Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Jeśli słyszę od małżonków, że się nigdy nie kłócą, to dla mnie sygnał, że bardzo się od siebie oddalili. Lepsza jest dobra kłótnia niż obrażanie.
Katarzyna Kolska: Kryzys małżeński – brzmi bardzo poważnie. Czy każde małżeństwo musi się z tym zmierzyć?
Barbara Smolińska: Oczywiście, że tak, ponieważ kryzysy w małżeństwie są czymś zupełnie normalnym, oczywistym, tak jak kryzysy w naszym życiu osobistym. Kryzys to życie.
Mówi pani w liczbie mnogiej. Czy to znaczy, że małżonkowie muszą się przygotować na kilka, kilkanaście kryzysów, nie tylko na jeden, który wstrząśnie ich małżeństwem?
Wiele osób wyobraża sobie małżeństwo jako statyczną budowlę – nic bardziej mylnego!
To tylko w bajkach, książkach i filmach dwoje ludzi, nim staną na ślubnym kobiercu, musi pokonać piętrzące się przed nimi przeciwności losu.
A potem żyją już długo i szczęśliwie.
Taki jest niestety silnie w nas zakorzeniony przekaz kulturowy. Wyobrażamy sobie życie małżeńskie jako sielankę. Poznaliśmy się, pokochaliśmy, jesteśmy razem i wydaje nam się, że tak już będzie zawsze. A to jest iluzja. Szczególnie teraz, gdy żyjemy coraz dłużej i w związkach jesteśmy, albo przynajmniej mamy szansę być, 50–60 lat.
Jak rozpoznać, że nasze małżeństwo przeżywa kryzys?
Musimy sobie najpierw powiedzieć, co to jest kryzys. Mówiąc najprościej, kryzys to taki moment w małżeństwie, kiedy coś, co do tej pory dobrze działało, nagle przestaje działać.
Kiedy małżonkowie mogą się spodziewać pierwszego kryzysu?
Dość szybko. Najczęściej krótko po wspólnym zamieszkaniu, jeśli oczywiście przed ślubem nie mieszkali razem. Życie z sobą na co dzień to zupełnie coś innego niż miłe randkowanie, chodzenie do kina, na spacery czy – jak nierzadko teraz bywa – budowanie związku na odległość, przez internet czy na skypie. Z chwilą wspólnego zamieszkania to miłe randkowanie szybko się kończy. Trzeba ustalić tysiące spraw – najmniejsze drobiazgi: kto sprząta, kto gotuje, kto robi zakupy, śpimy przy otwartym oknie czy zamkniętym, dzwonimy do swoich rodziców codziennie, czy co kilka dni, spotykamy się ze swoimi dawnymi przyjaciółmi czy nie? Te ustalenia są konieczne, by małżeństwo mogło normalnie funkcjonować, by wypracowało sobie swój model małżeńskiego życia.
Po czym można poznać, że to właśnie już, że oto znaleźliśmy się w kryzysie?
Po tym, że coraz częściej zaczynamy się kłócić, że się obrażamy na siebie, że odsuwamy się od współmałżonka i nie próbujemy ze sobą o tym rozmawiać.
Kłótnia jest czymś złym?
Powiem coś, co dla wielu będzie może trudne do przyjęcia. Kłótnia jest czymś absolutnie normalnym i potrzebnym. Kłócą się dzieci, kłócą się dorośli, nie ma w tym nic złego. Tylko ważne jest to, by nie zatrzymać się na etapie trzylatków z piaskownicy, którzy walcząc o łopatkę, sypią sobie piaskiem w oczy. Możemy się w małżeństwie kłócić i na siebie złościć, jeśli jednak posuwamy się do rękoczynów, to znaczy, że nie radzimy sobie z naszymi emocjami, jesteśmy emocjonalnie niedojrzali.
Można się dobrze kłócić?
Oczywiście. Jest nawet książka na ten temat zatytułowana Uczciwa kłótnia małżeńska, w której autor krok po kroku objaśnia, jak się kłócić.
Wierzy pani w małżeństwa, które się nie kłócą?
Nie. Gdy przychodzi do mnie para na terapię, zawsze pytam o to, czy i jak się kłócą. Jeśli mówią mi, że się nie kłócą, to dla mnie sygnał, że się bardzo od siebie oddalili. Lepsza jest dobra kłótnia niż obrażanie się, które może być niebezpieczne, zwłaszcza jeśli trwa długo.
Ciche dni?
Żeby tylko dni. Była u mnie para, która nie rozmawiała ze sobą dziewięć miesięcy! Aż trudno to sobie wyobrazić: mieszkać w jednym domu i przez tyle miesięcy ze sobą nie rozmawiać?
Co robić, by nie pogłębiać takiego stanu, by przetrwać kryzys?
Kryzys trzeba podjąć, a nie go przetrwać. Bo przetrwanie oznacza przeczekanie, stagnację, zamiatanie problemów pod dywan.
No dobrze. Podejmujemy kryzys, czyli?
Czyli ze sobą rozmawiamy, szukamy wspólnych rozwiązań, dogadujemy się. Nierozwiązane kryzysy nawarstwiają się, a wtedy o porozumienie coraz trudniej.
Drugim kryzysem, z którym małżonkowie będą musieli się zmierzyć, jest narodzenie pierwszego dziecka. Psychologowie – specjaliści od małżeństwa mówią, że to najtrudniejsza sytuacja w małżeństwie, że tak trudno już nigdy później nie będzie (poza oczywiście śmiercią jednego ze współmałżonków). Jeśli para nie rozwiąże tego pierwszego kryzysu, a urodzi im się dziecko, wejdą w następny kryzys. Dziś takie sytuacje zdarzają się bardzo często, bo wiele par pobiera się ze względu na to, że spodziewają się potomstwa. To sprawia, że nie mają w ogóle czasu na dogadanie się, na zbudowanie swojej tożsamości małżeńskiej, na przejście od bycia we dwójkę do bycia w trójkę, a więc bycia już nie tylko małżonkami, przyjaciółmi, kochankami, ale też rodzicami. To jest bardzo kryzysogenne. I na tym się nie skończy. Bo później pojawi się kryzys wieku średniego – w wypadku mężczyzny gdzieś około czterdziestki, związany z podsumowaniem swojej drogi zawodowej, a trochę później z mniejszą sprawnością seksualną. W wypadku kobiety będzie on związany z okresem menopauzy.
Czyli poczucie, że coś się nieodwołalnie kończy?
Tak, bo mniejsza sprawność seksualna czy utrata płodności to przejawy starzenia się organizmu. Nie możemy tego cofnąć ani zatrzymać. Nie pomogą żadne maseczki ani kremy.
Kryzys osobisty męża czy żony ma wpływ na to, co się dzieje w małżeństwie. Kobieta może być niepewna swojej dalszej roli w małżeństwie: czy będzie się podobać mężowi, czy on nie zacznie się rozglądać za młodszymi kobietami. Jeśli te dwa kryzysy: męża i żony się na siebie nałożą, wówczas znów małżonkom będzie trudno.
A potem przychodzi kryzys wieku podeszłego. Kończy się aktywność zawodowa, co jest szczególnie trudne dla mężczyzny – zwłaszcza jeśli miał wysoką pozycję. Małżonkowie przez cały dzień są razem. Kobieta lepiej odnajduje się w domu, mężczyzna gorzej. Układanka małżeńska po raz kolejny musi się inaczej ułożyć.
Mówi pani: podjąć kryzys, czyli rozmawiać ze sobą. Tylko tyle?
Aż tyle! Z perspektywy gabinetu terapeutycznego mogę powiedzieć, że małżeństwa w ogóle ze sobą nie rozmawiają o kryzysach, o tym, co jest trudne, co domaga się rozwiązania. I płacą za to ogromną cenę. A poza tym – nie spędzają ze sobą czasu.
Nie wierzę!
To przerażające, ale tak niestety jest. Małżonkowie rozmawiają o życiu codziennym, ale nie o tym, co ich boli, z czym sobie nie radzą. Gdy trafiają na terapię, już na samym początku zauważają, że najcenniejsze jest nie to, co słyszą od terapeuty, ale to, że w ogóle ze sobą rozmawiają.
Jak to jest możliwe?
Nie mają świadomości, że małżeństwo to jest zadanie, które trzeba podejmować każdego dnia. Codziennie wybieramy to, że jesteśmy z tą osobą, że chcemy z nią być – nie tylko na papierze, ale także w relacji. A każda relacja wymaga wysiłku, czasu. Wiem, że pochłania nas życie zawodowe, rodzinne – zwłaszcza, gdy są już dzieci, codzienne obowiązki. I tego czasu dla siebie mamy coraz mniej. Ale nie można zaniedbywać tego, co w małżeństwie jest najważniejsze. Pytam małżonków z kilku- czy kilkunastoletnim stażem: Kiedy państwo ostatnio byli gdzieś razem, sami we dwójkę? W odpowiedzi najczęściej słyszę milczenie. Długo szukają w pamięci i mówią, że pół roku temu, rok temu albo że w ogóle nigdzie razem nie bywają. Trudno wtedy o dobrą relację.
Czy te niepodjęte, nierozwiązane, nieprzegadane kryzysy są dla małżeństwa jak wyrok: że już nie będzie dobrze, że związek stoczy się w przepaść?
Jeśli w związku nagromadzi się bardzo dużo złych emocji, wówczas szanse na to, że małżonkowie poradzą sobie z tym sami, maleją.
Wiele zależy od tego, jakie wzorce wynieśli ze swoich domów rodzinnych: czy ich rodzice rozmawiali ze sobą, czy rozmawiali z nimi, gdy byli dziećmi. Jest wiele rodzin, w których się nie rozmawia – mam tu na myśli rozmowy o uczuciach, o potrzebach, a nie o szkole, pogodzie i bałaganie w pokoju. Takie rozmowy nie są oczywiście łatwe, dlatego małżonkowie wolą przymknąć oko na jakieś nieporozumienia, machnąć ręką na kolejną kłótnię, zamiast usiąść i wyjaśnić sobie różne trudne dla nich sprawy. A jeśli już zaczynają rozmawiać, to sprowadza się to do wzajemnych oskarżeń i wyrzutów: Bo ty zawsze, bo ty nigdy, bo to przez ciebie… Tymczasem trzeba się nauczyć zupełnie innej rozmowy, w gruncie rzeczy takiej jak ta, którą prowadzą z sobą narzeczeni.
Podczas terapii pytam małżonków, jak wyglądały ich rozmowy przed ślubem, gdy byli parą. Oni wtedy się uśmiechają do tych wspomnień. Mówią: Myśmy bardzo dużo ze sobą rozmawiali.
Czy to prawda, że mężczyźni nie są skorzy do takich trudnych rozmów?
To stereotyp, choć na pewno kobiety mają większą potrzebę rozmawiania o uczuciach, o swoich potrzebach niż mężczyźni.
Kobieta, która jest na urlopie wychowawczym i przez większość dnia sama zajmuje się domem i dziećmi, wieczorem chce opowiedzieć mężowi, jaka jest zmęczona. Nie po to, by on coś zrobił, zatrudnił opiekunkę czy sam przejął jej obowiązki, ale po to, by ją wysłuchał, by przez chwilę żył jej problemami. Wystarczy, że ją przytuli i powie: Rzeczywiście masz ciężko, ale wspaniale sobie z tym wszystkim radzisz, podziwiam cię. I tyle. Tymczasem on zaczyna jej udzielać złotych rad: Zrób tak, nie rób tak, po co to, po co tamto. Ona czuje się atakowana i krytykowana, no i awantura gotowa.
Gdyby oboje zrozumieli swoje potrzeby, wówczas można by uniknąć wielu konfliktów.
No właśnie, gdyby oboje zrozumieli. Przed naszą rozmową przeglądałam różne fora internetowe, na których toczą się gorące dyskusje o kryzysach małżeńskich. Kobiety piszą: Wiem, że w naszym małżeństwie źle się dzieje, ale mój mąż nie chce ze mną o tym rozmawiać. Co wtedy?
Miałabym dla nich dwie rady. Po pierwsze, żeby wybrały dobry moment na taką rozmowę – nie po kolejnej kłótni czy awanturze, nie wtedy, gdy są na siebie obrażeni, ale właśnie wtedy, gdy nie jest między nimi źle. Po drugie, żeby się zastanowiły, jak rozmawiają ze swoimi mężami. Jeśli mężczyzna słyszy od swojej żony: Ja już nie mogę z tobą wytrzymać, dlaczego ty taki jesteś, zmieniłeś się, jesteś okropny – trudno mu się dziwić, że nie chce podjąć takiej rozmowy.
Co zatem pełna dobrej woli żona powinna powiedzieć, żeby mąż ją usłyszał?
Przede wszystkim powinna mówić o swoich uczucia: Niepokoję się o nasze małżeństwo, cierpię, tęsknię za tobą, bo za mało jesteśmy razem, wspominam, jak to było, gdy byliśmy narzeczonymi, boli mnie, że teraz nie potrafimy ze sobą rozmawiać.
A jeśli nie ma odzewu?
Odzewu nie ma wtedy, gdy się atakuje, gdy się mówi w złości. Załóżmy jednak, że mąż się zaciął i rzeczywiście nie chce rozmawiać. Wówczas jest taka możliwość, by na terapię poszła tylko żona – zawsze to wywoła jakąś zmianę w małżeństwie. Bo to ona będzie musiała podjąć refleksję na tym, co się stało w ich związku, jaki jest jej wkład w to, że się im coś nie układa.
Kryzys to zawsze wina obu stron?
Tak, choć nie lubię mówić o winie, wolę słowo odpowiedzialność. Nawet jeśli dotyczy to zdrady. Podczas terapii takich par osoba, która zdradziła, dajmy na to mąż, mówi: Zdradziłem, bo moja żona… i tu zazwyczaj słyszę całą masę pretensji pod adresem żony.
Ja wtedy protestuję i mówię: Proszę pana, zdrada jest odpowiedzialnością osoby, która zdradziła. To był pana wybór, pana decyzja. Nie musiał pan tego robić.
Ale za kryzys, który doprowadził do tego, że jedno z małżonków posunęło się do zdrady, najczęściej odpowiadają oboje. Zdrada jest bardzo często krzykiem rozpaczy jednej strony, dlatego podczas terapii niezwykle ważne jest to, by skupić się nie tylko na samej zdradzie, ale na tym, co było wcześniej w ich małżeństwie.
Czy każdy związek można uratować?
Mam ochotę powiedzieć, że każdy – jeśli jest dobra wola, chęć, by zostać razem, jeśli jest miłość, przyjaźń, jeśli ktoś kompetentny spróbuje pomóc takiemu małżeństwu.
W naszej rozmowie przewija się wątek zmiany, na którą nieustannie musimy być gotowi.
Bo taka jest istota kryzysu – to, co było, już się nie sprawdza. Musimy coś zmienić. Jedni mówią – świadomie lub nieświadomie, wprost lub nie wprost – Nie, nic nie zmieniajmy. To znaczy, że tego kryzysu nie podejmują. No i konflikty narastają.
Inni przeciwnie – czują potrzebę zmiany i są na nią gotowi. Tylko to wymaga dojrzałości.
Kiedyś, jak nam się podarły cienkie rajstopy, to je zanosiłyśmy do repasacji, skarpetki się cerowało, a zepsuty odkurzacz oddawało do punktu napraw. Dziś kupujemy nowe.
I ten model przenosimy niestety na relacje w związkach.
Zamiast o nie walczyć i naprawiać je, wolimy budować nowe, wierząc w to, że tym razem będzie lepiej?
Niestety tak. I to jest błąd w myśleniu. Nowy związek to nowe kryzysy. Statystyki pokazują, że większość małżeństw rozpada się w ciągu trzech lat po ślubie. To nowość – kiedyś małżeństwa tak szybko się nie rozpadały. To oczywiście efekt tego, o czym pani przed chwilą mówiła – żyjemy w cywilizacji, w której stare się wyrzuca i kupuje nowe. Pary nie są w stanie przejść przez pierwszy kryzys, nie potrafią odróżnić zakochania od budowania miłości. Zakochanie mija. I ludzie wtedy mówią: Bo ja jej/jego już nie kocham. A w ogóle kochałeś? Miłość jest postawą, a nie tylko uczuciem.
Czy podjęcie kryzysu i owocne przeżycie go to szczepionki na dalsze wspólne życie?
Oczywiście, że tak. Każdy mądrze rozwiązany kryzys wzmacnia parę, pokazuje, że znów jest dobrze, a czasami jeszcze lepiej, niż było. Nawet po tak drastycznym przeżyciu jak zdrada, a niestety dotyka to bardzo wielu par, małżeństwo, które przejdzie przez wszystkie trudne etapy – cierpienie, poczucie winy, oskarżenie, rozpacz, gniew, żal, aż do wybaczenia – może wyjść z tego wzmocnione. Słyszałam wiele takich świadectw.
Ale zdrada to przede wszystkim zniszczenie zaufania. Czy można je odbudować?
To jest proces, bywa, że trwa on bardzo długo i jest wysiłkiem dla obu stron – tej, która zdradziła, i tej, która została zdradzona. Ale wielu parom się udaje.
Czasami, gdy osoba zdradzona nie może sobie poradzić ze swoim zranieniem, z emocjami, które temu towarzyszą, proponujemy małżonkom terapię indywidualną.
Czy wolno wówczas myśleć tak: dla dobra naszej rodziny, dla dobra naszych dzieci, bez względu na to, co się stało, musimy być dalej razem?
Takie myślenie może być jedynie punktem wyjścia do podjęcia wysiłku odbudowania relacji w związku, ale nie może być celem. Jeśli wiemy, że nie będziemy się kochać, szanować i lubić i robimy coś tylko dla dzieci, jest to bardzo niedobre. Bo dzieci doskonale widzą, jakie są relacje między rodzicami, czują, że w domu nie ma uczuć, że jest zimno. Mówią o tym po wielu latach, gdy same, już jako osoby dorosłe, trafiają do gabinetów terapeutycznych.
Chce pani powiedzieć, że są takie małżeństwa, którym należałoby podpowiedzieć: dla dobra wszystkich – was samych i waszych dzieci – rozstańcie się?
Może nie tyle podpowiedzieć, co nie protestować, jeśli sami dojdą do takiego wniosku. I mam tu na myśli nie tyle pary po zdradzie, ile małżeństwa, w których dochodzi do przemocy – fizycznej czy psychicznej.
Nałogi?
Jeśli trwa to długo i osoba uzależniona nie chce podjąć leczenia, to najroztropniejsza jest separacja. Nie zawsze trzeba myśleć i mówić o rozwodzie, bo przecież wiele osób – ze względu na swoją wiarę, na zawarty sakrament – nie dopuszcza takiej możliwości. Ktoś wybierze separację, inny zdecyduje się na rozwód i życie w nowym związku bądź w samotności, czy też podejmie kroki w celu stwierdzenia nieważności małżeństwa. Są to decyzje bardzo osobiste, niekiedy heroiczne, i myślę, że nikt nie powinien na taką decyzję wpływać i czegokolwiek doradzać.
Czy osobom wierzącym łatwiej jest podjąć i dobrze przeżyć kryzys?
Nie wiem, czy łatwiej, ale nawet osoby wierzące nie powinny zapominać, że kryzysy są dobre, pozwalają nam dojrzewać, dzięki nim nasze małżeństwa stają się bogatsze, bliższe, mocniejsze, a małżonkowie bardziej się kochają.
Bardzo ważną przestrzenią, w której pary mogą się uczyć wielu rzeczy, jest wspólna droga duchowa. Kościół ma dla małżonków takie propozycje – powstają różne wspólnoty, są rekolekcje, cykliczne spotkania. To pomaga, gdy słyszymy, że kryzysy dotykają nie tylko nas, ale innych małżonków również.
Jest takie zdanie w Biblii: „Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce”. Lubię je małżonkom przypominać. To bardzo ważna wskazówka dla wszystkich par.
Oceń