U-ra-to-wa-ni!
fot. bobby burch / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Wyczyść

Pan Jezus po zmartwychwstaniu nie organizuje wielkiego wiecu na głównym placu Jerozolimy i nie mówi: „No i co? Komu teraz jest głupio? A nie mówiłem, że zmartwychwstanę?”.

Dominik Jarczewski OP: Każda niedziela jest pamiątką zmartwychwstania Pańskiego. Dlaczego tę prawdę wiary świętujemy z taką częstotliwością?

Wojciech Ziółek SJ: Po pierwsze, dlatego że tak często, czyli co tydzień, jest ów „pierwszy dzień tygodnia”. Po drugie, dlatego że to jedyny taki przypadek w historii. A po trzecie, zmartwychwstanie Jezusa jest potwierdzeniem tego, że jest On prawdziwie – jak mówimy w Credo – „Bogiem z Boga”. Gdyby Nim nie był, to by po prostu umarł. A ponieważ jest „Bogiem z Boga”, to umarł i zmartwychwstał.

Powiedział ojciec „jedyny taki przypadek w historii”. A przecież jest też w Ewangelii opowieść o wskrzeszeniu Łazarza czy córki Jaira. Na czym polega różnica?

Jeden z moich współbraci zestawił kiedyś trzy cnoty teologalne z czasami gramatycznymi. Czas przeszły to jest wiara, wszystko to, czego doświadczyłem. Miłość to jest teraźniejszość, a nadzieja – przyszłość. Wskrzeszenia, o których ojciec wspomniał, były powodowane miłością. Chodziło w nich o wrócenie czasu. Zmartwychwstanie Jezusa jest otwarciem na przyszłość. To jest nasza nadzieja. Podobnie, jak postacie z Ewangelii, po śmierci my również zmartwychwstaniemy. A stanie się tak tylko dlatego, że takie są zamiar i wola Boża względem nas. Zmartwychwstanie Jezusa jest z kolei konsekwencją tego, że jest On Bogiem.

Zmartwychwstanie powinno być najradośniejszym świętem w roku, a tymczasem za bardzo tej radości po nas nie widać. Nie mamy też chyba za bardzo pomysłu, jak sensownie przeżyć ten okres.

Powodów jest kilka. Pierwszy – czysto egzystencjalny. Łatwiej nam się odnaleźć w czymś, do czego mamy bezpośredni dostęp. Cierpienie, choroba, śmierć to coś, co nas dotyka. Jest bolesne, straszne, ale równocześnie nasze, ludzkie, oswojone. To jest namacalna część naszego życia. Zmartwychwstanie jest czymś ekstremalnie obcym, nie naszym, zupełnie nieoswojonym…

Drugi powód, będący po trosze konsekwencją tego pierwszego, jest taki, że zrobiliśmy wiele, żeby zamordować radość ze zmartwychwstania. My – Kościół. I my – księża.

To znaczy: co?

Ano, bośmy zaczęli mówić, że owszem: mamy się radować, ale to ma być taka szczególna, „chrześcijańska radość”. A radość nie dzieli się na chrześcijańską i niechrześcijańską. Albo jest radość, albo jej nie ma!

Taka „smutna radość”…

Ta „chrześcijańska radość” jest niezwykle ostrożna, żeby nie przesadzić. A radość musi być całą gębą. Gdy się człowiek naprawdę cieszy, gdy naprawdę przytrafia mu się jakieś niezwykłe szczęście, to nie uśmiecha się półgębkiem, tylko jak Stuhr w Seksmisji krzyczy, drze się, ile sił w piersiach: U-RA-TO-WA-NI!

No i oczywiście radość, również radość ze zmartwychwstania, musi mieć koniecznie wymiar cielesny. Mówimy ludziom, że nie ma prawdziwego przeżycia Wielkiego Postu bez praktykowania postu, że trzeba się jakoś umartwiać. Zachęcamy do wyrzeczeń i postanowień, bo wiemy, że człowiek to nie tylko dusza, ale i ciało, i sądzimy – całkiem słusznie przecież – że same duchowe doświadczenia nie wystarczą, nie napełnią nas. Ale tej samej logiki nie stosujemy do przeżywania radości paschalnej. Nie mówimy nikomu, że nie ma radości zmartwychwstania bez doświadczania radości. Masz jeść, masz pić, masz się cieszyć, masz tańczyć! Nie dość, że tak nie mówimy, to jeszcze się zastanawiamy, jak gruby kawałeczek szynki wypada zjeść w piątek wielkanocny. A przecież okres wielkanocny w życiu i liturgii Kościoła to jeden wielki karnawał! Te pięćdziesiąt dni po Wielkanocy to jest czas, kiedy pościć to grzech, kiedy umartwiać się to grzech, kiedy nie świętować to grzech!

Chce ojciec powiedzieć, że mamy w piątki w okresie wielkanocnym jeść mięso?!

Ja jem. Co więcej, jako proboszcz zachęcałem do tego moich parafian. Tak jak wcześniej zachęcałem ich bardzo do wielkopostnych umartwień.

Niejeden by się zgorszył…

Nikogo gorszyć nie chcę. Natomiast mówię o tym, co mnie osobiście bardzo pomaga w przeżywaniu okresu wielkanocnego i w odczuciu – również fizycznym i cielesnym – różnicy między Wielkanocą a Wielkim Postem. I tak jak w ogóle nie jem mięsa przez cały Wielki Post (również w niedziele Wielkiego Postu), tak potem z radością – nie „chrześcijańską”, tylko taką zwykłą, jem mięsko w piątki wielkanocne. Nie po to, żeby zrobić na kimś wrażenie albo żeby – nie daj Boże – kogoś zgorszyć, tylko tak dla siebie i dla Pana Jezusa, żeby razem z Nim całą, nomen omen, gębą cieszyć się z tego, że naprawdę zmartwychwstał. Myślę, że jako chrześcijanie, jako katolicy mamy problem z zewnętrznym wyrażaniem radości ze zmartwychwstania.

W średniowieczu był zwyczaj, że w oktawie wielkanocnej księża zamiast kazań opowiadali dowcipy, żeby rozśmieszyć ludzi po smutku wielkopostnym.

To był tzw. risus paschalis. Ale to jeszcze nic! Opowiadano mi, że w średniowiecznej Salamance był jeszcze inny zwyczaj, który dzisiaj słusznie gorszy nas, jeśli chodzi o formę, ale bardzo dobrze obrazuje istotę tego, o czym rozmawiamy. Otóż w Wielkim Poście wyganiano prostytutki poza obręb miasta, ponieważ był to czas umartwiania się i pokuty. Ale po zakończeniu Postu, w Niedzielę Wielkanocną, miejscowy biskup w uroczystej procesji wprowadzał je z powrotem do miasta – bo przyszedł już koniec umartwień i trzeba się cieszyć. Bardzo bym chciał, żebyśmy się dobrze rozumieli i żeby potem nikt, a zwłaszcza dominikanie (śmiech), nie oskarżali mnie ani jezuitów o publiczne namawianie do grzechu. Oczywiście grzech to grzech i co do tego, że jest on zły, wszyscy jesteśmy zgodni. Ale jeśli chodzi o samo wyczucie istoty rzeczy, o rozumienie tego, czym jest radość ze zmartwychwstania, to zaryzykowałbym twierdzenie, że mieszkańcy Salamanki byli o wiele bliżej od nas. A my – co? Proszę pojechać w okresie wielkanocnym, a nawet w Białym Tygodniu, czyli w oktawie Wielkanocy do któregoś z sanktuariów maryjnych w Polsce. Przyjeżdżają tam pielgrzymi, uczestniczą we mszy świętej, modlą się u Matki Bożej – i co dalej? Droga krzyżowa! Jak gdyby nigdy nic, jakby kilka dni wcześniej, w Wigilię Paschalną nic się nie stało, jakby nie nastąpił żaden przełom. Po prostu, jak we wszystkie inne dni i okresy w roku lecimy z gotowym tekstem: „Stacja trzecia, Pan Jezus upada pod krzyżem. Kłaniamy Ci się…”. I nikt nie widzi, że coś tu nie gra, nikogo to nie razi.

Raczej nie zrobią tego poszczególni wierni.

Rzeczywiście, sami tego nie zmienimy. Ale nie przeżywamy Wielkanocy radośnie, przede wszystkim dlatego, że aby przeżyć zmartwychwstanie, trzeba najpierw umrzeć. Nie ma innej możliwości. Kto nie umarł, nie zmartwychwstanie. Żeby przeżyć radość ze zmartwychwstania, trzeba najpierw przeżyć tragedię, smutek i ból śmierci. A my tego nie przeżywamy.

Kto by chciał się zadręczać? Raczej uciekamy…

Uciekamy na różne sposoby. Głupio się pocieszamy, chodzimy do różnej maści specjalistów, klepiemy się nawzajem po ramieniu, mówiąc, że będzie dobrze. A kim ja jestem, żebym miał wiedzieć, że będzie dobrze! Niby skąd? Albo, co jest równie częste, przyklejamy sobie do ust taki „chrześcijański” uśmiech. Musimy być radośni, bo „radosnego dawcę miłuje Bóg”. Tymczasem chrześcijaństwo to radość z bycia odnalezionym. Jeśli nie przeżyję tragedii zagubienia, jeśli nie dotknę cierpienia i śmierci, moja radość paschalna będzie jak ciąża urojona. I głównie dlatego nie przeżywamy radości: bośmy nie weszli w pełni w smutek.

Mamy tak na zawołanie w Wielkim Poście się smucić, a w Niedzielę Zmartwychwstania koło północy zacząć się cieszyć?

Oczywiście, że nie da się tak na zawołanie. Ale życie/los/Pan Bóg (niepotrzebne skreślić) zatroszczy się o to, żebyśmy dotknęli śmierci, żebyśmy dotknęli tragedii, rozpaczy. Przez cały rok coś z tego Pan Bóg na mnie zsyła. Jeśli to przeżyję, to kiedy w czasie Wigilii Paschalnej usłyszę pierwsze Alleluja, będę wówczas wiedział, co to znaczy. Będę śpiewał i krzyczał AL-LE-LU-JA, tak jak Stuhr U-RA-TO-WA-NI, bo kiedyś byłem w szambie po uszy i Pan Bóg mnie z tego wyciągnął, bo byłem na dnie rozpaczy i Pan Bóg mnie pocieszył.

Nieraz nasiedzimy się trochę w tym szambie, zanim nas ktoś z niego wyciągnie. Pan Jezus też zmartwychwstał dopiero trzeciego dnia. A nie mógł tak prosto z krzyża?

Myślę, że na wszystko potrzeba czasu. Potrzeba czasu, żeby się narodzić. Najpierw jest dziewięć miesięcy oczekiwania, potem stopniowe rośnięcie, dojrzewanie. Na śmierć też potrzeba czasu. Żeby naprawdę zmartwychwstać, trzeba najpierw naprawdę umrzeć. Pan Jezus, stając się człowiekiem, wszedł w nasz ludzki, czasowy wymiar.

Zmartwychwstanie dokonuje się w nocy. A dlaczego nie w dzień?

Bo w nocy wychodzą na jaw zamysły serc wielu… Okazuje się, jacy naprawdę jesteśmy. W nocy jest ciemno, ale w tej ciemności najwyraźniej widać, jacy naprawdę jesteśmy

W nocy, w ciemności nie ma świadków. Nikt nie widzi tego zmartwychwstania.

A nieprawda! Ewangelia według św. Mateusza mówi, że są świadkowie – żołnierze, którzy, widząc to „coś”, stali się jak umarli. Czują, że coś się stało, jednak, poinstruowani przez arcykapłanów, składają fałszywe świadectwo.

Można być świadkiem zmartwychwstania i zaprzeczać mu?

Mój profesor filozofii, śp. abp Józef Życiński, mówił, że wiara w bóstwo Chrystusa, a więc i w jego konsekwencję – zmartwychwstanie – pozostaje zawsze kwestią mojej wolności. Mówił: Pan Jezus po zmartwychwstaniu nie organizuje wielkiego wiecu na głównym placu Jerozolimy i nie mówi: „No i co? Komu teraz jest głupio? A nie mówiłem, że zmartwychwstanę?”. Jego spotkania z uczniami ujmują zawsze niesamowitą prostotą, zwyczajnością, jeśli chodzi o okoliczności. Do niczego nie zmusza. Aż chciałoby się powiedzieć, że Pan Jezus zmartwychwstały ukazuje się nam tak bardzo po ludzku, „z pewną taką nieśmiałością”.

Jezus pyta chociażby: „Macie tu coś do jedzenia?”.

Tak, a jednocześnie te spotkania z Nim mają niezwykłe konsekwencje. I to te konsekwencje świadczą o tym, że uczniowie spotkali Kogoś żywego. Dopiero co się rozpierzchli, Jan jeden wytrwał pod krzyżem, a teraz znowu są razem i od Pięćdziesiątnicy poczynając, odważnie wychodzą do swoich rodaków z Ewangelią, że nie wspomnę już o całej późniejszej ekspansji chrześcijaństwa.

Pusty grób może być dowodem zarówno wykradzenia ciała, jak i zmartwychwstania.

Oczywiście. Pismo Święte to nie cegła, którą można walić po łbie niewierzących. Jeśli nie spotkałeś, to nie zrozumiesz. To „spotkałeś” nie ogranicza się tylko do tego, co przeżyli apostołowie i kobiety po zmartwychwstaniu. I nie chodzi też tylko o taki rodzaj spotkania, jaki przeżył Szaweł pod Damaszkiem. Możemy bowiem powiedzieć, że drugie czy trzecie pokolenie chrześcijan, słysząc przepowiadanie naocznych świadków, widziało, że to jest prawda, i w ten sposób też spotykali Chrystusa w ich słowach, w ich życiu, w ich postępowaniu. Tak jest też w naszym przypadku. Jak ktoś nie doświadczy spotkania z Panem Jezusem, to pozostanie tylko na poziomie teorii.

Pierwszą osobą, która spotkała zmartwychwstałego, była kobieta – Maria Magdalena. I usłyszała zaraz potem gorzkie słowa: „Nie zatrzymuj Mnie!”. Gdzie się tak Panu Jezusowi spieszyło, że nie mógł poświęcić jej jeszcze trochę czasu?

„Nie zatrzymuj Mnie” – to jest polskie tłumaczenie. W oryginale w tym miejscu jest: „Przestań Mnie już dotykać/ściskać!”. Maria Magdalena wstaje rano, idzie przez całe miasto do grobu i płacze. W tych łzach wylewa całą swoją ludzką miłość. Potem, kiedy rozpoznaje Jezusa, rzuca się na Niego. Wtedy dopiero, po jakimś czasie, Jezus mówi: „Mario, już przestań Mnie ściskać. Już Mnie puść”. To jest trochę jak z ludźmi, którzy się żegnają na dworcu: „Dobrze, kochanie, już mnie puść. Wkrótce przyjedziesz, to wtedy będziemy dłużej. Ale teraz już mnie puść!”. Jezus chce pokazać Marii, że tak naprawdę nasze szczęście będzie gdzieś indziej. A teraz tylko na krótko spotkali się, ucieszyli się sobą, ale On już musi iść.

Podobnie jak na Taborze… Jeszcze nie teraz. To ciekawe: Jezus nie może wyrwać się z objęć Marii Magdaleny, a jednocześnie przechodzi mimo drzwi zamkniętych…

To jest dopiero Pan Bóg: rzeczy materialne to dla Niego „pikuś”, z tym nie ma problemu, ale relacja z człowiekiem to coś, co Go zobowiązuje, co Go wiąże, z czym bardzo się liczy.

W Niedzielę Przewodnią czytamy ewangelię o „niewiernym Tomaszu”. Wszyscy skupiają się na problemie wiary i niewiary, a mnie coś innego jeszcze tutaj zastanawia: dlaczego apostoł tak bardzo chciał dotknąć ran Jezusa?

Bo tylko wtedy wiadomo, że ktoś zmartwychwstał, jeśli najpierw umarł. Bo tylko wtedy wiadomo, że ktoś wyzdrowiał, jeśli najpierw chorował. I żeby mieć pewność tego wyzdrowienia, zmartwychwstania, to trzeba najpierw sprawdzić chorobę, śmierć.

No tak. Przecież Tomasza nie było pod krzyżem! Mógłby pomyśleć, że Jezus nigdy nie umarł.

Na tym właśnie polega wiara, żeby dotknąć rany. Bo jeśli miałeś naprawdę rany, to – tak, wierzę. A jeśli nie, to nie zawracaj głowy, nie oszukuj. Jeśli naprawdę nie umarłeś, to nie rób tego teatru. Obyśmy wszyscy mieli taką wiarę jak św. Tomasz.

Rany Pana Jezusa świadczą o tym, że On naprawdę był człowiekiem, że się wcielił na amen. Oczywiście to Jego ciało uwielbione, nie ma ludzkich ograniczeń, ale to nie znaczy, że Jezus nie był człowiekiem. On wciąż JEST człowiekiem. Jest Bogiem i jest człowiekiem. Zbawienie nie polega na tym, że coś się wymazuje, coś się skreśla, tylko że coś się przemienia. Ciało stworzone i potem przez grzech pobrudzone, wraca do pierwotnej czystości, ale to już nie jest to samo ciało. Wraca z czymś więcej, z tym wszystkim, przez co przeszło. Pana Jezusa po prostu też „ubogaciła” ta „wycieczka na ziemię”, czyli wcielenie.

Z której w końcu Jezus ostatecznie powraca do nieba. Ale nie od razu. Po co te 40 dni od zmartwychwstania do wniebowstąpienia?

To nie jest tak, że Pan Jezus musiał czekać 40 dni, aż ktoś Mu wreszcie otworzy bramy nieba. Bóg istnieje poza czasem i w tym sensie Pan Jezus od razu wstąpił do nieba. Tych 40 dni było potrzebne apostołom, żeby przyzwyczaili się do Jego obecności, żeby przekonać ich o tym, że zwyciężył śmierć, że zmartwychwstał. A z drugiej strony przyzwyczaić do nieobecności, do takiej nieuchwytności, jak w opowieści o wędrowcach do Emaus: „Zniknął im z oczu”.

A tu znika na dobre, my natomiast śpiewamy w psalmie responsoryjnym „Pan wśród radości wstępuje do nieba”. Już Cię nie będzie i się cieszymy?

Tak jest! I to jest bardzo dobra nowina. Ja bym to porównał z radością dziecka, które się cieszy, gdy ojciec puści kijek od roweru. To jest radość z dojrzałości, z samodzielności. To radość młodego człowieka, który opuszcza dom rodzinny. Z czego się tu cieszyć? Z tego, że dojrzał do takiego poziomu, że może wyfrunąć z gniazda. Bo jakakolwiek dojrzała relacja, w tym relacja z Panem Bogiem, doprowadza do tego, że bliskość fizyczna zostaje zastąpiona zaufaniem. Dlatego Pan Jezus mówi: „Jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was”. Pocieszyciel to ktoś taki, kto sprawia, że nie muszę mieć namacalnej bliskości, że mogę zaufać…

Że mogę wreszcie wziąć odpowiedzialność za swoje życie…

Tak, ale też tak jak Matka Teresa żyć przez 50 lat w ciemności. „Pan wśród radości wstępuje do nieba”, bo wreszcie nas uznał za dostatecznie dużych i dorosłych, by zostawić nas samych w domu.

Czy to znaczy również, że odtąd Jezus wycofuje się i już nie będzie więcej do nas mówił?

Jezus mówi do nas przez pocieszenia, przez strapienia, przez zbiegi okoliczności. W tym sensie wciąż się z nami spotyka, ale spotkania te mają w sobie coś ulotnego. Ich prawdziwość możemy rozpoznać tylko po owocach, tak jak prawdziwość spotkań ze zmartwychwstałym rozpoznawaliśmy po owocach, bo Maria Magdalena się zmieniła, bo Piotr się zmienił, bo Paweł się zmienił. Pan Bóg mówi ciągle, spotyka się z nami w naszym wnętrzu. I dlatego objawienia prywatne nigdy nie są obowiązujące, bo to tego kogoś poruszyło. I dobrze! Jeśli ta zmiana była pociągająca i trwała, to porusza też innych. Tak, jak przemiana Szawła.

Chrystus siedzi po prawicy Ojca, stamtąd króluje, a „królestwu Jego nie będzie końca”. Ale jak to panuje? Wciąż przecież tyle zła na świecie. Śpiewamy „Zwycięzca śmierci”, a jakie żniwo dziś zbiera śmierć?

Pan Jezus to nie pasterz, który przyszedł, zagonił owce do dobrej zagrody, zamknął na kłódkę i poszedł na papierosa. To jest pasterz, który poszedł pierwszy, a owce za nim. Do tej zagrody można wejść przez bramę. Ta brama to jest brama śmierci i zmartwychwstania. Tylko w śmierci można przeżyć zmartwychwstanie. Świętej Pamięci kardynał Martini mówił, że tyle razy prosił Pana, żeby zabrał śmierć, bo się jej boi, ale pod koniec życia zrozumiał, że tylko w śmierci będzie mógł się Mu oddać całkowicie. Tak jak Pan Jezus na krzyżu całkowicie oddał się Ojcu w śmierci. To granica, gdzie nic nie można zabrać ze sobą. Wtedy całkowicie się powierzam, rzucam się w ciemność, bez gwarancji. I to jest dopiero zaufanie. I to jest dopiero powierzenie się. Również doświadczenie zła może być próbą zawierzenia Jezusowi: wierzę, że Ty w tym wszystkim jesteś, powierzam się Tobie.

I dopiero wtedy jest prawdziwy koniec?

Nie. Prawdziwy koniec to jest wieczne, bez końca, świętowanie z Panem Jezusem. Taka nigdy niekończąca się Wielkanoc! Najlepiej wyraża to cytowana już wcześniej Księga Nehemiasza: „I cały lud poszedł, by jeść, pić i rozsyłać porcje, wyprawić wielki obchód radosny, gdyż zrozumieli to, co im ogłoszono” (Neh 8,12). Kiedyś zrozumiemy! I wszyscy będziemy bez końca świętować zmartwychwstanie: kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, siostry zakonne klauzurowe i czynne (i niezdecydowane też), małżonkowie i single, konserwatyści i progresiści, mohery i lemingi, idealni i grzesznicy, dominikanie i jezuici. Z niekończącą się i prawdziwą ludzką radością będziemy jeść, pić i tańczyć, i z niesłabnącym ogniem wdzięczności w oczach będziemy wszyscy razem drzeć się na całe gardło: U-RA-TO-WA-NI! Ale będzie impreza!

U-ra-to-wa-ni!
Wojciech Ziółek SJ

urodzony w Radomiu, w 1963 roku, w czerwcu, znaczy, w połowie czerwca, właściwie to w drugiej połowie czerwca, dokładnie 21 czerwca – jezuita, uratowany grzesznik....

U-ra-to-wa-ni!
Dominik Jarczewski OP

urodzony w 1986 r. w Warszawie – dominikanin, duszpasterz, rekolekcjonista, doktor filozofii uniwersytetu Paris 1 Panthéon-Sorbonne, wykładowca Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów, stały współpracownik miesięcznika „W drodze”....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze