Nerw święty. Rozmowy o liturgii
Czekając na kardynała, który ogłosi imię nowego papieża, uświadamiam sobie, jak bardzo potrzebujemy ojca, punktu odniesienia, zwornika jedności.
Nigdy wcześniej nie prowadziłem dziennika. Przewidując, że na moich oczach będą się działy rzeczy ważne dla Kościoła i świata, niewiele się zastanawiając, wyciągnąłem notatnik oraz długopis i zacząłem pisać. Notowałem to, co mogli zobaczyć wszyscy. Spisywałem też własne refleksje i przemyślenia. Więcej ich było, niż przypuszczałem.
25 lutego 2013 roku
Stało się to, co od paru dni prorokowano. Benedykt XVI motu proprio, czyli z własnej inicjatywy, zmodyfikował zasady dotyczące konklawe, dając kardynałom możliwość wcześniejszego zebrania się, by wskazać kolejnego biskupa Rzymu. To już druga interwencja Benedykta XVI w tej kwestii. Pierwsza, z 2007 roku, przywróciła dawną zasadę, zgodnie z którą, by wybrać papieża, nie wystarczy większość parlamentarna, lecz potrzeba jednomyślności co najmniej 2/3 kardynałów.
Zadanie, które stoi przed elektorami, daje do myślenia. Łacińskie słowo jednomyślność (unanimitas) kryje przecież w sobie poszukiwanie jednej duszy, jednego ducha (una anima). Biorąc pod uwagę ich różnorodność, pochodzenie, doświadczenie, gigantyczne i często sprzeczne oczekiwania, potrzeby Kościoła oraz wiele innych czynników – przed kardynałami naprawdę niełatwy czas.
Zastanawiam się, czy sam przypadkiem nie odwykłem od konieczności poszukiwania jednomyślności, czy jestem jeszcze w stanie wzbić się nad arytmetykę lub partykularne interesy. Mając doświadczenie demokracji – takie właśnie, jakie mam: w społeczeństwie, w Kościele, w zakonie – czy jestem gotów tracić, rezygnować ze swojego…
26 lutego 2013 roku
By przygotować się lepiej do tego, co nas czeka, przeglądam jedne z pierwszych konstytucji dotyczących wyboru papieża – Ubi periculum Grzegorza X z 1274 roku oraz Ne Romani Klemensa V z 1311 roku. Obie wprowadzone w życie, by chronić elektorów przed pokusami i ludzkimi słabościami, o które, jak pokazuje historia, wcale nie tak trudno. Pierwsza mówi o tym, że podczas sede vacante kardynałowie nie mają ważniejszego zadania niż wybór biskupa Rzymu, druga, że nie można postawić znaku równości między kompetencjami kolegium kardynalskiego a samym papieżem. Innymi słowy, sytuacja, w której Rzym pozostaje bez swojego biskupa, powinna mieć charakter nadzwyczajny i przejściowy. Na mapie chrześcijaństwa od starożytności miasto to stanowi ważny punkt odniesienia.
Pytanie o to, kim jest dla nas papież, narzuca się samo. Przecież chcemy w nim widzieć kogoś więcej niż biskupa miejsca, w którym śmierć ponieśli apostołowie Piotr i Paweł. Boję się, że gdy zsumujemy wszystkie świeckie oczekiwania, które już się pojawiają (a jesteśmy na początku drogi), i problemy, którymi koniecznie będzie musiał się zająć, zredukujemy jego rolę do bycia rzecznikiem prasowym chrześcijaństwa, marionetką pojawiającą się w oknie w wyznaczonych godzinach lub sprawnym zarządcą. A co się stanie, jeśli do tego koncertu życzeń dołożyć zawiłości teologiczne, dla większości mało zrozumiałe, a przecież tak istotne dla dialogu ekumenicznego? Czy to wszystko jeszcze ma sens? W końcu to „więcej niż biskup Rzymu” podzieliło Wschód i Zachód, stając się źródłem ogromnego zgorszenia, które chyba coraz mniej nas bulwersuje. Trochę jak z grzechem, do którego się przyzwyczajamy.
Kim jest papież? Następcą Piotra, wśród wszystkich biskupów na pierwszym miejscu i przewodzącym w miłości. Perspektywa trudna do uchwycenia za pomocą kamer, które pozbawione byłyby filtru wiary. Chyba że po raz kolejny chcemy zatrzymać się wyłącznie na tym, co zewnętrzne, na barwnych opowiastkach z serii „sekrety Watykanu”. Powiedzmy otwarcie – choć otwiera to drogę szyderstw ze strony „mędrców tego świata” – biskup Rzymu jest następcą apostoła Piotra, a w ekonomii łaski jest nim samym. Brzmi absurdalnie, choć dla wierzącego wcale takie nie jest.
27 lutego 2013 roku
Ostatnia środowa audiencja i przeszywające słowa Benedykta XVI na odchodne: „Pan mnie naprawdę prowadził, był blisko mnie, każdego dnia mogłem odczuwać Jego obecność. Był to okres drogi Kościoła, naznaczony momentami radości i światła, ale też momentami niełatwymi. Czułem się jak Piotr i apostołowie w łodzi na Jeziorze Galilejskim: Pan dał nam wiele dni słonecznych i łagodnego wiatru, dni, kiedy połów był obfity. Były też jednak chwile, kiedy wody były wzburzone i wiatr przeciwny, jak w całej historii Kościoła, a Pan zdawał się spać. Ale zawsze wiedziałem, że w tej łodzi jest Pan i zawsze wiedziałem, że łódź Kościoła nie jest moja, nie jest nasza, lecz Jego. Pan nie pozwoli, aby zatonęła. To On ją prowadzi, rzecz jasna, także poprzez ludzi, których wybrał, bo tak zechciał. Taka była i jest pewność, której nic nie może przysłonić”.
Czyżby wskazówka na zbliżające się konklawe? Może sugestia skierowana do wyraźnie zaskoczonych kardynałów. „Umiłowanie Kościoła – ciągnie dalej papież – oznacza także odwagę, by podejmować trudne wybory, bolesne, mające zawsze na względzie dobro Kościoła, a nie samych siebie”.
Zadziwiające są spokój i nadzieja Benedykta XVI. W czasie, gdy inni spekulują, obstawiają zakłady, kto będzie następny, wróżą, co przyniesie przyszłość Kościołowi, przedstawiając go w czarnych barwach, on, jak gdyby nigdy nic, mówi: „Bóg kieruje Kościołem, zawsze go wspiera, a w szczególności w najtrudniejszych chwilach. Nigdy nie możemy stracić tej perspektywy wiary, która jest jedyną prawdziwą perspektywą drogi Kościoła i świata. W naszym sercu, w sercu każdego z was niech będzie zawsze radosna pewność, że Pan jest obok, nigdy nas nie opuszcza, jest blisko nas i ogarnia nas swoją miłością”.
28 lutego 2013 roku
Wczesnym rankiem idę do bazyliki świętego Piotra – na mszę przy grobie bł. Jana Pawła II, która co czwartek gromadzi wielu Polaków. Jak można dziękować Panu lepiej niż w Eucharystii w ostatnim dniu pontyfikatu, w tym właśnie miejscu?
Po ludzku szkoda mi Benedykta. Wciąż mam w pamięci jego wzrok szukający zrozumienia i akceptacji dla swojej decyzji, krótko po jej ogłoszeniu. Osobiście wiele mu zawdzięczam. Zaczytywałem się w jego książkach, wbrew temu, co o nim pisano, ujmowała mnie jego prostolinijność i skromność. Pewnie nie był mistrzem zarządzania, lecz z pewnością był wytrawnym, do końca oddanym teologiem, z którym przyjdzie nam się jeszcze zmierzyć.
Piękna, słoneczna pogoda, jak na Rzym przystało. Wieje lekki wiatr. Z dominikańskiego klasztoru na Awentynie dobrze widać miasto i kopułę bazyliki świętego Piotra. Chwilę po 17 na niebie bez trudu można dostrzec biały helikopter. Przelatuje nad Koloseum, kieruje się w stronę bazyliki na Lateranie – katedry biskupa Rzymu, by ostatecznie zniknąć w oddali. Sede vacante…
1 marca 2013 roku
No i się zaczęło. Dawno już w mediach nie poświęcono tyle uwagi Kościołowi, co jest dla mnie wymownym dowodem na to, że wciąż go potrzebujemy. Okazuje się jednak, że każdy ma swój własny przepis na naprawę Kościoła, na zmianę zaistniałej sytuacji, cudowne recepty – istny popis okołokościelnej wiedzy, lecz prawdę powiedziawszy, w przytłaczającej większości to pustosłowie oraz sterta krzywdzących generalizacji.
W jednym z anglojęzycznych dzienników czytam na przykład, że Hans Küng oczekuje wiosny w Watykanie, na wzór tej w krajach arabskich. Nie wiem, co miałaby ona oznaczać? Inni komentatorzy spodziewają się radykalnej reformy Kurii Rzymskiej, która stała się synonimem wszelkiego zła, choć przecież pracuje tam naprawdę sporo uczciwych, oddanych i pokornych ludzi. Na polskiej scenie podobny trend. Wbijają mnie w ziemię oskarżenia „byłego dominikanina” pod adresem Matki Teresy, która choć własne życie poświęciła ubogim, to napawać się miała swoją dobrocią. Po ludzku po prostu mi wstyd…
Gdy mowa o problemach Kościoła, nie chodzi o to, żeby ich nie zauważać. Bynajmniej! Przeraża mnie jednak łatwo brzmiący „kościelny populizm”, za którym w konkrecie niewiele się kryje: wskazówek udzielają ci, którzy albo znają Kościół z gazet, albo ci, którzy go zdradzili. Czy umiemy dyskutować o wierze? Jak przejść z poziomu idealizmu do realizmu, do Kościoła, który się dzieje? Czasami mam wrażenie, że od dwóch tysięcy lat wciąż trudno nam przyjąć, że nie ma innego sposobu naprawy struktur niż osobiste nawrócenie. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, mnie samego.
4 marca 2013 roku
Większość prorokuje, że konklawe nie będzie ani łatwe, ani szybkie. Brak wyraźnego kandydata. Są w końcu i tacy, którzy chcieliby urzędem docenić zapomniane części świata lub cierpiących za wiarę w Jezusa.
Wieczorem przychodzi do mnie brat z Pakistanu, gdzie w ostatnich dniach podpalono ponad setkę domów chrześcijan. Opowiada, co oznacza żyć w kraju, w którym 96 proc. ludności stanowią muzułmanie. Pokazuje rany na rękach. Ile na świecie jest miejsc, w których wiara domaga się jasnej odpowiedzi?
7 marca 2013
Zjechali się kardynałowie elektorzy, więc rozpoczęły się kolejne spekulacje. Ze strzępków informacji, obserwacji i domysłów konstruowane są mniej lub bardziej skomplikowane hipotezy. Trwa medialne liczenie głosów, które przykuwa uwagę przede wszystkim miejscowych, żyjących nadzieją na papieża Włocha. Ciśnienie rośnie. Pojawiają się nowe oczekiwania, padają kolejne nazwiska. W szale medialnym staram się zachować spokój i ufność Abrahama: „Bóg upatrzy sobie” (Rdz 22,8). W zasadzie już to zrobił…
12 marca 2013 roku
Drzwi do Kaplicy Sykstyńskiej zatrzaskują się. Zostają tylko Duch Święty i oni, by odkryć, co przed nami jeszcze zakryte.
13 marca 2013
Wraz z jednym z braci wkraczamy na plac św. Piotra w momencie, w którym wszystko staje się jasne – wyraźny, biały dym nie pozostawia żadnych wątpliwości. Wybrali! Wiadomość rozchodzi się natychmiast, choć sieć komórkowa przestaje normalnie funkcjonować. Czekając na kardynała, który ogłosi imię nowego papieża, uświadamiam sobie, jak bardzo potrzebujemy ojca, punktu odniesienia, zwornika jedności. Ten odruch, który każe ludziom biec w jednym kierunku, nie jest chyba zwykłą tylko ciekawością, lecz zmysłem wiary…
Myślami przenoszę się do czasów, w których lud rzymski przez aklamację aprobował (bądź nie) decyzję kardynałów. Piękny teologiczny detal, który dziś przemawia pewnie do nielicznych. Wybór biskupa to jego zaślubiny z Kościołem, obopólna zgoda, tak jak wtedy, gdy narzeczeni składają przysięgę wierności na zawsze. Kardynałowie Kościoła rzymskiego wybierają oblubieńca, którego lud akceptuje i przyjmuje jako swojego ojca.
Annuntio vobis gaudium magnum: habemus Papam! Okrzyk radości rozlega się na placu. Kardynał zaczyna wypowiadać imię. Cisza. W końcu pada nazwisko: Bergoglio! Kilkanaście milisekund konsternacji, a po niej żywiołowy okrzyk zachwytu. Po chwili w naszą stronę – jako tych, którzy powinni wiedzieć najlepiej – kieruje się lawina pytań: Kto to? Jakie imię? Skąd? Stojący obok nas Włosi z trudem przyjmują obco brzmiące nazwisko…
Czekając na pojawienie się papieża, niektórzy próbują się połączyć z internetem, by sprawdzić detale z jego życia. Bezskutecznie. Biała postać pojawia się na balkonie – trochę nieśmiały, trochę spięty… Zaczyna mówić… Stojący obok nas Włoch wrzeszczy w niebogłosy: Fran-ce-sco! Fran-ce-sco! Wszyscy podejmują. Uświadamiam sobie, że nie tylko serdecznością oraz prostotą, lecz także i imieniem zaczyna podbijać serca. Franciszek z A syżu to patron Włoch, cieszący się niezwykłą popularnością…
Przed udzieleniem błogosławieństwa prosi o modlitwę – najpierw za poprzednika, później za siebie. Zapada cisza, a on pochyla się przed swoim ludem.
„Rozpocznijmy razem tę drogę braterstwa, miłości, wzajemnego zaufania”…
14 marca 2013
Duch Święty znów wszystkich zaskoczył. Prawdziwy pontifex, to znaczy „budowniczy mostów”. Pewnie jeszcze nieraz Mu się to przydarzy. Trzeba dać Mu tylko szansę i szeroko otworzyć serce…
Oceń