Jest rano, ledwie po ósmej. Cicha niedziela. Zaskakująco zimowa, bo wczoraj spadł śnieg, a to już rzadkość. Jeden pies leży na parapecie z nosem opartym o szybę i patrzy, jak sypie się z nieba śnieżna biel. Drzewa ani drgną, pozwalają się przykrywać puchem. Drugi pies rozciągnął się na łóżku, nic go zima nie obchodzi aż do chwili, gdy będzie mógł się tarzać i chłodzić w śnieżnej pierzynie.
Nic się nie dzieje. Sąsiedzi śpią. Żadnych kroków na klatce, stuknięć za ścianą. Mogę jeszcze nie wychodzić spod kołdry, czytać listy Stanisława Lema i Ursuli Le Guin z lat 1972–1984 opublikowane niedawno przez Wydawnictwo Literackie. Wpadać w dawno miniony zaułek czasu, przysłuchiwać się rozmowie dwojga gigantów, ich dylematom i niewygodom, ich wzajemnym pocieszeniom. Dobrze mi przy nich, dwójce autorów w gruncie rzeczy niedopasowanych, niespełniających środowiskowych wymogów, niekochanych przez fachowe towarzystwa SF, a i rozmaicie traktowanych przez fandomy, czyli orbity czytelników. Nie kłaniali się ani jednym, ani drugim. A literaturę i swoje w niej zadania traktowali nadzwyczaj serio. Dlatego byli dla siebie tak ważni. Le Guin pisze: „Czytać Pańskie listy to jak wyjść z dusznego pokoju w objęcia chłodnego, wspaniałego wietrznego dnia!”.
Zazdroszczę im listowego pomostu, tego oddalenia, które umożliwiało życzliwość i szczerość rozpoczynaną zwrotem: „Szanowna Pani!”, a kończoną: „Szczerze oddana”. Żadnego poklepywani
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń