Po co tu przyszliście?
fot. agustinus nathaniel / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Bezdomny na widok śpiących na podłodze trzech mężczyzn w brązowych habitach zapytał: – Po co oni tu k…a przychodzą?

„Hooligans Załęże”, „GKS Katowice”, „Gieksa”, „Ruch Chorzów”, „HWDP” – krzyczą napisy na starych familokach (tak się nazywa robotniczy dom na Śląsku) i przypominających rudery podwórkach, na które strach się zapuszczać. Jest też: „Je..ć GKS” i „Je..ć Pokoju”.

Tak wygląda główna ulica Załęża – cieszącej się złą sławą ubogiej dzielnicy Katowic. – Bieda, dziadostwo i menelstwo – mówią sami mieszkańcy. Ostrzegają, żeby lepiej nie chodzić tu po zmroku. – Gdybym miała gdzie, dawno bym się stąd wyprowadziła – narzeka młoda kobieta.

Kilka lat temu na Załężu zamieszkali kapucyni z Krakowa. Nie mają okazałego klasztoru z wygodami – mieszkają jak inni tutejsi ludzie. Są wędrownymi misjonarzami: chodzą od parafii do parafii i głoszą napotkanym ludziom Ewangelię. Za swoją posługę nie biorą pieniędzy, czasami żebrzą o jedzenie.

– Wcale nie wydziwiamy. Tak na początku wyglądało życie franciszkańskie. My wracamy do korzeni – mówią. Twierdzą, że w ubogich ludziach widzą Jezusa Chrystusa. – Łatwo jest kochać Chrystusa w tabernakulum, bo to abstrakt. Albo na odległość, w dzieciach z Afryki, bo nie śmierdzą.

Zabrakło oliwy

Stary familok przy ulicy Gliwickiej. Niczym się nie różni od innych stojących tutaj budynków. Na czerwonej, przybrudzonej cegle ktoś napisał białą farbą „Je..ć Pokoju”, ale pierwsze słowo już zamazano. Nad drzwiami sucha gałąź palmy, na nich drewniana tabliczka: „Bracia Mniejsi Kapucyni”.

– Brat Marek – przedstawia się młody zakonnik z długą brodą w brązowym habicie ze spiczastym kapturem. Proponuje śniadanie. – Ale najpierw pójdziemy się przywitać z Panem Jezusem – prowadzi do maleńkiej kaplicy. Na ołtarzu żydowski tałes i menora, na ścianach ikony. – Pan Jezus jest tam – brat Marek wskazuje ręką na boczną ścianę. – Ale lampka się nie świeci, bo oliwa nam się skończyła.

Mieszkającym tu trzem zakonnikom czasem czegoś brakuje. Ale nie martwią się tym. – Życie w ubóstwie to nasze powołanie – tłumaczy brat Marek, krzątając się po skromnie urządzonej kuchni: lodówka, mała kuchenka elektryczna, zbity z drewnopochodnych płyt regał na talerze i garnki i drewniany stół bez obrusu, przy którym spożywa się posiłki.

Brat Marek, trzydzieści cztery lata, skończył matematykę w Poznaniu. W czasie studiów chodził do duszpasterstwa dominikanów, jeździł na Lednicę. Potem wstąpił do zakonu, na Załężu jest od roku.

Brat Łukasz skończył prawo, w zakonie trzynaście lat. Chociaż mógł być szczęśliwym mężem i ojcem, bo miał narzeczoną i byli zaręczeni. Nagle, w sylwestra podjął decyzję, żeby pójść do zakonu. Przepłakali z narzeczoną dwa dni. – Rozstaliśmy się w ogromnym wzruszeniu – wspomina. Zobaczyli się znów po sześciu latach – dawna narzeczona przyjechała do niego na śluby wieczyste. Dziś ma męża i dzieci.

Po święceniach brat Łukasz pracował w parafii świętego Augustyna we Wrocławiu, jednej z największych w mieście. Siedem lat temu przyszedł na Załęże, jest przełożonym tutejszej wspólnoty.

Brat Marcin jest najkrócej, od kilku miesięcy. Ale z całej trójki miał najbardziej burzliwe życie. Pan Bóg dał mu powołanie bardzo wcześnie. Był w czwartej klasie podstawówki, kiedy siostra na religii wyświetliła im przezrocza o świętym Franciszku. – Zapragnąłem tak żyć jak on, ale później się pogubiłem i trochę hipisowałem – wspomina.

Nawrócenie przeżył po śmierci Ryszarda Riedla (mówi: Ryśka). Wyniszczony heroiną lider zespołu Dżem zmarł latem 1994 roku – Marcin miał wtedy osiemnaście lat. Podczas rekolekcji szkolnych ksiądz mówił, że Bóg kocha każdego i niczego w zamian nie oczekuje. – Czyli mnie też kocha – pomyślał przyszły brat Marcin. Niedługo potem wstąpił do kapucynów. Po święceniach i rocznym pobycie w parafii w Bytomiu, osiem lat przeżył w pustelni – na Zagórzu niedaleko Tarnowa. Stamtąd przyszedł na Załęże. Gdy ma wolną chwilę, pisze ikony.

– Jesteśmy tu nie tylko po to, żeby być z tymi biednymi ludźmi, ale by dawać im świadectwo o Chrystusie pokornym i milczącym, który jest wśród nich – mówi brat Łukasz. – Nasza obecność tutaj, to nie jest socjalne zniżanie się, ale misja. Celem naszej wspólnoty jest nowa ewangelizacja. Chcemy wprowadzić do Kościoła tych, którzy stracili korzenie wiary.

Brat Marcin: – Szukamy zagubionej owcy.

Ruch i Gieksa się nie lubią

Gliwicka, główna ulica Załęża, ciągnie się od śródmieścia Katowic aż do samego Chorzowa. Po obu jej stronach odchodzą w bok mniejsze uliczki z zaniedbanymi familokami. Kiedyś prawie wszyscy mieszkający tu mężczyźni pracowali albo w kopalni „Kleofas”, albo w hucie „Baildon”. Wraz z komuną upadły też zakłady pracy, ludzi pozwalniano. Na Załężu zapanowały bieda i pijaństwo.

Mieszkańcy nie płacili rachunków, więc odcinano im prąd. Kradli węgiel na opał. Kradzież najlepiej szła dzieciakom. Nawet kilkuletni chłopcy wskakiwali na wagony wyjeżdżające z kopalni i zrzucali węgiel na ziemię, a potem zabierali do domu. Raz zdarzyła się tragedia: czterech chłopców zginęło pod kołami pociągu. O Załężu było głośno przez kilka dni w całej Polsce.

Kilka lat temu kopalnię „Kleofas” zamknięto, więc okoliczni mieszkańcy kradną teraz złom z tego, co zostało po kopalni.

Robić się nie chce

Sobota, wczesny jesienny poranek. Na Gliwickiej ruch niewielki. Z małych sklepików wysypują się pojedynczo pierwsi klienci. Mężczyzna pod trzydziestkę jeszcze na schodach spożywczaka otwiera puszkę piwa, jakby musiał natychmiast ugasić pragnienie.

Przed jednym z familoków Adam i Grzegorz też ciągną piwo. Sympatyczni, chętnie godzą się na rozmowę. O swojej dzielnicy nie mają dobrego słowa.

Grzegorz, inżynier emeryt: – Patologia. Dzieci biegają głodne, nieubrane. Wszyscy tylko na opiekę społeczną czekają.

Adam, średni wiek, pracuje na budowie: – A robić się nikomu nie chce. Ja stary, a zasuwam. A młodzi? Popracują trochę i balanga.

Grzegorz i Adam narzekają na walczących między sobą kiboli GKS-u

Katowice i Ruchu Chorzów. Jedni i drudzy mieszkają na Załężu. Ruchowi kibicuje ulica Pokoju. Stąd jej nazwa pojawia się tak często na murach – to zwolennicy GKS-u piszą obraźliwe hasła pod adresem sympatyków chorzowian. Kibole Ruchu nie są dłużni: malują szubienice z „Gieksą” (tak nazywa się w żargonie piłkarskim GKS Katowice).

Wyzwiska na murach to nie wszystko. Po meczach dochodzi do regularnych bójek. – Nawalają się, czym popadnie. Nikomu nie przepuszczą. Raz pobili kobietę w ciąży – mówią Grzegorz z Adamem.

Kiedyś kibole szykowali się do ustawki przed familokiem, w którym mieszkają kapucyni. – Na szczęście do bijatyki nie doszło – opowiada brat Łukasz. Zdążyła przyjechać policja.

Zakonników nie spotkał na Załężu żaden akt agresji. Brat Łukasz: – Widać habit ma jeszcze jakieś znaczenie.

Dialog z Ulą

Dzwonek.

– Przyszłam po coś do jedzenia – słychać kobiecy, lekko zachrypnięty głos.
– A trzeźwa chociaż jesteś? Chuchnij – wita ją brat Marek.
– Pewnie, że trzeźwa – śmieje się kobieta.
– Może zjesz coś, wypijesz herbatę?
– Nie, na wynos wezmę.

Ula, kobieta po czterdziestce, jasne, tlenione włosy. Ładna twarz, trochę zniszczona. Siada przy stole w kuchni. Brat Marek robi jej herbatę.

– Dawno tu nie byłam, bo na giełdzie pracowałam. Trochę dorabiałam – tłumaczy się Ula.
– Mieszkacie na starym miejscu? – zagaduje zakonnik.
– Ja sama, bo mój przyjaciel jest w więzieniu. Posiedzi, to zmądrzeje.
– Ukradł co?
– Nie ukradł. Tylko wziął komórkę za złotówkę i nie płacił.
– To ukradł.
– Niee! – protestuje Ula. – Tylko za komórkę nie płacił.
– Czyli ukradł, bo się zobowiązał do płacenia i nie płacił.

Ula zrezygnowana macha ręką. – Niech będzie.

Kiedy kończy herbatę, Marek otwiera lodówkę.

– A prąd masz? – dopytuje, opróżniając lodówkę z niewielkich zapasów.
– Nie mam, ale bez prądu mogę wytrzymać. Inni mają gorzej.
– Nie patrz na innych, tylko na siebie – radzi brat Marek. – Zapraszam cię, żebyś zobaczyła, jak Pan Jezus patrzy na twoje problemy.

Ula mówi, że nie ma czasu przychodzić. Ale zapewnia, że do kościoła chodzi co niedziela.

– Masz tu chleb, kiełbaskę i kawę – brat Marek podaje reklamówkę.

Takie rozmowy zdarzają się często. – My w tych ludziach widzimy Chrystusa cierpiącego, który niesie krzyż – mówi brat Łukasz. Wierzy, że to o nich opowiada Ewangelia: „Celnicy i nierządnice wejdą przed wami do Królestwa Niebieskiego”. – Nie ze względu na grzech, ale na skruchę – tłumaczy.

Brat Łukasz nie ma złudzeń: – Nasi sąsiedzi nigdy by nie chcieli rozmawiać z nami, gdybyśmy nie mieszkali tutaj.

Po chwili: – My ich nie umoralniamy. Mówimy tylko, żeby się nawrócili – czyli żeby zrozumieli, że Bóg ich kocha takich, jacy są.

Czasem udaje się coś więcej. Dobry znajomy braci, Marek, po tym, jak stracił pracę, stoczył się kompletnie: pił, kradł, mieszkał w kanałach. Sześć lat temu u Misjonarek Miłości od Matki Teresy, na drugim końcu Katowic, spotkał kapucynów z Załęża. Tak ujęli go swoją prostotą, że po dziesięciu latach poszedł do spowiedzi. – Przestań pić, to Pan Bóg ci pomoże – doradził mu brat Piotr, ówczesny przełożony.

Posłuchał, podjął terapię, zaczął chodzić do wspólnoty neokatechumenalnej. W końcu wyprostował swoje życie: odnowił kontakt z rodziną, ma mieszkanie, został nawet katechistą. Mówi, że zmienił się dzięki kapucynom. Przekonali go swoją szczerością, otwartością, żaden nie wyrzucał mu złej przeszłości.

– To oni mnie uratowali.

Czarni i brązowi

Trzynasty wiek, górzysta Umbria w Italii. Dwudziestokilkuletni Franciszek Bernardone, syn bogatego sukiennika z Asyżu, ściąga z siebie wytworny strój mieszczanina i zakłada zgrzebny habit przepasany sznurem. Naprawia w okolicy zniszczone kościoły, pomaga chorym, a napotkanych ludzi zachęca do pokuty. Rodzina i znajomi myślą, że oszalał.

Do Franciszka przyłączają się pierwsi bracia. Wszyscy żyją w ubóstwie i głoszą Ewangelię. Okoliczny kler jest zaniepokojony – zarzuca Franciszkowi i jego towarzyszom, że prowadzą nielegalnie misje. Papież Innocenty III takich obaw nie ma – zatwierdza nowy zakon. Jeszcze za życia Franciszka jego wspólnota liczy kilka tysięcy braci, są w całej Europie. Dziś to największy męski zakon.

Franciszek umiera w 1226 roku. Spisana przez niego reguła jest dość ogólna – głoszenie Ewangelii i życie w całkowitym ubóstwie. Bracia toczą spór o to, kto bardziej dochowuje jej wierności. Jedni chcą się zajmować nauką i głosić kazania w kościołach, drudzy – prowadzić życie żebracze.

W początkach szesnastego wieku zakon dzieli się na Braci Mniejszych Konwentualnych (dziś od koloru habitów nazywani „franciszkanami czarnymi”) i Obserwantów („franciszkanie brązowi”) – spośród których wyłonili się Bracia Mniejsi Kapucyni.

Powołanie kapucynów można streścić tak: mają naśladować Chrystusa ubogiego i pokornego, żyjąc w braterskiej wspólnocie. Bracia Łukasz, Marek i Marcin potraktowali to jak najbardziej dosłownie.

Przyszedł anioł

– Mamy tak duży odpływ ludzi z Kościoła, że duszpasterstwo sakramentalne już nie wystarcza. Potrzeba działalności misyjnej – tłumaczy brat Łukasz.

Bracia wyruszają na wędrowne „misje” przeważnie razem. Idą pieszo albo jadą autostopem do jakiejś parafii i proponują proboszczowi ewangelizację na jego terenie. Księża przyjmują ich różnie. Bardziej podejrzliwi dokładnie sprawdzają celebrety (księżowskie legitymacje). Dziwią się, gdy bracia mówią, że za swoją posługę nie biorą pieniędzy. Niektórzy z tego powodu odmawiają im zgody na ewangelizację. Ale są proboszczowie, którzy posyłają ich w trudne miejsca: tam, gdzie dużo patologii.

Gdy są na misjach, chodzą od drzwi do drzwi albo zatrzymują ludzi na ulicy. – Wszystkim się spieszy, ale my jesteśmy nachalni – śmieje się brat Łukasz.

Pamięta, jak niedawno weszli do mieszkania byłego policjanta. Wyznał im, że myślał o samobójstwie – tak miał dość życia. Gdy odchodzili, powiedział, że czuje się, jakby odwiedził go anioł.

Pewnego razu odwiedzili świadków Jehowy. – A dlaczego wy chodzicie po domach, przecież to my chodzimy? – nie mogli wyjść ze zdumienia.

Od Cyganów bracia usłyszeli: – Za późno przyszliście, bo byli już u nas zielonoświątkowcy i do nich trafiliśmy.

Kiedy wyruszają na misje, nie zamawiają noclegów. Bywa, że śpią z bezdomnymi w noclegowniach. Wszyscy się wtedy dziwią. Kiedyś, gdy położyli się na podłodze i zasypiali, jeden z bezdomnych spytał sąsiada: – Czego tu oni k…a szukają?

Innym razem do brata Łukasza podszedł w ogrzewalni jakiś biedak z kołdrą. Nie chciał, żeby zakonnik spał na gołej podłodze bez przykrycia. Kołdra śmierdziała moczem, ale brat Łukasz z grzeczności narzucił ją na siebie. – Tylko pamiętaj rano, że to moja! – odezwał się jej właściciel.

W ostatnią wigilię noclegownia była tak przepełniona, że nie chcieli ich wpuścić. Bracia poszli do kościoła, usiedli w ławkach i modlili się. Przyszła kobieta, żeby wysprzątać przed pasterką. Zrobiło się jej żal, że w taki wieczór siedzą w zimnym kościele. Przyniosła kilka kromek chleba i dwie ryby, zrobiła herbatę. Wieczerzę spożyli w kantorku, gdzie stały wiadra i miotły.

We wtorki, razem z ubogimi ustawiają się w kolejce po zupę w jadłodajni sióstr elżbietanek. Niektórzy powiadają, że jak na obiedzie są kapucyni, to nie musi przyjeżdżać straż miejska, żeby zaprowadzić spokój.

Kiedyś jeden z braci nie zabrał łyżki (trzeba mieć swoją). Kiedy siedział przy stole, jeden z bezdomnych skończył zupę, oblizał łyżkę i podał mu. Wszyscy czekali w napięciu, co będzie dalej. Zakonnik zanurzył łyżkę w swojej misce i zaczął jeść.

Bywa, że pukają do drzwi i żebrzą o jedzenie. Gdy im otworzą, mówią: „W imię Chrystusa prosimy o chleb”. Czasem ktoś zaprosi ich na obiad. Czytają wtedy fragment Ewangelii i tłumaczą domownikom, jak rozumieć jej sens w swoim życiu.

Brat Łukasz pamięta, jak poszedł pierwszy raz prosić o coś do jedzenia. Drzwi otworzyła zmęczona życiem kobieta z gromadką umorusanych dzieciaków. Powiedziała, że sami niewiele mają, ale dała im kawałek chleba i trzy pomidory. Bratu Łukaszowi zrobiło się głupio. – Poczułem się, jakbyśmy tych ludzi okradli – wspomina.

Powiedział, że już nigdy więcej nie będzie żebrał. Współbrat zacytował mu zdanie z Ewangelii: „Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swej nagrody”. – Zrozumiałem, że ludzie, którzy mnie przyjmują, przyjmują Chrystusa – opowiada brat Łukasz.

Stare bukłaki i młode wino

Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych ośmiu kapucynów odłącza się od swojej wspólnoty zakonnej i zakłada nową: wspólnotę Franciszkanów Odnowy. W Polsce przylgnie do nich nazwa „Bracia z Bronxu” – od cieszącej się złą sławą dzielnicy Nowego Jorku, gdzie pracują zakonnicy. Żyjąc w ubóstwie, ewangelizują bezdomnych, narkomanów, przestępców i prostytutki.

W krakowskiej prowincji kapucynów kilku braci marzy o podobnym życiu. Wśród nich Tomasz i Jan. Przez kilkanaście lat piszą podania – w końcu przełożeni godzą się, by spróbowali takiego życia. Trzech braci jedzie do Austrii, gdzie niedaleko Wiednia powstaje akurat podobna wspólnota. Bracia mieszkają z innymi kapucynami w starym, dużym klasztorze, ale często śpią w noclegowniach, żebrzą o jedzenie. Pozostali zakonnicy pukają się po głowach. Wędrownych braci rozumie za to kardynał Christoph Schönborn, arcybiskup Wiednia, i wysyła ich na misje w swojej diecezji.

W Wiedniu polscy kapucyni poznają brata Jean-Claude’a, francuskiego franciszkanina, który żyje z ubogimi na ulicy. Opowiada Polakom o życiu w ubóstwie, wędrownej ewangelizacji i życiu z opatrzności – bez pobierania datków mszalnych i ofiar przy okazji udzielania sakramentów.

Po pewnym czasie bracia wracają do kraju: misja w Austrii się nie sprawdziła. – Stare bukłaki nie wytrzymały młodego wina – śmieje się brat Łukasz. Ma na myśli życie maleńkiej wspólnoty wędrownej w dużym klasztorze.

W 2004 roku bracia Tomasz, Piotr i Jan dostają zgodę na utworzenie wspólnoty itinerantów – jak ich nazywają – w Polsce. Myślą o Łodzi Fabrycznej, ale przełożony chce mieć ich bliżej swojej siedziby w Krakowie – wybierają więc Katowice. Arcybiskup Zimoń posyła ich na Załęże.

Bracia nie chcą mieszkać na plebanii miejscowej parafii świętego Józefa – uważają, że ich miejsce jest wśród biedaków. Idą do spółdzielni mieszkaniowej i proszą o jakieś lokum. Dostają jednopokojową klitkę w familoku na ulicy Pokoju. Warunki spartańskie, wspólna ubikacja z sąsiadami na półpiętrze. Gdy ktoś chce się u nich wyspowiadać, dwaj pozostali bracia muszą wychodzić.

Mieszkańcy familoka są zaskoczeni. Niektórzy podejrzewają, że mnisi coś przeskrobali i za karę wyrzucili ich z klasztoru, dlatego się tułają. – Synek, stąd trza wiać! – jeden z sąsiadów radzi bratu Tomaszowi. Nie zwiali, choć wkrótce zamienili lokum na nieco większe, żeby mieć miejsce na kaplicę z Najświętszym Sakramentem.

Wprowadzili się do pomieszczeń po byłej hurtowni na Gliwickiej. Nowi sąsiedzi już się do nich przyzwyczaili. – Zakonnicy spoko, fajni ludzie – mówi mieszkający nad kapucynami Paweł (żona, małe dziecko). Opowiada, że parę razy zapraszali go na kawę, ale nie miał czasu, żeby pójść.

Bracia śpią na deskach

Ze statutów wspólnoty braci kapucynów na Załężu:

„Bracia nie posiadają samochodu, lecz podróżują na sposób ludzi ubogich.
Bracia nie posiadają konta bankowego.
Bracia śpią na zwykłych deskach”.
Bracia nie chodzą też do sklepu i nie kupują żywności.

– To z czego żyjecie? – jestem ciekaw.
– Z tego, co ludzie nam przyniosą – śmieje się brat Łukasz i zabiera do robienia obiadu. W jednym garnku gotuje ryż, w drugim makaron, w kolejnym odgrzewa pulpety ze słoika.

Co miesiąc martwią się, czy będą mieli na czynsz i prąd. Mówią, że pieniądze „Pan Bóg daje poprzez dobrych ludzi”. Zdarzyło się nawet, że koperta była zatknięta za drzwi wejściowe do mieszkania. – Ta niepewność jutra i kruchość to jedna z podstaw naszego życia. To każe nam szukać oparcia w Chrystusie – tłumaczy brat Łukasz. I zapewnia, że jeszcze nigdy nie głodowali.

Bracia nie mają ciepłej wody ani osobnych cel. Wszyscy śpią w jednym pomieszczeniu, na zbitych z desek prostych skrzyniach. Nie mają telewizji ani internetu. Na trzech jest tylko jeden telefon komórkowy – działa jak stacjonarny, bo zawsze zostawiają go w domu.

Twierdzą, że skromne warunki życia ułatwiają relacje między nimi. – Telewizja i internet, to są rzeczy, które oddzielają od innych – przekonuje brat Łukasz. – Tutaj odpoczynek wygląda tak, że siadasz z braćmi i rozmawiasz.

W poniedziałki robią sobie tak zwany dzień pustyni – poszczą i milczą prawie cały dzień. Wychodzą wtedy z domu, żeby pobyć „sam na sam z Jezusem”. Po południu wracają i odmawiają psalmy. Wieczorem rozmawiają o tym, co jest nie tak między nimi. Czasem to trudne rozmowy, bo cały czas są skazani tylko na siebie. Przyznają, że są chwile, że nie mogą na siebie patrzeć. Na koniec dnia przekazują sobie znak pokoju.

– I zaczynamy od nowa – mówi brat Łukasz.

Gimnazjalista wyzywa

Niedawno braci zaczepiło na ulicy kilku gimnazjalistów. „Wyp…….ć!” – poleciało w ich stronę. Nie spanikowali, zatrzymali się i czekali, co będzie dalej. Z dziesięć minut leciały w ich stronę wyzwiska.

Kiedy repertuar im się znudził, jeden z chłopaków zapytał już innym tonem:

– Po co tu przyszliście?
– Głosić Chrystusa – odparł brat Łukasz.
– Ale co? – chłopaka zmieszała odpowiedź.

Zaczęli im opowiadać o sobie: kim są, po co przyjechali, jak żyją.

Na koniec zdarzył się cud. Któryś z wyrostków zaproponował: – A nie jesteście głodni? Mama może wam coś przygotować. 

Po co tu przyszliście?
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze