Dzieje Apostolskie
Radykalny chrześcijanin musi pamiętać, że nie jest drugim Chrystusem, tylko cząstką w Jego Ciele. I jeżeli działa przeciwko jedności tego Ciała, to działa przeciwko Chrystusowi.
Roman Bielecki OP: We wstępie do twojego blogu znalazłem takie słowa: „Zaciśnięte pięści. Wiara w Boga i miłość jak wino”. Dziwne jak na księdza i dość agresywne.
Fabian Błaszkiewicz SJ: Bronię mądrego przeżywania agresji. To jest jedna z naszych podstawowych energii. Często o tym zapominamy i gdy tylko dostrzeżemy w sobie choćby cień agresywnego zachowania, od razu wpadamy w popłoch i robimy wszystko, żeby nie było go widać. Agresja tłumiona prędzej czy później z nas wyjdzie, ale w sposób niekontrolowany, najczęściej w postaci przemocy. A przecież dzięki agresji mamy siłę, żeby kochać, bronić się i zwyczajnie iść w życiu do przodu. Święty Paweł pisze: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!”. Wskazanie to można rozumieć jako zachętę do szybkiego pojednania albo też jako wezwanie, by nie marnować naturalnego impulsu i wykorzystać go jako okazję do pogłębienia więzów, którym gniew zagrażał.
Gniew bywa też głosem cierpienia, a nawet rozpaczy. To jest często sygnał, który wzywa nas do uważnego rachunku sumienia, bo może obok nas ktoś cierpi, a my tego nie widzimy lub może nie chcemy zobaczyć.
Ale w Ewangelii czytamy o nieużywaniu przemocy i nadstawianiu drugiego policzka.
Racja! Ale to nie może być głupie i bezmyślne – biją mnie, to się cieszę i proszę o więcej.
Kiedy jeden ze strażników uderzył Pana Jezusa podczas przesłuchania przed Sanhedrynem, On odwrócił się w jego kierunku i nadstawił drugi policzek, ale jednocześnie zapytał: „Jeżeli źle powiedziałem, to udowodnij, a jeżeli nie, to dlaczego mnie bijesz?”. Teoretycznie powinien się chronić, ale był świadomy swojej godności i nie zamierzał tolerować zła. Nadstawienie drugiego policzka to nie jest uległość i pogodzenie się ze swoim losem. Chodzi o dobro we mnie i o dobro w drugim człowieku.
W świecie mamy mnóstwo przemocy i dokładanie do tego chrześcijańskiej agresji, jakkolwiek to dobrze wytłumaczymy, wydaje się dziwne. Czy nasza postawa nie powinna być próbą pokazania, że można funkcjonować inaczej?
Tylko na czym miałoby to polegać? Pozamykamy się w kościołach i nie będziemy się wychylać, bo kiedy zaczniemy głosić Ewangelię, może się okazać, że atakujemy porządek państwa albo naruszamy czyjeś dobre samopoczucie? Nie chodzi o to, żeby komuś dać w zęby tylko dlatego, że nie wierzy, ale żeby mieć odwagę głośno powiedzieć, za jakimi wartościami się opowiadamy. Znamy fragment Ewangelii, w którym Pan Jezus mówi, że mamy iść jak owce między wilki. Typowe skojarzenie jest takie, że trzeba być jak owieczka, która się pasie na łące, gryzie trawkę, jest cicha, bezbronna i wycofana, a gdy przychodzi wilk ucieka i rezygnuje z obrony. To jest jakaś autokastracja chrześcijaństwa, które w takim wydaniu staje się grzeczne, jak z pobożnego obrazka, i wyprane z wszelkich emocji. Mamy wchodzić między wilki ze szczerością owcy, czyli bez podstępu i bez drapieżności, ale to wcale nie znaczy, że mamy być naiwni. Chrześcijanin to drapieżna owca. Taki oddzielny gatunek stworzenia. Nie samotny wilk stepowy, nie głupiutka owieczka, tylko owca drapieżna, której pasterzem jest Jezus Chrystus. Nasza relacja z Jezusem ma być pełna pasji i namiętności, na wzór Jakuba i Jana, którzy byli gotowi zesłać ogień na miasto samarytańskie za to, że nie przyjęło ich Mistrza.
Czy tak należy rozumieć postawę radykalnego chrześcijanina?
Radykalny chrześcijanin musi pamiętać, że nie jest drugim Chrystusem, tylko cząstką w Jego Ciele. I jeżeli działa przeciwko jedności tego Ciała, to działa przeciwko Chrystusowi. Nasze problemy, w większości przypadków, biorą się stąd, że chcemy stworzyć swój prywatny Kościół i w nim się zbawić. Ile razy można usłyszeć: Chrystus – tak, Kościół – nie. To hasło jest zupełnie bez sensu. Każdy pseudocharyzmatyk, który uważa, że ma objawioną prawdę, czy kolejny ksiądz Natanek, który mówi, że jest konserwatystą, bo chodzi w sutannie, to w rzeczywistości wprowadzenie podziału do wspólnoty Kościoła.
Przypomnę dwóch dwudziestowiecznych teologów: jezuitę Karla Rahnera i dominikanina Yvesa Congara. Obaj przez lata mieli kościelny zakaz publikowania swoich tekstów. Ich radykalizm polegał na tym, że w imię posłuszeństwa, wynikającego ze ślubów zakonnych, zastosowali się do tego zakazu. Uznali bowiem, że przeciwstawianie się temu zakazowi narobi więcej zła i doprowadzi do podziałów w Kościele. Historia przyznała im rację – jak wiemy byli współtwórcami przesłania Soboru Watykańskiego II.
Mówisz o posłuszeństwie, ale częściej kojarzymy radykalizm z bezkompromisowością i czarno-białym widzeniem świata.
Słowo radix znaczy „korzeń”. A zatem człowiek radykalny to ten, który czerpie ze źródła. Święty Paweł mówi wyraźnie: Zakorzeńcie się w Panu Jezusie Chrystusie! To znaczy, stwórzcie z Nim osobistą relację, a także – co niezwykle istotne – stwórzcie osobistą relację z Kościołem, który jest Jego ciałem. Inaczej nie można, gdyż jedno wynika z drugiego. To wcale nie znaczy, że te relacje będą łatwe. Ale też nie może być tak, że dopóki komuś jest po drodze z Kościołem, to wszystko jest w porządku, a jak nie, to do widzenia.
Co w takim razie z naszym funkcjonowaniem w „tym świecie”? Pan Jezus mówi, że nie jesteśmy z tego świata, co to znaczy?
W radykalnym pójściu z Chrystusem chodzi o wcielanie w życie prawa miłości, a to oznacza nieustanne rozeznawanie osobistej sytuacji danego człowieka. To, co w konkretnym przypadku będzie grzechem śmiertelnym, kiedy indziej może się okazać czynem chwalebnym.
Jeden z moich współbraci z Indonezji, jeszcze jako kleryk, podczas okresu próbnego, czyli tzw. próby katechetycznej, uczył dzieci religii. Podczas jednej z lekcji jakiś ekstremista wrzucił do klasy granat rozpryskowy. Mając doświadczenie z tego rodzaju sytuacjami i chcąc ratować dzieci, mój współbrat rzucił się na granat i zginął, ocalając je. Kiedy opowiadam tę historię na lekcji religii, młodzież mnie często pyta, czy to nie było samobójstwo? Oczywiście, że tak. Tylko, jakby powiedział mój wykładowca etyki, ojciec Tadeusz Ślipko, liczy się cel działania, który w tym wypadku wyrósł z miłości i do miłości zmierzał. Chodziło o to, żeby uratować życie innych. Gdyby ów katecheta schował się za biurkiem, nikt by mu pewnie tego nie wyrzucał – ostatecznie od nikogo z nas nie wymaga się heroizmu. To, że uratował innych, sprawiło, że stał się bohaterem.
Ktoś jednak powie, że skoro dookoła jest tyle zła, to czy nie lepiej się odciąć, w imię ochrony przed pokusami.
Popatrzmy na problem na przykładzie seksu przedmałżeńskiego. Powiemy, że jest on zły, niemoralny i do niczego nie prowadzi, co nie zmienia tego, że masa ludzi na świecie tak dzisiaj żyje, i nie możemy udawać, że takiego zjawiska nie ma. Możemy się od tych ludzi odwrócić, rzucać gromami i czekać, aż sami spokornieją i przyjdą do kościoła, tylko co nam to da?
Święty Paweł mówił, że nie jesteśmy z tego świata, ale jesteśmy w tym świecie. I dla tego świata mamy być światłem. Jako chrześcijanie zachowujemy się często tak, jakbyśmy mieli swoje prywatne, bardzo nikłe światło, a świat miał swoje potężne halogeny. I my przed tymi halogenami musimy uciekać, bo, nie daj Boże, nas ten świat zafascynuje i wchłonie. W Biblii jest jasno powiedziane, że światłość świeci w ciemnościach i ciemność jej nie ogarnęła. No to albo wierzymy w siłę Jezusa, albo udajemy.
Tylko życie jest życiem: są rodzina, dzieci, praca. Łatwo nazwać blog „Droga Gwałtownika” i wypisywać zagrzewające do boju hasła, nic nie wiedząc o pieluchach i rachunkach za prąd.
Mój blog istnieje niewiele ponad rok i ma kilkanaście tysięcy wejść na miesiąc. Kiedyś sprawdziłem, kim są ci, którzy najczęściej czytają i komentują moje wpisy. Okazało się, że najliczniejszą grupę stanowią mężczyźni między trzydziestką a czterdziestką piątką. Czyli tacy, którzy mają żony i dzieci, są zawodowo ustawieni i zaczynają się zastanawiać, czy to już naprawdę w życiu wszystko? Rodzaj gwałtowności, do której wzywam w swoich wpisach, to nie radykalizm odrywający od świata, ale przeciwnie – zanurzający w to, co robimy. Często powtarzam na rekolekcjach: zajmij się tym, co robisz, z pasją albo – jeżeli nie możesz, bo to nie jest twoja pasja – zajmij się tym, co tę pasję w tobie rozpali. Nie chodzi o szukanie zachcianek, ale o znalezienie się na nowo w tej sytuacji, w której byłeś dziesięć lat wcześniej, gdy poznałeś dziewczynę, która urodziła ci dzieci, a która jest teraz trochę starszą kobietą. Ale to nie znaczy, że ona straciła cały swój urok, który cię kiedyś zachwycił. Jeśli tego dzisiaj nie widzisz, to jesteś dureń i skup się na tym, bo w tym masz być gwałtownikiem. Poderwij na nowo swoją żonę!
Dlaczego swoją książkę zatytułoweś Przyczajony Chrystus, ukryty Bóg?
Książka powstała z głębokiego zachwytu nad tajemnicą Boga, który dał nam wolność. To strasznie ryzykowne posunięcie z Jego strony. Dobrze ilustruje to historia wyjścia z Egiptu. Bóg pragnął, żeby naród wybrany od razu znalazł się w Ziemi Obiecanej. Czterdzieści dni zwiadowcy oglądali kraj Kanaan i patrzyli z zachwytem, jak tam jest pięknie. Na koniec stwierdzili, że to wszystko jest nieprawdopodobne i nieprawdziwe i zaczęli rozpowszechniać fałszywe informacje wśród całego Izraela o mieszkających tam olbrzymach, których nigdy nie pokonają. Wtedy Bóg się zdenerwował i powiedział, że za każdy z tych dni, kiedy oglądali Ziemię Obiecaną, odpokutują na pustyni jeden rok. A ci, którzy mogli wejść do Ziemi Obiecanej, a się przestraszyli, nie wejdą w ogóle. Czy Bóg z góry wiedział, że oni tak postąpią? Nie, On im dał wolność. I to jest szalenie fascynujące, że Bóg z nami ryzykuje, wierząc w nas bardziej niż my w Niego.
Tyle, że ktoś może powiedzieć: nie chcę się tak bawić.
To nie jest zabawa w ciuciubabkę, w której chowamy się przed Bogiem i mówimy: może Ci się uda mnie złapać, a może nie. Nie zapominajmy, że Chrystus, którego na użytek swojej książki nazywam przyczajonym, jest też Chrystusem groźnym. Możemy zacząć Go szukać, ale jeśli tego nie zrobimy, to On zacznie tropić nas.
W jednym z tomów Opowieści z Narnii poznajemy historię chłopca, który wyrusza w nieznane na swoim koniu, a po drodze przytrafiają mu się różne dziwne rzeczy: napadają go zbójcy, dzikie zwierzęta, ktoś go okrada, topi się w rzece. Wreszcie umordowany, na skraju wycieńczenia, z koniem, który ledwo idzie, bo został zraniony, czuje przy sobie obecność kogoś obcego. Zaczyna krzyczeć i prosi, żeby zostawić go w spokoju. I wtedy okazuje się, że tym kimś jest lew Aslan, czyli – jak wiemy – archetyp Chrystusa. Podczas rozmowy z lwem chłopiec dowiaduje się, że wszystkie nieszczęścia, których doświadczył, sprowadził na niego Aslan. To on, zadając mu rany, chciał, by chłopiec rozeznał właściwą drogę życia i odkrył własną tożsamość.
Bardzo mocne sformułowanie o Bogu, który nam zadaje rany.
To prawda, ale tak jest. I warto znać zakończenie tamtej historii. W czasie rozmowy chłopak zaczyna rozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. I na końcu pyta: skoro chodziło o mnie, dlaczego zraniłeś mojego konia? Na co Aslan mu odpowiada: Niech cię to nie obchodzi. To jest jego historia, nie twoja.
Podobnie jest z nami. Ile czasu marnujemy na szukanie dowodu, że skoro Bóg jest miłością, to sam musi być łagodny, miły, przyjemny i uprzejmy. Dlaczego z góry to zakładamy? Miłość nie jest tylko przytulaniem się. A gdzie wymagania? Gdzie mówienie sobie rzeczy trudnych? Jeśli chcemy sobie z Boga zrobić przytulankę, to lepiej idźmy do sklepu i kupmy maskotkę. Ile czasu marnujemy, zastanawiając się nad życiem innych: dlaczego oni mają tak, a ja mam inaczej, w domyśle gorzej. A przecież każda historia życia to inna relacja z Bogiem.
To wymagająca relacja.
Racja i lubię to powtarzać, że Ewangelia to dobra, ale wcale niełatwa nowina.
Święty Ignacy Loyola, we wstępie do swoich ćwiczeń duchowych, poddaje pod rozwagę taką radę, aby ludzie nie pragnęli zdrowia bardziej niż choroby, bogactwa więcej niż ubóstwa, życia długiego bardziej niż krótkiego. Ktoś może odnieść wrażenie, że to dziwne, bo przecież wszyscy pragniemy szczęścia. Tak, tylko nie wiadomo, jaką drogą Bóg nas do tego szczęścia poprowadzi. Jeżeli z góry ustalimy nasze warunki, w których będziemy szczęśliwi, trudno nam będzie zaakceptować inne. I wtedy łatwo obrazić się na Pana Boga. Bóg ma do nas prawo, a my o tym zapominamy, bo mamy nieprawdopodobnie rozwinięte pragnienie własnej wolności i samostanowienia. Każdy chce, żeby było tak, jak on chce. Mówimy w modlitwie „bądź wola Twoja”, a w myślach „bądź wola moja” i dziwimy się, że tak się nie dzieje. Bóg nie po to dotyka nas trudnościami, żeby nas upokorzyć, ale żeby nas obudzić do lepszego życia. To jest paradoksalne, jak całe przesłanie Ewangelii. Gdy się popatrzy na to, co Pan Jezus mówił, to się szybko okaże, że Jego słowa opierają się na rzeczywistości znanej Izraelitom, ale zbudowane są z paradoksów. Znamy przypowieść o pasterzu, któremu ginie jedna owca, idzie jej szukać i cieszy się, gdy ją znajdzie. Dla tamtych ludzi, którzy się znali na pasterstwie, taka przypowieść musiała być szokująca, bo wiedzieli, że jeśli jedna owca się zagubi, to nikt jej nie szuka, tylko wysyła umyślnego, który ma znaleźć tę zaginioną, a potem zabić. Nie wolno było takiej delikwentki przynosić z powrotem do stada, bo mogłaby nauczyć inne, że mogą bez konsekwencji opuścić stado! Kiedy więc Pan Jezus mówi, że dobry pasterz to taki, który idzie za jedną zagubioną owcą, żeby ją ocalić, to nietrudno zrozumieć, dlaczego wszyscy się pukają w głowę. A On mówi, że to jest właśnie obraz miłość Boga do nas. Absolutnie nienormalnej, idącej pod prąd naszym wyobrażeniom.
Oceń