Zabrała go Matka Boża
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Wyczyść

O ojcu Walentym Potworowskim, dominikaninie

Interesował się wszystkim i zaglądał w każdą dziurę. Bardziej jednak interesowali go ludzie. A już najbardziej sam Pan Bóg. Kiedyś pojechał z nami nad Lednicę, aby doglądnąć robót ziemnych przy Drodze III Tysiąclecia. I kiedy w czapce, z rozpiętą marynarką, z laską i w obłokach dymu papierosowego przechadzał się po nasypie, operator koparki zapytał mnie znienacka:

– Ojcze, co to za hrabia tam się tak przechadza?

Taki był. Miał coś w sobie. Szanował ludzi. Żył skromnie. Zadowalał się minimum. Śmiesznie przy nim wyglądali ci z biedy, gdy szukali znaczenia, podparcia w przedmiotach lub stosunkach z ludźmi. Sam tego doświadczyłem. Kiedy wybudowałem wieżę przy domu świętego Jacka na Jamnej, zapytał bez ogródek:

– Co, masz kompleksy? W zamku chcesz mieszkać?

Przed laty, w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, któryś z redaktorów zapytał mnie:

– Jak ma na imię twój prowincjał?
– Walenty – odpowiedziałem.
– O, nie, dziecko, Potworowski nie może mieć na imię Walenty.
– Dlaczego? – zapytałem naiwnie.
– Bo to jest synonim chłopa.

Wtedy przypomniałem sobie, że młodsi członkowie jego rodziny zwracali się do niego: wuju Edwardzie. Imię Walenty otrzymał dopiero w zakonie na cześć arcybiskupa Walentego Dymka, który rzeczywiście pochodził z chłopów.

W ubiegłym roku ojciec Walenty spędzał z nami wakacje na Jamnej. Cieszyliśmy się jego obecnością. Był do rozmowy i wspólnej modlitwy. Nic nie zapowiadało, że będzie musiał wrócić na badania. Miał wprawdzie wtedy 87 lat, ale z nami czuł się doskonale. Jacek zabrał go swoim samochodem do Poznania. Taki smutny odjeżdżał. Nic nie mówił, tylko patrzył nam w oczy. To był początek poważnej choroby.

Lubił być z nami na Jamnej czy nad Lednicą. Doradzał mi w sprawach gospodarczych, budowlanych, a najbardziej duszpasterskich. Nie chciał grać roli emeryta. Kiedy spostrzegł, że w klasztorze traktują go ulgowo, z pobłażaniem, jak emeryta właśnie, zgłosił się sam i pojechał do Kijowa jako ojciec duchowny kleryków międzynarodowego neokatechumenalnego seminarium Redemptoris Mater. Tam czuł się potrzebny.

Przed laty ojciec Tomasz Pawłowski w żartach powiedział:

– Ty, Walenty, to pewnie się nie zbawisz albo będziesz miał poważne trudności ze zbawieniem, ponieważ całe życie w zakonie byłeś przełożonym i nie praktykowałeś cnoty posłuszeństwa.

Ojciec Walenty tak się tym przejął i tak wziął sobie te słowa do serca, że od tamtej chwili nigdy już nie przyjął żadnego urzędu, na który go wybierano, np. przeora, ale machając rękami, odpowiadał:

– Dajcie mi spokój, pozwólcie mi się zbawić, muszę się przecież przygotować. Odszedł więc przygotowany.

Nasz klasztor, a szczególnie przeor i młodzi ojcowie dali przykład nadzwyczajnej troski i miłości, opiekując się w czasie choroby ojcem Walentym. Wspierała ich siostra Anna, szara urszulanka i kompetentna pielęgniarka. To ona napominała mnie, abym odwiedzał ojca Walentego choć na krótko.

Wielomiesięczne zaangażowanie w opiekę wytworzyło nadzwyczajną więź ojcowsko-synowską ojca Walentego i naszego przeora. Kiedy ojciec Walenty coraz bardziej opadał z sił i zanosiło się na konieczność intensywnej pielęgnacji, znalazłem kulturalnego i dyspozycyjnego pielęgniarza, o czym powiadomiłem przeora. Czekałem, aż poprosi o numer telefonu. Ojciec Walenty stawał się coraz słabszy i wymagał coraz to bardziej intensywnej opieki. Przeor tymczasem pielęgniarza nie wołał. I tak było przez kilka miesięcy, aż do końca. Cud wiary polegał na tym, że ojciec stawał się synem, a syn ojcem. Ta cudowna więź pozostaje dla mnie szczytem i pięknem człowieczeństwa, oddania i poświęcenia, a łaską jest dla mnie, że mogłem na to patrzeć w czasach powszechnej dehumanizacji.

Ostatnio każdy wyjazd z klasztoru napawał lękiem, czy jeszcze się zobaczymy. Kiedy pod koniec kwietnia wyjeżdżaliśmy na beatyfikację Jana Pawła II, wierzyliśmy, że ojciec Walenty będzie świadkiem ogłoszenia światu tej wielkiej nowiny. Ale już jadąc latem na wakacje, bałem się, czy nie zostanę wezwany na pogrzeb. Przetrzymał wakacje.

Ojciec Walenty gasł powoli. Coraz mniej mówił, coraz mniej jadł. Cierpliwy, dziękował za wszystko. Do końca pogodny. A potem już tylko patrzył swoim głębokim spojrzeniem, oddalając się powoli. W te ostatnie dni porozumiewaliśmy się oczami. On błogosławił mnie, a ja jego.

Dzisiaj, 7 października 2011 roku, przypada uroczystość patronalna naszego akademickiego kościoła w Poznaniu – Matki Bożej Różańcowej. Jeszcze wczoraj pomyślałem, jak dobrze by było, aby Matka Boska zabrała ojca Walentego, bo traci już z nami kontakt i idzie na tamtą stronę.

Kiedy przed mszą świętą konwentualną zaglądnęła zapłakana siostra Anna, wiedziałem już wszystko.

Piękną i pogodną miał śmierć ojciec Walenty, zasnął po prostu, a Matka Boża sama zabrała go do siebie.

Zabrała go Matka Boża
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze