Jesteśmy pocieszani nie po to, byśmy się ciągle uśmiechali, ale po to, byśmy mieli w sobie tyle miłości i empatii, żeby zauważyć i pocieszyć tych, którzy pocieszenia potrzebują.
„Niech mnie ktoś pocieszy!” Ileż to razy – kiedy smutek i depresja wdeptywały nas w ziemię tak bardzo, że znajdowaliśmy się o wiele niżej niż poziom morza, a na wszelkie „może” patrzyliśmy z perspektywy dna studni – takimi właśnie słowami wyrażaliśmy nasze najgorętsze wtedy pragnienie. Potrzeba bycia pocieszonym, czyli podniesionym na duchu, jest wtedy tak oczywista i tak bardzo odczuwalna, że… aż trudno nam wyrazić ją wprost. Co więcej, wstydzimy się do niej przyznać nawet przed sobą, a co dopiero przed innymi (nie potrzebuję, by ktoś mnie pocieszał, to upokarzające!).
Znikąd pocieszenia
Dobrze wiem, że Osioł ze Shreka otwartym tekstem prosił: „Niech mnie ktoś przytuli!”, ale przecież osły noszą swoje emocje jak odzież wierzchnią, a nas szczerość boli i dlatego z dużą podejrzliwością traktujemy próby pocieszania, podejmowane nawet przez najbliższych. A gdy do tego wszystkiego dodamy jeszcze niuanse – że przytulenie i pocieszenie to jednak nie to samo; że tanie pocieszanie jest bardzo kosztowne, bo najczęściej prowadzi do skutków przeciwnych niż zamierzone i że pocieszać trzeba umieć, a to oznacza, iż czasami trzeba się umieć powstrzymać od pocieszania – to problem się robi na tyle skomplikowany, a my wobec niego na tyle bezradni, że ogarnia nas smutek i znów chce nam się krzyczeć: „Niech mnie ktoś pocieszy!”. To naturalna i ludzka reakcja. Ale przecież my, ludzie wierzący, nie poprzestajemy na tym, co ziemskie, lecz – zgodnie z zachętą Świętego Pawła – „szukamy tego, co w górze, gdzie przebywa Chrystus” i do Niego w formie modlitwy kierujemy naszą prośbę o pocieszenie. I kiedy ono nawet stamtąd nie nadchodzi – a przecież często czujemy, że nie nadchodzi! – to z naszej chrześcijańskiej piersi i z naszego wierzącego serca wydobywa się pełne bólu i żałości westchnienie: „Znikąd pocieszenia!”.
Pełne zanurzenie w morze słabości
Skoro kwestia jest tak skomplikowana i skoro z tym pocieszaniem wcale nie tak wesoło, to trzeba będzie zacząć od początku: „Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci…”. Kocham te pierwsze siedemnaście wersetów Mateuszowej Ewangelii. Co roku na początku drugiej części Adwentu czekam, by w czasie liturgii móc przeczytać tę listę hebrajskich imion. Każde z nich to historia konkretnego człowieka i powiedzieć, że są to historie ludzi – tak mężczyzn, jak i kobiet – niedoskonałych, to nic nie powiedzieć! Przecież to długi łańcuch pokoleń, a niemal każde jego ogniwo Biblia opisuje i przedstawia takimi oto, mało pocieszającymi słowami: „Czynił on to, co złe w oczach Pana, zupełnie jak jego przodkowie”. To nawet nie łańcuch, a wręcz kłębowisko poplątanych życiorysów, pasji, intryg, podstępów, zdrad, grzechów, tragedii, radości i rozpaczy, miłości i nienawiści, wielkich i świętych pragnień oraz równie wielkich podłości i upadków. Niby nic nadzwyczajnego, ot ludzkie życie w całej swej złożonej okazałości. Czym się tu zachwycać? Ano tym, że cała ta długa wyliczanka grzeszników i grzesznic kończy się w ten oto sposób: „Jakub był ojcem
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Kup miesięcznik W drodze 2025, nr 02, a przeczytasz cały
numer
Oceń