Tam gdzie ego, tam i śmierć
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

W dzisiejszych czasach to kapitalizm korporacyjny uczy ludzi, kiedy ich życie jest w pełni udane i godne zazdrości. A udane życie jest wtedy, gdy ma się odpowiednią liczbę „cennych i pięknych” przedmiotów oraz mnóstwo ekscytujących przeżyć. I tego właśnie ludzie szukają: przeżyć.

Marcin Żyła: W obrębie jakich pojęć poruszamy się rozmawiając o radykalizmie duchowym?

Bartłomiej Dobroczyński: Doświadczenia każdego człowieka są niepowtarzalne, indywidualne. Poczynając od pewnego poziomu intymności o pewnych rzeczach nie da się mówić bo te, jak pisał Jaspers, są zniekształcane już w samej wypowiedzi. Niestety, w duchowości – podobnie jak w erotyce – ludzi najczęściej pociąga coś, co dla tych, którzy się na niej znają, jest z reguły drugorzędne. Nie interesują się natomiast rzeczami, które są rzeczywiście istotne. To więc, czego się obawiam podczas rozmowy na ten temat, to niewłaściwe zrozumienie.

Tradycja rzymskokatolicka akcentuje najczęściej radykalizm werbalny. W naszej strefie kulturowej uważa się zwykle, że radykalny duchowo jest ktoś, kto się w taki sposób wypowiada. Katolicy od małego dziecka są przyzwyczajani przede wszystkim do określonego zestawu mniemań i poglądów – np. „Bóg jest w Trójcy Jedyny” – oraz pewnych zachowań etycznych. Poznawcze i empiryczne aspekty religii są natomiast wyraźnie niedowartościowane. Nie zachęca się przecież dzieci do poszukiwania na własną rękę doświadczeń religijnych czy mistycznych, ani do kontaktowania się z Bogiem inaczej jak poprzez modlitwę, spowiedź i komunię – w których walor fenomenologiczny, doznaniowy nie jest ani pierwszorzędny, ani specjalnie eksponowany.

Posłużę się metaforą alkoholową. Różne czynności o religijnym – i niekoniecznie religijnym – charakterze mogą mieć różną „procentową” zawartość duchowości. Sądzę przy tym, że niektóre z nich, najbardziej, wydawałoby się, oczywiste – takie jak odmawianie różańca, czy uczestniczenie w mszy – wcale nie zawierają jej zbyt wiele – powiedzmy, tyle tylko, ile alkoholu jest w cydrze bądź piwie. A to dlatego, że są przede wszystkim pogrążeniem się w aktywności intelektualnej, dyskursywnej. Czy jest ona istotna z punktu widzenia przeżyć duchowych? Niekoniecznie. Istotą duchowości są bowiem doświadczenia. Jak dowodzą znawcy zagadnienia, są to z natury rzeczy doświadczenia rzadkie oraz unikalne, czyli bardzo odmienne od tego, co znamy z codziennego życia. Najważniejsi dwudziestowieczni badacze duchowości – jak np. William James, Rudolf Otto, Walter T. Stace – zgodnie podkreślają przy tym, że przyrodzoną, choć wielce kłopotliwą cechą przeżyć duchowych jest ich niekomunikowalność, niepodatność na żywioł językowy czy logiczny.

W jaki sposób tworzy się narracje opowieści o doświadczeniach mistycznych?

Popularną strategią jest analogia. Mówi się np., że głębokie, autentyczne doświadczenia duchowe są podobne do kontaktu kochanków, bądź do niektórych stanów oszołomienia. „Bóg jest zawsze pijany”, twierdzi Pseudo-Dionizy, ojciec mistyki chrześcijańskiej. Inna strategia ma charakter apofatyczny: doświadczenie jest komunikowane wyłącznie poprzez negację, kiedy to twierdzi się, że Bóg jest nieogarniony, niewysłowiony, nie dający się wypowiedzieć. Trzeci sposób mówienia o mistyce, mnie stosunkowo najbliższy, bo próbujący zmierzyć się z alogicznością ekstremalnego doświadczenia duchowego, to strategia paradoksu – którą najlepiej ilustrują „koany” z buddyzmu zen, opowieści zagadki. W ramach tej strategii próbuje się pokazać absolutną nieprzystawalność „tamtego świata” do naszych codziennych wyobrażeń na temat sprawiedliwości, logiki, sensu, piękna, dobra, etc.

W potocznych wyobrażeniach doświadczenie religijne ma jednak nazbyt często charakter rekreacyjno-terapeutyczny, w sumie kluchowato-ciepły: idziemy do kościoła, aby „pogodzić się ze sobą”, „oderwać od codzienności”, „znaleźć ukojenie”. Tymczasem, jeśli zajrzymy do pism mistyków – nieważne, czy będą to Jan od Krzyża, nauczyciele buddyjscy czy szamani indiańscy – znajdziemy tam nie zachęty, lecz raczej zniechęcenia i przestrogi, które biorą się z konstatacji, iż głębokie doświadczenie religijne to grunt raczej niebezpieczny. Mistycy piszą najczęściej: jeśli nie musisz, to w ogóle z tym nie zaczynaj, bo lepiej nie zacząć w ogóle, niż zacząć i przerwać. Pojawia się wątek drogi bez odwrotu. Ludzie, którzy doświadczyli takich przeżyć skłaniają się do zdania, które wyrażone współczesnym językiem brzmiałoby: „Nie ma nic lepszego na świecie, ale prawa rządzące tamtą rzeczywistością różnią się od tych, które rządzą naszą na tyle, że bardzo łatwo się zniechęcić, nastraszyć lub popełnić nieodwracalny błąd”. W związku z tym, jeśli nie musi się poszukiwać doświadczeń mistycznych – a przymus tego rodzaju jest w religiach często nazywany powołaniem, wybraniem, bądź naznaczeniem – to lepiej tego nie robić.

Jeden z niedawno zmarłych indiańskich nauczycieli religijnych z plemienia Lakotów, twierdził, że kiedy młody chłopak w tej kulturze dowiaduje się, iż został wskazany „przez duchy” jako kandydat na szamana, to jego naturalna reakcja najczęściej przypomina reakcję Jezusa w Ogrójcu: „Jeśli byłoby to możliwe, to proszę, nie!” Bo ten rodzaj wybraństwa oznacza, że będzie on reprezentantem ludu, będzie nosił jego cierpienia, dotykał najgorszych rzeczy, jakie mogą istnieć i podróżował po wymiarach duchowych, zamieszkanych przez wiele istot, które będą chciały go zniszczyć. „Tymczasem biali ludzie – dziwi się indiański nauczyciel – przyjeżdżają do mnie i proszą, abym zrobił z nich szamanów. To tak, jakby do was przychodzili Indianie i prosili, aby ich ukrzyżować”.

Dziś doświadczeń mistycznych ludzie poszukują w różny sposób. Nie zawsze religijny.

Mniej więcej w połowie ubiegłego wieku, za sprawą Aldousa Huxleya, rozpowszechnił się na Zachodzie pogląd, że radykalne doświadczenie duchowe ma charakter uniwersalny, tzn. nie musi być zarezerwowane dla konkretnej grupy wyznaniowej, ale może być wywołane na wiele sposobów, także i takich, które z religią nie mają wiele wspólnego. Dotąd tradycje religijne mówiły o długiej drodze, która wiązała się z wyrzeczeniami i odosobnieniem, zaś aśramy i klasztory były w najbardziej zorganizowanych religiach generatorami tego doświadczenia, miejscami, które zapewniały najlepsze warunki do jego uzyskania.

Tymczasem Zachód dowiedział się, że podobne do mistycznych doświadczenia można wywoływać za pomocą określonych substancji. Nie trzeba już tracić wielu lat – z żadną gwarancją sukcesu – aby ćwiczyć duchowe praktyki, skoro istnieją specyfiki, które, gwarantują przeżycia tego rodzaju. Co więcej, niektórzy religioznawcy, niekiedy bardzo poważani w kręgach naukowych, zgadzają się z tym poglądem. Na przykład Walter T. Stace, czy Houston Smith twierdzą, że doświadczenie uzyskane pod wpływem grzybów psychodelicznych czy LSD jest doświadczeniem mistycznym sensu stricto!

W tym samym czasie pojawił się również pogląd, że niektóre praktyki duchowe i doświadczenia mistyczne mogą być pomocne w innych obszarach życia, niekoniecznie powiązanych z religią: a więc w pracy, zarabianiu pieniędzy, seksie czy twórczości. Równocześnie – wraz z ekspansją religii orientalnych na Zachód – popularność zaczęło zdobywać przekonanie, że każdy człowiek powinien poszukiwać takich praktyk duchowych, które są dostosowane do jego indywidualności, upodobań oraz charakteru. To dlatego po II wojnie światowej popularność zyskały religie, które w swoim rozumieniu doświadczenia kładły nacisk na radykalizm doświadczeniowy, a nie werbalny. Takie tradycje, które, w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, są bardziej zdystansowane do tego, co głoszą, mniej zaś do tego, co robią.

Niektórzy ludzie twierdzą, że doświadczenia ekstremalne nie oddalają człowieka od świata, tylko dodają mu olbrzymiej siły. Już w XIX w. psychiatrzy twierdzili, że to, czego doświadczali mistycy, było psychozami. Ale czy św. Paweł czy Dalajlama byliby w stanie jeździć po całym świecie, głosić kazania i wykłady, gdyby rzeczywiście mieli psychozę? Wielu uważa, że doświadczenia graniczne przynoszą dużo energii, a liczba osób, które osiągnęły sukces, przyznając się do praktyk mistycznych, rośnie. Kilka dni temu umarł współtwórca koncernu Apple Steve Jobs – przyznający się do buddyzmu, wegetarianizmu i eksperymentów z LSD. Przeżył – jak twierdził – oświecenie. Wielu powiedziałoby, że to ktoś, kto zaplątał się w jakieś duchowe sekty. Ale jemu nie przełożyło się to na żadną klęskę w życiu, przeciwnie: był jednym z najbardziej znaczących ludzi ostatnich dekad.

Poszukując radykalnych przeżyć skłaniamy się czasem ku ekstremalnej ekspozycji na bodźce. Większość z nas ma świadomość, że doświadczenia oszołomienia i przebodźcowania wyniszczają człowieka. Skąd w takim razie wzięła się np. popularność muzyki techno?

W tzw. podróży szamańskiej do „tamtego świata” rytm bębna jest wehikułem i jest to rytm bardzo szybki. Muzyka techno oraz niektóre postacie muzyki elektronicznej również operują takim szybkim rytmem. Jeśli jesteśmy na imprezie techno, na której DJ wie, jakim rytmem operować i zażyjemy odpowiednie środki, które będą współcześnie uzyskaną analogią do środków, których dawniej używali szamani, to efekt będzie do pewnego stopnia analogiczny. Podobnie jest z muzyką rockową i środkami psychodelicznymi. Jest wokalista – ktoś w rodzaju kapłana, gitara – coś w rodzaju pojazdu, czy wehikułu, często są też środki psychodeliczne – paliwo do podróży. Wszystko to działa na psychikę, powstaje wrażenie „podróży”.

Kłopot w tym, że kiedy rozgrywa się to w warunkach rozrywkowych, hedonistycznych, niknie katartyczny charakter tego doświadczenia, wszystko to, co w tradycjach religijnych jest uznawane za cenne. Huichole, Indianie meksykańscy, którzy używają świętego kaktusa pejotlu – nie spożywają go przecież codziennie, tylko raz do roku. Udają się wtedy na najeżoną trudami, parusetkilometrową pielgrzymkę, u celu której przyjmują sporą dawkę substancji psychoaktywnych – ale potem przez dwanaście miesięcy tego nie robią. To doświadczenie ich odnawia, utwierdza w Kosmosie, wyznacza pewien rytm funkcjonowania, ale dzieje się tak właśnie dlatego, że podchodzą do niego w uświęcony i zdyscyplinowany sposób. Ktoś, kto zażywa MDMA (ecstasy) i chodzi na koncerty techno, najczęściej nie zmienia dzięki tym praktykom swojego życia. Bywa, że ma często kłopoty ze zintegrowaniem wewnętrznych treści, które do niego napływają.

Trzeba jednak przypomnieć, że niektórzy badacze tych zjawisk stwierdzili interesującą prawidłowość. Otóż ludzie, którzy brali udział w eksperymentach z silnymi substancjami w rodzaju LSD czy psylocybiny, nadzwyczaj często zaczynali przejawiać poważne i trwałe zainteresowanie różnymi tradycjami mistycznymi i praktykami duchowymi, niezależnie od tego, czy interesowali się wcześniej religią, czy nie. Niektóre z orientalnych szkół medytacji wręcz reklamowały się w ten sposób w latach 60. Buddyści mówili np.: „Doświadczysz tego samego, co po LSD, tylko bez chemii”. Również w nurtach muzyki rockowej związanych z eksperymentami ze środkami psychodelicznymi, można często natrafić na kontekst duchowy i odniesienia do sfery sacrum.

„Bieg rzeźnika”, „bieg katorżnika” – nie nazwy tortur SB, ale imprez biegowych, które z roku na rok zyskują w Polsce na popularności. Podobnie jak inne sporty ekstremalne: paralotnie, czy nurkowanie głębinowe. W jaki sposób wyjaśnić ludzkie dążenie do świadomego ryzykowania życia, uczestnictwa w sytuacjach granicznych?

Nie każdy sport ekstremalny pozwala na doświadczanie stanów skrajnych, pokrewnych do tych znanych z pism mistycznych. Jednak wiele wskazuje na to, że przynajmniej w niektórych przypadkach coś jest na rzeczy. Mam przyjaciółkę, której pasją są specjalnego typu skoki spadochronowe, tzw. free flow. Gdyby jej opisy stanów, których doświadcza podczas skoków, porównać z relacjami mistyków w rodzaju Katarzyny Sieneńskiej, czy Johannesa Taulera – to zobaczylibyśmy, że tak naprawdę niewiele się od siebie różnią. Już w chwili, gdy przyjeżdża na lotnisko wszystko jest inne, „święte”. A potem opisuje takie rzeczy jak ciszę, bezmiar, pustkę i głębię – są to terminy, które pojawiają się w pismach mistycznych. Oczywiście nie twierdzę, że są to rzeczywiście te same stany – jestem naukowcem i patrzę na to fenomenalistycznie. To, co mnie zastanawia, to identyczne kategorie, które znajduję u mojej znajomej i Mistrza Eckharta: bezmiar, przestrzeń, wolność – ale i życie, sens, „bez tego żyć nie mogę”, „tylko na to czekam”.

Myślę, że radykalne stany duchowe oraz to, czego doświadczają np. skoczkowie spadochronowi, łączy tzw. pokrewieństwo rodzinne. To, co w nich wspólne – a zauważyli to już liczni uczeni – polega na ekstremalnym zaangażowaniu uwagi na stanie, który po angielsku nazywa się mindfullness – i jest przeciwieństwem rozproszenia. Kiedy skaczesz na spadochronie, nie możesz być nieuważny i myśleć o byle czym, bo zginiesz. Okazuje się, że pewien ekstremalny sposób koncentracji uwagi przynosi jako bonus dodatkowy efekt, który jest odbierany jako niesłychanie gratyfikujący psychicznie: dotyczy to zarówno duchowości, sportów ekstremalnych, jak i np. seksu. Co jest największą atrakcją dla ludzi, którzy zażywają psychodeliki i słuchają muzyki? Wtedy się nie słucha – wtedy „jest się słuchanym”. To, co jest tak pociągające w tych doświadczeniach to fakt, iż nagle z „ręcznego pilota” przechodzi się na „pilota automatycznego” i bardzo często wiąże się to z uczuciami ulgi, wyzwolenia, ekscytacji, pochłonięcia przez coś większego. W nieco mniejszej skali zaznajemy podobnych stanów słuchając arcydzieł muzyki – na mnie działa w ten sposób np. II Symfonia Mahlera – czy w kontakcie z naturą.

Czy każdy z nas ma „wbudowany” program poszukiwania ekstazy? Czy dążenie do poszukiwania przeżyć jest wpisane w nasze życie?

Mam wrażenie, że rzeczywistość ludzka jest wieloczynnikowa. Ktoś może spytać: czy, jeśli ludzie chodzą na koncerty i zażywają narkotyki, to powód jest religijny? Równie dobrze mogę odpowiedzieć „tak” i „nie” – i obie odpowiedzi będą prawdziwe. Jednak główny powód jest związany z czym innym: otóż w dzisiejszych czasach to kapitalizm korporacyjny uczy ludzi, kiedy ich życie jest w pełni udane i godne zazdrości. A udane życie jest wtedy, gdy ma się odpowiednią liczbę „cennych i pięknych” przedmiotów oraz mnóstwo ekscytujących przeżyć. I tego właśnie ludzie szukają: przeżyć.

Dużo dziś mówi się o doświadczeniu „przekraczania siebie”. Na ile jest ono wyrazem rzeczywistych potrzeb rozwojowych człowieka, na ile zaś modą – symbolem naszych czasów?

Wiele wskazuje na to, że codzienne bycie sam na sam ze sobą jest na dłuższą metę dla człowieka doświadczeniem trudnym, wręcz traumatycznym. Powszechność używek wskazuje na to, że ludzie potrzebują co pewien czas „wypisać się z rzeczywistości”. Na Zachodzie przyjęło to najczęściej postać upijania się. Myślę, że niektóre propozycje religijne, a także praktyki, o których mówiłem wcześniej – ekstremalna muzyka, skakanie na spadochronie – są w tym ujęciu nieco bardziej wyrafinowanymi sposobami wyjścia poza siebie, sui generis transcendencji. Ludzi to pociąga nieprzypadkowo. Jest za tym jakieś intuicyjne zrozumienie, że nasza natura stale domaga się wykraczania poza siebie, czy też przekraczania siebie, a jednym z kluczy do tego celu jest praktyka uważności. Myśliciele religijni powiadają po prostu, że celem człowieka jest transcendencja. Co można rozumieć, zgodnie z ich intencją, że człowiek winien zmierzać do Boga – ale można popatrzeć na to „funkcjonalnie” przyjmując, że realizujemy ten cel za każdym razem, gdy w uważny sposób dajemy się pochłonąć jakiejś specjalnej aktywności, tak, że w efekcie wychodzimy niejako „poza siebie”.

Można to zrobić na wiele różnych sposobów. Są religie, których przepis na transcendencję zawiera się w jednym słowie: miłość. Badania prowadzone nad szczęściem pokazują, że jeśli w życiu zajmujesz się tym, żeby robić sobie dobrze, na pewno nie będziesz tak szczęśliwy, jak szczęśliwi są ludzie, którzy zajmują się tym, żeby dobrze robić innym. W tym świecie liczy się kasa: jeśli jej nie masz, jesteś nikim. Ale wszystko na to wskazuje, że bardziej szczęśliwi od bogaczy są ludzie, którzy mają wielu przyjaciół. Badania absolwentów Harvardu, które rozpoczęto jeszcze w latach 30. XX wieku, pokazują jasno, że jeśli masz podwyższony cholesterol po sześćdziesiątce, lecz również przyjaciół, nie musisz się niczym przejmować. Wydaje się zatem, że myśl religijna zinterpretowana na sposób psychologiczny ujawnia niezwykle istotną prawdę o człowieku, którą potwierdzają badania empiryczne nawet najbardziej materialistycznie zorientowanych nurtów psychologii. Bo czymże innym jest transcendowanie jeśli nie porzuceniem egocentryzmu i zaprzestaniem myślenia o sobie?

Jeżeli robi się jakąś rzecz z oddaniem – nawet tak zwyczajną, jak gotowanie komuś posiłku, prowadzenie wykładu, czy pielenie w ogrodzie – to psychologiczne profity są z tego ogromne. Jeśli jednak zbyt długo koncentrujemy się na sobie i własnym obolałym ego, to w efekcie stan taki po pewnym czasie zamienia się w nerwicę, a więc stan patologiczny. Jak mówią znawcy, tym co pozwala nerwicy zaistnieć i osadzić się w człowieku jest właśnie egocentryzm, który spaja pozostałe objawy w jedno i podtrzymuje ich istnienie. Współczesny filozof Ken Wilber mówi: tam gdzie jest ego, jest śmierć. A gdzie nie ma ego, nie ma śmierci. Inne, podobne powiedzenie mówi: jeśli umrzesz zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

Przeżycia duchowe, zwłaszcza te o charakterze granicznym, mają zwykle charakter bardzo intymny i indywidualny. Ciekawi mnie jednak, co je łączy?

Kiedy przychodzi, nie można pomylić tego doświadczenia z żadnym innym. I nie chodzi wcale o to, że ogrania cię jakiś nastrój, choćby najlepszy. To coś znacznie bardziej subtelnego i trudnego do opisania. Przypominam sobie pewną sytuację sprzed wielu lat, kiedy pod wpływem pewnej rośliny zrozumiałem w sposób niepodlegający żadnym dyskusjom, co to znaczy misterium tremendum et fascinosum. Działo się to w Bieszczadach, był wrzesień, siedziałem na górze, wokół jarzyły się jesienne liście, a dołem jechał traktor. Nic specjalnego. Nie miałem żadnych wizji, nie dochodziły do mnie żadne głosy. Całość rozegrała się bardzo prosto. Poczułem, z niedającą się opisać przemożnością, że wszystko co mnie otacza jest świetliste i głęboko święte, a przy tym niesłychanie delikatne i podatne na zranienie. „Zrozumiałem” wtedy, co mógł mieć na myśli Jezus, kiedy przestrzegał, że „kto by rzekł swemu bratu »głupcze«, będzie winien ognia piekielnego”. W tej rzeczywistości, która mnie wtedy otaczała, nie było miejsca nie tylko na żaden zły czyn, ale także na pojedyncze złe słowo, a nawet żadną, choćby najmniejszą, złą myśl. I gdy tego doświadczałem, czułem nieprzepartą potrzebę natychmiastowego schronienia się gdzieś przed tym palącym żarem, ale oczywiście takiego miejsca nie było. Do dziś pamiętam przemożną siłę tego doznania, jego – jak mawiają badacze – noetyczny, poznawczy, objawiający charakter. Ono bowiem mnie nauczyło czegoś niesłychanie istotnego, i to coś, co pewien czas aktualizuje się w moim życiu, jako żywe „napominające” wspomnienie.

Najważniejsze przeżycie tego rodzaju przytrafiło mi się jednak w innej sytuacji. Byłem wtedy z pewnym człowiekiem, pół-Indianinem, który zajmował się masażem leczniczym – i pracowaliśmy w ten sposób, że kładłem się w basenie, w ciepłych wodach i nieruchomo leżałem na powierzchni, a on dokonywał różnych manipulacji na moim ciele. Po skończonym zabiegu zostałem sam i stojąc jeszcze w wodzie nagle poczułem coś, czego nie potrafię w żaden sposób opisać. Uczucie to trwało może dwie, może trzy minuty. Czasem, gdy rozmawiam o tym z innymi mówię, że tak, oczywiście istnieje jedno zdanie, które oddaje to, co wtedy się ze mną działo. To zdanie brzmi: „Nie ma się czego bać”. Kropka. To, czego wtedy doświadczyłem, tak właśnie brzmiałoby, gdybym musiał to oddać słowami. Nie da się jednak opisać stopnia, w jakim to doświadczenie było wszechprzenikające. Miałem wrażenie, iż jego przyczyną, czy podłożem jest coś, żywego, bardzo potężnego, a równocześnie bardzo subtelnego. To zaś, co w tym uczuciu było najważniejsze, to całkowita i w pełni zaafirmowana obojętność wobec siebie samego. Gdybym w tym momencie miał umrzeć, byłoby mi wszystko jedno.

Tam gdzie ego, tam i śmierć
Bartłomiej Dobroczyński

urodzony w 1958 r. – polski psycholog, doktor habilitowany Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Kolegium Interdyscyplinarnego Centrum Etyki Wydziału Filozoficznego UJ, ornitolog amator oraz admirator muzyki, badacz rzeczy mrocznych i egzotycznych....

Tam gdzie ego, tam i śmierć
Marcin Żyła

urodzony w 1979 r. – dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, zajmuje się m.in. tematyką wielokulturowości i historii Bałkanów oraz Europy Środkowej. Publikował również w „Znaku” i „Dzienniku Polskim”....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze