Nie przywykłem w swoich felietonach nawiązywać do poprzednich. Dziś jednak zrobię wyjątek, bo wątek lojfra (chodnika), który pojawił się przed miesiącem, uruchomił we mnie iście proustowski ciąg skojarzeń i w żaden sposób nie chce wyjść z głowy. Nie powiódł mnie wprawdzie jakoś szczególnie daleko od lojfra, ale zaprowadził – w sumie w dość przewidywalny sposób – do intensywnie obsługiwanego przeze mnie w dzieciństwie klopra. Już spieszę z wyjaśnieniem: kloper to w śląskiej godce „trzepaczka”, a więc przyrząd napędzany siłą ludzkich mięśni, przeznaczony do usuwania z lojfrów i teppichów (dywanów) kurzu, śmieci, roztoczy i mnóstwa innych organizmów, które z czasem gromadzą się na nich całymi stadami. I to nieproszone zupełnie. O tych ostatnich nie miałem wprawdzie wówczas pojęcia, ale może to dobrze, bo mogłem się poświęcać zapamiętałemu wymachiwaniu kloprem bez wyrzutów sumienia, że oto odbywa się jakiś masowy mord na bezbronnych żyjątkach.
Zapał, z jakim oddawałem się maltretowaniu teppichów i lojfrów, nie był motywowany wyłącznie – a z dzisiejszej perspektywy widzę to wyraźnie – doraźną nagrodą w postaci różnokształtnych fontann kurzu (i roztoczy – niech mi będzie wybaczone) wydobywających się z tkaniny za każdym uderzeniem. Było to niezmiernie ciekawe: obłoki te zawsze się od siebie różniły i nawet poważne wysiłki powtarzania uderzeń w dokładnie taki sam sposób n
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń