzględnie i nieodwołalnie, decyzją woli (nie „na próbę”, lecz „na miłość”), czy przygarnął „na kredyt” wszystko, co ją stanowi i będzie stanowić w ciągu wszystkich wspólnych lat. Czy patrzy na nią czule nie dlatego, że ma seksowny biust, ale dlatego, że jest sobą, że jest jego, że jest. Czy może nareszcie się oprzeć, zaufać. Słynna holenderska położna Beatrij Smulders pisze o frapującym związku doświadczeń seksualnych z rodzeniem i nie chodzi tu tylko o ten oczywisty, którym jest dziecko. „Widzę bardzo wyraźny związek między tym, jakie kobieta ma doświadczenia ze swoją seksualnością, a tym, jak przebiega jej poród. Kobiety, których mężczyźni umieją się z nimi dobrze kochać, zazwyczaj lepiej przechodzą przez poród. Bardzo ważne są też, moim zdaniem, pierwsze doświadczenia seksualne. Ten słynny pierwszy raz. Według mnie niezwykle istotne jest, by to nie było przypadkowe doświadczenie, z byle kim i byle gdzie. Nie kieruję się tu przekonaniami religijnymi (bo nie jestem religijna), tylko głębokim przeświadczeniem, że kochając się z mężczyzną, kobieta ofiarowuje mu coś bardzo cennego, co łatwo uszkodzić”.

Nic nie jest tego warte

Śmieją się przyjaciele, że kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży pisze tekst o niechęci do rodzenia dzieci. Ale i ja znam ten lęk, jak wspominałam na wstępie. Dotyczył nie pierwszego, lecz kolejnego dziecka. Różnica to aż siedem lat. Trudna sytuacja finansowa i doktorat, którego zrobienie było warunkiem mojego zatrudnienia, powstrzymywała nas przed powiększeniem rodziny przez kilka lat. A po naszym milczeniu, gdy my już byliśmy gotowi, zamilkł Stwórca. Okazało się, że poczęcie nie jest takie proste. Że aby zaistniał człowiek, wiele czynników musi zadziałać naraz – to kosmiczny cud. Nasz synek był więc jedynakiem i widziałam, że nie jest to dla niego najlepsze. Wtedy pojawił się smutek, że zwlekaliśmy tak długo, i zarazem odkrycie, że nic nie było tego warte. Cud, jakim jest mały człowiek i jego miłość, jest absolutnie nieporównywalny z czymkolwiek innym. Tyle, że kobieta sama musi to odkryć. Nikt nie ma prawa jej do tego nakłaniać.

Pamiętam pierwsze spojrzenie oczu noworodka, zwane „wdrukowaniem”. Dziecko wpatruje się w twarz i oczy matki przez długie minuty, by utrwalić jej wizerunek. Wtedy zawiązuje się ta nieprawdopodobna więź. Dziś Antoś mówi mi często: „Kocham cię, że aż nie umiem powiedzieć”. A ostatnio usiadł przy mnie i powiedział: „Mamo, gdy jestem z tobą, nic ci nie grozi. Nawet śmierć”.

Suplement: „Wyobraźnia miłosierdzia”

Każda z nas ma prawo do swoich lęków i obaw. Do słabości. Do swojego rytmu dojrzewania. Paradoksalnie najlepiej możemy pomóc kobiecie, akceptując jej lęk i słabość, a nie surowo oceniając czy ganiąc. Sporo jest takich postaw w naszym Kościele, także wobec różnych aspektów macierzyństwa. Z mniejszego dobra, z pewnej niedoskonałości, robi się zło i osacza kobietę. Przychodzi mi na myśl kilka kwestii, urastających do rangi moralnych katastrof, wpędzających kobiety w poczucie winy.

Kwestia liczby dzieci. Wara komukolwiek od oceniania gotowości i możliwości kobiety. Ona jest tajemnicą; nikt nie zna jej sytuacji, zwłaszcza wewnętrznej. Sama nasłuchałam się od znajomych wielu pobożnych kazań na ten temat. Dziś wiem, że wtedy nie byłam gotowa i Bóg to przyjął. On za nami nadąża, wyprowadza dobro nawet z naszej małoduszności, gdy Mu ufamy. Kiedy nie mogliśmy długo zajść w ciążę, żaliłam się przyjaciółce: „No widzisz, a teraz, przez nas, Antoś już nie będzie miał takiej relacji z rodzeństwem, jak z rówieśnikiem…”. A ona na to: „Takiej nie…”, po czym uśmiechnęła się i dodała: „Ale może głębszą?”. I wierzę, że tak „naprawczo” działa Pan Bóg, gdy Mu zawierzamy nawet nasze błędy. Kiedyś płakałam na modlitwie, zasmucona tym, że mój syn pozostanie jedynakiem: „Och, te wszystkie zagrożenia egoizmem, rozpieszczeniem i samotnością, gdy nas zabraknie”. Zresztą takie zatrważające prognozy słyszałam od zatroskanych znajomych… I naraz przyjrzałam się ikonie Świętej Rodziny, przed którą siedziałam. Zobaczyłam tam Rodziców i Jedynaka, który ostatecznie wyszedł na ludzi! Sam Pan Bóg mnie wtedy bardzo pocieszył.

Bracia chrześcijanie potrafią być wymagający czy napastliwi także w innych kwestiach. Bo czym innym jest pokazanie większego dobra z miłością i pozostawienie wyboru („Zrób, jak chcesz, w sumie nie ma to wielkiego znaczenia”), a czym innym krytyka pozostawiająca w poczuciu winy. Przykłady? „Nie karmisz piersią? Nie dałaś rady? Bzdura, że nie miałaś pokarmu. Teraz podajesz dziecku czystą chemię”. Albo kwestia znieczulenia okołoporodowego. Zwykle w Kościele traktowana jest jako wymysł szatański i oznaka matczynego egoizmu. Tymczasem odkryłam, że papież Pius XII już w 1956 roku uznał znieczulenie za istne błogosławieństwo dla rodzących!1 Zapytałam o to wierzącego ginekologa. Jego odpowiedź mnie ujęła: „Przygotowując pacjentkę do porodu, jestem w stanie po wymianie paru zdań ocenić jej »próg bólowy«. Jeśli jest niski, sam informuję pacjentkę o możliwych metodach znieczulenia, którego jestem zwolennikiem (…). Problemem wówczas bywa słaba współpraca pacjentki w fazie skurczów partych, przez to poród często się przedłuża, dziecko nie toleruje dłuższych faz niedotlenienia i poród musi być zakończony operacyjnie (vacuum, cięcie)”. Czyli: znieczulenie może utrudnić poród, nie jest zatem optymalnym rozwiązaniem. Jednak dla niektórych kobiet bywa darem miłosierdzia. Przecież na forach są wypowiedzi kobiet, które naturalne rodzenie przeraża tak bardzo (np. po traumie pierwszego porodu), że rezygnują z kolejnych dzieci, lub decydują się na adopcję. Miłosierne jest przyjęcie miary drugiego człowieka i przygarnięcie jego słabości, gdy aktualnie nie stać go na wielkie dobro, a jedynie najlichsze.

1 Por. przemówienie Piusa XII z 8 stycznia 1956 roku na spotkaniu z lekarzami ginekologami. „L’Osservatore Romano” 9–10.01.1956.

Nie chcemy rodzić
Małgorzata Wałejko

urodzona w 1977 r. – żona i matka, teolog małżeństwa, doktor pedagogiki, adiunkt w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Szczecińskiego, autorka wielu artykułów o tematyce teologicznej, filozoficznej i pedagogicznej, dominikanka świecka....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze