Na starość postanowił zostać kapłanem
fot. akshar dave / UNSPLASH.COM

Na starość postanowił zostać kapłanem

Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 45,52 PLN
Wyczyść

Wiele razy rozmawiałem z ojcem Walentym o Michale Czartoryskim, błogosławionym dominikaninie, kapelanie z czasów Powstania Warszawskiego. Ojciec Michał, zamiast próbować ocalić swoje życie, wolał zostać razem z chłopcami i dziewczętami, dla których już nie było ratunku, i zmówić z nimi różaniec. Jego ofiara nie mogła nikogo uratować. Wiadomo było, że za chwilę wejdą hitlerowcy i wszystkich rozstrzelają. Poświęcił swoje życie, aby ci młodzi powstańcy przestali się lękać albo bali się choć odrobinę mniej, przechodząc na drugą stronę.

Walenty Potworowski, komentując postawę swojego współbrata, powiedział mi, że świętość to jest spokój w obliczu rzeczy ostatecznych.

– Czyli świętość można sprawdzić dopiero na końcówce? – zapytałem.
– Nie tylko. Rzeczy ostateczne dzieją się codziennie… I co-dziennie musimy się nawracać – dodał.

W ostatnich latach ojciec Walenty często wspominał o nawróceniu. Czy to była taka pobożna kokieteria? Zostawiał różne tropy. Żartem mówił, że w temacie nawrócenia pozostało mu już tylko rzucić palenie, ale kiedy indziej powiadał, że nie mamy żadnej gwarancji, iż uczyniliśmy jakikolwiek postęp w udoskonaleniu naszej duszy. Codziennie trzeba zaczynać od nowa.

***

13 października na cmentarzu przy ul. Lutyckiej w Poznaniu, gdzie swoje groby mają bracia dominikanie, były tłumy. Świeciło słońce. Zjechali się ludzie z całej Polski i nie tylko. Żegnano człowieka niezwykłego. A kiedy się już wszyscy rozeszli, kiedy odjechali dominikanie, by w klasztorze podejmować gości, nad jego grobem cały czas trwali jego bracia i siostry z neokatechumenatu. Stali i śpiewali o narodzinach brata Walentego dla nieba.

Przez ostatnie lata ojciec Potworowski przynależał do dwóch rodzin – dominikańskiej i neokatechumenatu. Wyrażało to może nie tyle jego skomplikowanie, ile koloryt. Bogactwo głoszenia Jezusa i docierania do samego siebie.

***

Nazajutrz po jego śmierci spotkałem się ze Staszkiem Powałą, który razem z Walentym Potworowskim był od początku drugiej wspólnoty neokatechumenalnej przy parafii Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu. Chciałem się od niego dowiedzieć, jak to było możliwe, że człowiek uchodzący za zamkniętego i małomównego zrealizował się pośród ludzi, których żywiołem jest dawanie świadectwa, opowiadanie o tym, jak Bóg działa w ich życiu. Dlaczego przystąpił do wspólnoty, której podstawowe charyzmaty kłóciły się pozornie z jego naturą?

– Trafił do nas w latach dziewięćdziesiątych, chyba dokładnie wtedy, gdy przestał być przeorem. Na początku miał trudność w mówieniu o sobie. Taki osobisty przekaz wiary był dla niego zupełną nowością. Kręcił głową. „Wy jakimś takim językiem mówicie…” Nie bardzo wiedział, o co chodzi. Kiedyś na liturgii słowa, podczas której mówimy „echo”, czyli świadectwo tego, jak usłyszana ewangelia w nas działa, Walenty przeżył przełom. Jeszcze przed liturgią powiedziałem mu, że niedługo szykuje się wyjazd na konwiwencję, czyli spotkanie wspólnoty. A on na to: „Chłopie, grafik… Ja muszę znać terminy dwa, trzy miesiące wcześniej”. Kończy się liturgia. Walenty podchodzi do mnie i pyta, kiedy wy-jazd. Tak go poruszyło to słowo. Już nie pamiętam, co wtedy czytaliśmy, ale wiem, że od tej chwili w życiu Walentego wszystko się odwróciło w jego grafiku. Najpierw był neokatechumenat, potem inne obowiązki.

Zaczął na nowo drogę wiary. Powtórkę z chrztu. Studiowanie podstawowych prawd wiary łącznie z „Ojcze nasz”. On, stary zakonnik, mówił nam, że nie ma takiego doświadczenia wiary. Że się uczy. Przyznał się, że nigdy nie docierała do niego prawda, że Bóg przemawia do nas przez słowo, chociaż przecież Ewangelię czytał codziennie. Wyzerował się, zapomniał o latach kapłaństwa i na nowo z nami ruszył, by odkryć swoje kapłaństwo i siebie.

Każdemu z nas w neokatechumenacie zostaje postawione w pewnym momencie pytanie, czy jesteś gotów wędrować i głosić Jezusa. Walenty wstał i powiedział, że tak. Nie określał, dokąd chce iść. Był gotów iść wszędzie, gdzie będzie taka potrzeba.

Najwięcej czasu spędził w Kijowie, gdzie pełnił posługę ojca duchownego w seminarium Redemptoris Mater. Jego jazdy pociągiem wymagały niebywałego hartu ducha, ale jak on się cieszył, że był tym ogniwem apostolskim.

W neokatechumenacie chodzimy po domach we dwójkę głosić Ewangelię. Ludzie najczęściej traktują nas jak świadków Jehowy. Mamy zaświadczenie z parafii. Wyjaśniamy, kim jesteśmy. Czasem nas wyrzucą, czasem zaproszą. Większość nie przyjmuje. Kiedyś nas psem pogonili. To odrzucenie, przeżycie prawdy, że swoi nas nie przyjęli, jest bardzo ważne. Nie jesteśmy ubezpieczeni, tak jak na kolędzie, że idzie przed nami ministrant i przychodzimy na przygotowany grunt. Walenty oczywiście chodził z nami i przeżywał całe bogactwo głoszenia Jezusa. Jeździmy też do parafii. Często w proboszczach jest opór, bo tu nowa inicjatywa, trzeba działać, a oni są przemęczeni. Osiemdziesięcioletni Walenty był żywym świadectwem, że zmęczenie można pokonać. Że można na starość dać dobry owoc.

Nigdy nie słyszałem, żeby kiedykolwiek narzekał. To był największy filar naszej wspólnoty, w sensie obecności. Przychodził mimo choroby. Salka naszej wspólnoty mieści się na trzecim piętrze. Widziałem, że Walenty, wchodząc tam, miał nogi sine, ale nigdy nie zaproponował, byśmy przenieśli się w inne miejsce. Wydaje mi się, że to było dla niego najbardziej charakterystyczne: twardy dla siebie, miękki dla innych. Wyrozumiały. Patrzył z miłością na człowieka ogarniętego słabościami. Podchodził na ulicy do ludzi, których większość omija z lękiem, żeby nie oberwać, i mówił im: „Chrystus cię kocha”. Wierzył, że biedaka nie opuści. Czy taki był zawsze? Myślę, że neokatechumenat go przeobraził. Kiedyś wspomniałem mu, że w czasach, gdy jeszcze był przeorem, zgłosili się do niego dominikanie, którzy chcieli wejść do neokatechumenatu. Nie pozwolił im wtedy, powiedział, że mają dosyć roboty w zakonie. Pokiwał głową na to moje przypomnienie. Nie zaprzeczył: „No taki człowiek” – skomentował. Więcej nie tłumaczył.

Nie stawiał się w centrum. Nie tworzył kółka celebracyjnego. Lubił, gdy go się normalnie traktowało. Nie przywiązywał ludzi do siebie. Nie dawał odczuć, że jako kapłan ma więcej do powiedzenia. Nie chciał już kierować.

Zadzwonił do mnie w sierpniu, bym go odwiedził. Nie wstawał już wtedy z łóżka, ale tego dnia czuł się lepiej. Przyszedłem i zapytałem go: „I co, idziesz na tamtą stronę?”. „Idę”. „Boisz się?”. „Boję się”. Odmówiliśmy wtedy różaniec, żeby to przejście było z Bogiem. Jego lęk wypływał z doświadczenia lat bycia w zakonie, które upłynęły mu w większości na byciu przełożonym. Mówił, że mało się zajmował swoją duszą. W ostatnich latach zajął się nią, ale nie w znaczeniu, że zamknął się w sobie.

Na koniec mojej wizyty poprosiłem Walentego, żeby nagrał mi na komórce jakieś słowo dla mojej żony. Powiedział, że Bóg jest miłosierny i chce nas wszystkich mieć w niebie.

***

Ojciec Walenty miał zawsze wielkie serce do słabych i chorych. Będąc w Kanadzie, spotkał Jeana Vaniera, założyciela wspólnoty L’Arche, w której razem mieszkają osoby zdrowe i niepełnosprawne. Zachwycił się jego ideą i uczestniczył często w działaniach Arki. Na co dzień jeździł do chorych z Panem Jezusem. Reagował na wezwanie, to nie on wyznaczał terminy, lecz poddawał się woli wzywających. U końca życia stanął, a właściwie położył się z nimi w jednym szeregu. Wiele osób opiekowało się na co dzień ojcem Walentym w ostatnich miesiącach jego życia. Do najwytrwalszych, najbardziej zaangażowanych, jak mi wszyscy z boku podpowiadali, należał Cyprian Klahs, przeor dominikanów w Poznaniu. Gdy się do niego zwróciłem, był nieco bezradny.

– Nie mówił wiele. Nie należał do osób wylewnych. Był dyskretny i małomówny przez całe życie. I pozostał taki do końca. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach generalnie odpowiadał na pytania. Dużo się modlił. O zakon, o klasztor, o powołania. Miał przy łóżku dzwonek, którym mógł nas wzywać w razie, gdyby miał taką potrzebę lub pragnienie. Pewnego dnia usłyszałem w moim pokoju sygnał, poszedłem do niego i mówię: „Słucham, ojcze”. A on na to z lekkim uśmiechem: „Ale ja nie mam nic do powiedzenia”. Powstała między nami głęboka więź, ale ona nie polegała na gadulstwie. Kiedyś mnie zapytał, co ja będę robił, gdy już nie będę się nim zajmował.

Chłoniak zaatakował gardło i nos. W kwietniu lekarze stwierdzi-li, że organizm ojca Walentego jest za słaby, żeby mógł przyjąć kolejną chemię. Uderzająca była dla mnie pokora, z jaką znosił chorobę nowotworową, która przykuła go do łóżka. W czerwcu nastąpiła chwilowa poprawa zdrowia, ale potem już wiedział, że z tego nie wyjdzie. Ze spokojem znosił całodzienną opiekę, karmienie, pielęgnację, mycie. Wiadomo, że te wszystkie czynności musiały być dla niego upokarzające. On, który całe życie był typem „żołnierza”, teraz był zdany całkowicie na innych. Zachował do końca całkowitą świadomość, ale swoim ciałem już nie władał. Rozładowywał sytuację humorem. Mówię: „Ojcze, myjemy głowę”. A on: „Mycie głowy skraca życie do połowy”.

***

Gdy zapytałem ojca Wojciecha Prusa, co jest dla niego najważniejsze w ojcu Potworowskim, powiedział mi, żeby go zapamiętać takiego, jaki był naprawdę. Żeby go nie przekłamać po śmierci, bo najpiękniejsze było w nim to, że był prawdziwy.

– Tak, szanowaliśmy go, podziwialiśmy, ale miał też cechy, które drażniły. Często sprawiał wrażenie, że wszystko wie lepiej. Co powiedzieć na kazaniu albo jak zarządzać gospodarką. To jego charakterystyczne: „Ale… ale, bo ja wiem, że…”. Zwłaszcza dopóki był sprawny, wiedział wszystko najlepiej. Kiedyś nasz klasztor nawiedził jeden z premierów rządu. Ojciec Walenty zabrał głos na temat upadku polskiej gospodarki: „Ale, ale… ja widzę, że jest coraz gorzej, bo kiedyś, jak jeździłem pociągiem, to widziałem w gospodarstwie trzy krowy, potem w latach 90. były dwie, a teraz jest jedna. To jak w tej Polsce może być dobrze. Widzę, że rolnictwo upada”. Na podstawie swojej obserwacji potrafił zdiagnozować polską gospodarkę.

Sprawiał czasami wrażenie, jakby był nieobecny. Słuchał, ale jakby nie słuchał. I paradoksalnie był w tym prawdziwy. Nigdy nie udawał. Może tak właśnie objawiała się jego książęcość. Myślę o nim tytułem opowiadania Herlinga-Grudzińskiego Książę niezłomny. Był zawsze sobą. A bycie sobą nie zawsze jest dla drugich radosne. Nie emanował ciepłem, był raczej kanciasty. Chociaż miał też inne oblicze… wiem, że lubił chodzić do duszpasterstwa. Rozmawiał z młodymi, pytał o ich życie. Bardzo często kreślił im na czole znak krzyża. Ciągle błogosławił i dawał do zrozumienia, że najważniejsze to spotkanie w Chrystusie.

Siedziałem któregoś dnia przy jego łóżku. Zapytał mnie, czy rzeczywiście jest miłosierdzie. Zrozumiałem wtedy, że jego ciągłe mówienie o potrzebie nawrócenia nie jest tylko pobożnym rytuałem kogoś, kto chce imponować pokorą. Myślę, że on niósł jakiś ciężar związany ze sprawowaniem władzy. Wątpię, żeby kiedykolwiek świadomie wyrządził komuś krzywdę. Ale pewnie bolały go jakieś zaniedbania, które miały swoje konsekwencje. Bolały go dramaty jego współbraci, którym nie zapobiegł.

O Walentego można się spierać, ale wiem, że wygrał życie, w swoim stylu. Wybrał drogę neokatechumenalną. Kiedyś rozmawiałem o tym wyborze z jednym ze starszych ojców, jego kolegą. Nie mógł zrozumieć, że na starość ojciec Walenty poszedł uczyć się na nowo wiary i szukać kapłaństwa, zamiast odcinać kupony. On by tak nie potrafił. Mówił, że nie zamierza udawać staruszka. Często w zakonie pożerają nas różne funkcje, które pełnimy. Jeden jest dyrektorem, drugi ekonomem, trzeci wykładowcą. Cierpi na tym nasze kapłaństwo, ale w zasadzie nic z tym nie robimy. Dla Walentego w ostatnich latach życia na powrót najważniejsze stało się kapłaństwo. Udało mu się…

Zgromadził nas przy swoim łożu w Dniu Matki Bożej Różańcowej, kiedy w naszym poznańskim kościele mamy odpust. To było niesamowite. Normalnie przyszlibyśmy na mszę odpustową i tyle. Ale gdy o godz. 11 usłyszeliśmy dzwonek, było dla nas jasne, że ojciec Walenty umiera. Wszyscy, którzy byli w klasztorze, przyszli natychmiast do jego celi. Mówiliśmy różaniec, a on miał zamknięte oczy. Pewnie nas słyszał.

I może teraz należałoby dodać z uśmiechem, że „wiedział lepiej”.

Na starość postanowił zostać kapłanem
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze