Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Z wielkim wzruszeniem przystępuję do opisania sylwetki ojca Sylwestra Palucha, jednego z ostatnich dominikanów, który przez całe życie, od chwili obłóczyn, nie przywdział cywilnego ubrania. Nie miał go po prostu i nie umiałby w nim chodzić. Najlepiej czuł się w habicie, z którym w ogóle się nie rozstawał.
Jego urocza postać sunąca po ulicach Starego Miasta w Warszawie wzbudzała rozbawienie i uśmiech. Niskiego wzrostu, z wielką głową i pucołowatymi, wydętymi policzkami, z nosem jak ziemniak i oczami skorymi w najpoważniejszej chwili do śmiechu, szedł i bawił ludzi swoim widokiem, a także – słowem.
W późniejszych latach ta sylwetka dobrotliwego bałwana ze śniegu coraz częściej była podparta laską. W ręce dźwigał zawsze nieodłączną, ogromną teczkę wypchaną książkami, które z pasją gromadził i kupował, przepuszczając klasztorne pieniądze. Był bibliotekarzem z urodzenia. Przez lata opiekował się biblioteką klasztorną. Załatwiał nam niemożliwe do zdobycia lektury, które wydobywał spod ziemi. „Czy nie zdobyłby ojciec dla mnie książki…?” – „A zdobyłbym”. I zanim się oglądnąłeś, już miałeś ją w rękach.
Przez całe życie żartował z siebie i śmiał się do rozpuku. Świetny karykaturzysta – rysował swoją prześmieszną sylwetkę i podpisywał najrozmaitszymi pogardliwymi podpisami, np. aper de silva (dzik leśny), a ostatnimi laty: „bęcwał”. Nie pozwalał jednak nigdy żartować z rzeczy Bożych i świętych. Unosił się wtedy gniewem. I gromił, że tak nawet myśleć się nie godzi, a co dopiero mówić. Kiedyś jeden z „mędrców zakonnych” dowcipkował o innym, że jak mu się nie podoba w zakonie, to niech weźmie manatki i się ożeni, to może dopiero doceni życie zakonne. Wtedy ojciec Sylwester podniósł głowę znad talerza i stanowczo zaprotestował, że byłaby to osobista tragedia tego człowieka, a także nieszczęście dla zakonu. Wszyscyśmy się uspokoili i zmienili temat rozmowy.
Nie był ważniakiem ani dęciakiem. Cieszył się młodszymi i pouczał nas przy każdej okazji. Robił to jednak z taką miłością, że chciało się słuchać tych jego napomnień i rad.
Wstawał wcześnie rano i odprawiał pierwszą mszę świętą. Później szedł spowiadać, a zawsze poruszał się z różańcem w ręce, którego na starość odmawiał już kilometry. Był przede wszystkim jednak kaznodzieją. Ambona była jego pasją, całym jego życiem: pracą i rozrywką, modlitwą i wypoczynkiem. Stworzył swoisty, kolorowy styl, pełen przykładów i przypowieści nie do naśladowania. Kiedyś podczas kazania opowiadał o jednym ze świętych, który gorzał tak wielką miłością, że przechodząc koło stodoły, sprawił, że cała stanęła w ogniu. Innym razem, mówiąc kazanie do dzieci, opowiadał im o tym, że Pan Jezus urodził się w pałacu z pięknych kamieni, że leżał w złotej kołysce, że z magnetofonów leciała piękna muzyka, że były kolorowe żarówki itp. A kiedy dzieci zaniepokojone zaczęły mu przerywać i coraz bardziej stanowczo protestować, przyznał im rację, sam uciekając przed nimi z ambony. Cóż, takie kazanie zapamiętali wszyscy do końca życia!
Gdy zdawało się wszystkim, że z Sylwestrem źle już, że niedomaga, ten lazł wtedy na ambonę i nagle wracał do zdrowia. Wierzono kiedyś, że orły nie umierają nigdy, ale wzlatują wysoko, gdzie wraca im młodość i siły. Taki zdawał się być ojciec Sylwester.
Jako kaznodzieja generalny, a jest to w zakonie tytuł nadawany ojcom zasłużonym i wybitnym, miał przywilej posiadania pieczęci, którą mógł pieczętować własną korespondencję, bez prawa kontroli ze strony przełożonych. Wielu z przywileju tego skrzętnie korzystało i nie mogło się go wprost doczekać. Ojciec Sylwester postarał się więc o pieczęć i, z właściwym sobie poczuciem humoru, kazał wypisać na niej zawołanie po łacinie: Vas contumeliae, co znaczy: „naczynie pogardy”, a dla bardziej wtajemniczonych najzwyczajniej: nocnik.
Jako przeor lwowskiego klasztoru opuścił go ostatni, przywożąc ze sobą takie skarby, jak ornaty i sprzęty liturgiczne, a także całą drukarnię i stolarnię, a nawet młyn cały! Wywiózł tego kilka wagonów, bo umiał dogadać się nawet z bolszewikami.
Znany był także z heroicznego wypisywania metryk Żydom. Podpisywał je swoim imieniem i nazwiskiem, a kiedy gestapo wpadło na te dokumenty, wyparł się ich, tłumacząc: „Panowie, czy ja byłbym taki głupi, żeby podpisywać fałszywe dokumenty swoim imieniem i nazwiskiem?”. I uwierzyli mu.
W ostatnich latach życia siadywał w konfesjonale naszego kościoła na Freta w Warszawie, który został odbudowany dzięki jego uporowi i determinacji.
Odszedł od nas ojciec Sylwester. Już nie zobaczymy jego przygarbionej sylwetki śniegowego bałwana na ulicach Starego Miasta w Warszawie ani na korytarzach klasztoru na Freta. I nie będzie już okazji, by przechodząc obok niego, pochwalić Boga i dostać w podarunku cukierka, którymi miał zawsze wypchane kieszenie. I choć od jego śmierci minęło już blisko 30 lat, takiego właśnie chciałbym go przypomnieć.
Oceń