Kościół wobec polskich problemów
fot. birmingham museums trust / UNSPLASH.COM

Kościół wobec polskich problemów

Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 votes
Wyczyść

Kościół w Polsce nie jest dziś wierny swojej posłudze wobec świata. To jest mój wielki ból. Dlatego, że bardzo mi na tym Kościele zależy, mówię o tym publicznie.

Moją wypowiedź cechować będzie pewna jednostronność. Ale jest to zupełnie świadomy wybór1.

Wiele mamy w Polsce problemów. Bez wątpienia jednymi z ważniejszych są bezrobocie i tzw. „umowy śmieciowe”, które – nie tylko u nas – tworzą nową klasę społeczną zwaną prekariatem. W tej sprawie Kościół ma coś do powiedzenia, a także wiele do zrobienia. Ważne dla Polaków są też negocjacje unijnego budżetu, problem modernizacji infrastruktury, reformy edukacji, służby zdrowia czy sądownictwa, do nich jednak Kościół raczej nie powinien się wtrącać.

Mamy jednak inny, bardzo ważny problem – jestem przekonany, że obecnie najważniejszy. Jest nim – jak pisze Radosław Markowski („Gazeta Wyborcza”, 24–25 listopada 2012 roku) – „ jakieś wyjątkowe stężenie nienawiści. Śledzę portale internetowe w innych krajach, czytam w wielu językach słowiańskich, uczestniczę w międzynarodowych programach badawczych. Agresja, brak możliwości nawiązania dialogu charakteryzują nasz kraj znacznie bardziej niż kraje, które moglibyśmy o to podejrzewać. Dzieje się coś niedobrego. Coś złego stało się w polityce. Potem agresja przerzuciła się na świat dziennikarski, a teraz, widzę, przerzuciła się nawet na świat nauki”. Trzeba, niestety, też dodać: i na świat Kościoła.

Atmosfera nienawiści

Najgroźniejsze jest nie tyle samo natężenie tego procesu, ile jego bardzo niedobra dynamika – proces ten bowiem od paru lat konsekwentnie się nasila. A to oznacza, że jeśli w naszym kraju nie nastąpi jakaś istotna zmiana sytuacji społecznej, dojść może do dramatycznego wręcz rozwoju nieufności i wzajemnej jadowitości. Dlatego też z bólem obserwuję obecną w części Kościoła, do którego należę i który kocham, logikę agresji i ideologizacji wiary. Taki proces z kolei jest bardzo na rękę siłom antykościelnym, wyraźnie obecnym w świecie nauki i mediów, które dzięki bezpardonowej walce z Kościołem zyskują reklamę i rozgłos. Także dla głównej partii opozycyjnej taka walka jest bardzo wygodna, bo powiązanie elementu „obrony wiary” z własnym celem politycznym zawsze powiększa i silnie mobilizuje szyki wiernego elektoratu. Zarazem jest to proces korzystny i dla partii rządzącej, a przynajmniej dla jej liderów, gdyż ścisła polaryzacja sceny politycznej i wzajemna agresja pomiędzy tymi, którzy ogłosili się „obrońcami Kościoła”, a tymi, którzy walczą o „uwolnienie spod hegemonii Kościoła”, przerzuca liczne rzesze osób niezdecydowanych i umiarkowanych w grono jej wyborców. Kolejne partie, takie jak SLD, a zwłaszcza Ruch Palikota, budują wręcz swoją tożsamość na antykościelnej agresji. A ponieważ media preferują starcia wyraziste i emocjonalne, wolą soczysty epitet lub inwektywę od intelektualnej diagnozy, bo jedno obraźliwe zdanie jest na wagę złota dla poczytności, słuchalności czy oglądalności, to sytuacja wygląda doprawdy smutno.

Znacznej części ludzi Kościoła oraz ludziom z Kościołem walczącym, a także mediom i wszystkim najważniejszym partiom politycznym zależy wszak na podtrzymywaniu logiki bitwy, która jest niezmiernie szkodliwa społecznie. Zabija bowiem zaufanie (i tak niesłychanie niskie w Polsce) do instytucji demokratycznych i do budowania społeczeństwa obywatelskiego. Jak słusznie pisze prof. Markowski: „to już piąty rok, w którym młode pokolenie wzrasta w atmosferze jadowitości, podejrzliwości. To są spustoszenia w świadomości, które już są nie do odrobienia. Za chwilę będziemy mieć problem z całym pokoleniem, które nie będzie miało najmniejszego szacunku dla państwa i do demokratycznie wybranych władz kraju”. I znowu trzeba dodać: także dla Kościoła i wartości, które on ze sobą niesie. Ta atmosfera jadowitości, nienawiści, podejrzliwości, wykopywania coraz głębszych rowów, ogarnia nas coraz bardziej. Rzecz jasna, katastrofa Smoleńska jest tu cezurą, która te wszystkie podziały wyniosła na poziom metafizyczny: zmagania dobra ze złem i walki światła z ciemnością. Jeszcze gorszą rzeczą jest to, że niedługo po katastrofie 37 proc. Polaków spodziewało się, że przyczyny tej katastrofy skutecznie zostaną wyjaśnione, a 51 proc., że zostanie ona niewyjaśniona. Rok później już tylko 23 proc. sądziło, że uda się ją wyjaśnić, a 68 proc., że pozostanie niewyjaśniona. W 2011 roku 18 proc. Polaków uważało, że pod Smoleńskiem dokonano zamachu, rok później okazało się, że jest o tym przekonane 36 proc. Pojawia się zatem pytanie: co można zrobić z tą atmosferą nieufności, z tym natężeniem jadowitości i nienawiści, które w dzisiejszej Polsce stało się faktem?

Szukając formy dialogu

Przykładem jednej z możliwych odpowiedzi jest reakcja redaktora naczelnego tygodnika „Idziemy”, ks. Henryka Zielińskiego, na opublikowany w „Gazecie Wyborczej” list sędziwego profesora Stanisława Lufta i zamieszczone pod nim komentarze Tadeusza Mazowieckiego, ks. Kazimierza Sowy i mój. Napisałem wówczas, że zarzucam formacji związanej z Radiem Maryja, iż wydaje ona certyfikaty na patriotyzm, nie mając po temu żadnego prawa, że wydaje także certyfikaty na katolickość, co leży jedynie w kompetencji hierarchii kościelnej, że utożsamia się z konkretną partią polityczną, co jest niezgodne z nauką społeczną Kościoła, oraz że używa języka agresji, co jest niezgodne z samą Ewangelią. Odpowiadając naszej trójce, ks. Henryk Zieliński nie odniósł się do żadnego merytorycznego zarzutu, a jedynie napisał, że Kazimierz Sowa jest na utrzymaniu Waltera z TVN, Mazowiecki na utrzymaniu prezydenta Komorowskiego, a mnie zatrudnił kiedyś prezydent Gdańska, ergo wszyscy jesteśmy „utrzymankami” Platformy Obywatelskiej. W tym momencie skończyła się dyskusja merytoryczna, a ja miałem wrażenie, jakbyśmy wrócili do retoryki z okresu „Trybuny Ludu”. Tego typu formy publicznej rozmowy z pewnością nie zmniejszą polskich podziałów.

Inną możliwą odpowiedzią jest stwierdzenie, że to, co się stało, już się nie odstanie i możemy jedynie się z tym pogodzić, co najwyżej analizując zjawisko wzajemnej agresji. Przykładem takiej postawy są poglądy prof. Wojciecha Sadurskiego wyłożone w artykule Zdrajcy i durnie („Gazeta Wyborcza”, 20 września 2012 roku). W swoim tekście Sadurski napisał, że „oni” nas uważają za zdrajców, a my „ich” uważamy za durniów, i w taki sposób można realistycznie opisać dzisiejszy podział istniejący w polskim społeczeństwie. Mimo tej smutnej diagnozy nie stracił on jednak dobrego samopoczucia i doszedł do konkluzji, że „lepiej należeć do kategorii »zbrodniarzy«, którzy wiedzą, że zbrodni nie popełnili, niż do kategorii »idiotów«, którzy są przekonani o swojej mądrości”. Taka forma „dialogu” również daleko nas nie zaprowadzi.

Jako punkt wyjścia do innej, bardziej konstruktywnej odpowiedzi na pytanie o narastanie podziałów i agresji, można potraktować wywiad z Adamem Michnikiem („Gazeta Wyborcza”, 17–18 listopada 2012 roku), który wspominając utworzenie koalicji postkomunistów z Samoobrony ze skrajną prawicą LPR-u i PiS-u oraz z ojcem Rydzykiem, dodał: „Oni wszyscy nie byliby groźni, gdyby nie to, że Polska sukcesu nie znalazła języka rozmowy z Polską wykluczonych. To jest kwestia kluczowa”. Myślę, że jest to pogląd prawdziwy i że sedno dzisiejszych problemów tkwi w tym, że Polska sukcesu nie znalazła języka z Polską ludzi wykluczonych, tych, którzy poczuli się skrzywdzeni i odrzuceni, a nawet przegrani. I to jest coś, nad czym wszyscy powinniśmy głęboko się zastanowić, a nie z samozadowoleniem się pocieszać, że lepiej jest być „fałszywym zdrajcą niż prawdziwym durniem”. To jest wielki problem polskiej transformacji i dzisiejszych polskich podziałów.

Adam Michnik zapytany potem, jak wyjść z tego społecznego klinczu, odpowiada: „Nie wiem. Ja tylko diagnozuję”. A na kolejne pytanie „Może to i wina waszego środowiska, że na łamach »Gazety Wyborczej« nie znajdowało się miejsca na głos wykluczonych, inaczej myślących?” Michnik odpowiada: „To kompletny nonsens” i dodaje: „w tym samym czasie, gdy kształtował się autorytet »Gazety Wyborczej«, kształtował się autorytet »Tygodnika Solidarność«, którego naczelnym był Jarosław Kaczyński. Naprawdę nie jest moją winą, że czytelnicy wybrali nowy produkt, jakim była »Gazeta«, a nie zasłużony tygodnik”.

Redaktor naczelny ma święte prawo bronić swojej gazety, ale fakty wyglądały zgoła inaczej. Po pierwsze, „Gazeta Wyborcza” wystartowała jako głos całej „Solidarności”, całej polskiej wolnej opinii w dniu 8 maja 1989 roku. Zdobyła też sobie powszechny autorytet, bo w pierwszym okresie była gazetą bez porównania bardziej pluralistyczną niż w latach następnych i – jako niezależny dziennik – uzyskała nieporównywalną z żadnym innym medium „siłę rażenia”. „Tygodnik Solidarność” nie miał najmniejszych szans, by się z nią równać. Zwłaszcza po tym, gdy dopiero pięć miesięcy później – w atmosferze skandalu i strajku redakcji – jego naczelnym mianowany został Jarosław Kaczyński.

Po drugie, naczelny „GW” w swoim wyjaśnieniu automatycznie zakłada, że dychotomiczny i prawie rozłączny podział na Polskę „Gazety Wyborczej” pod Michnikiem i Polskę „Tygodnika Solidarność” pod Kaczyńskim był nieuchronnym faktem społecznym. Jestem pewien, że zarówno w 1989 roku, jak i w latach następnych można było uniknąć tak silnej polaryzacji, ale żadnej ze stron na tym nie zależało.

Mówię o tym, bo jestem przekonany, że jeśli wszyscy będziemy bili się w cudze piersi i nie zrobimy w swoich środowiskach rachunku sumienia, to logika agresji i jadowitości coraz głębiej będzie dzieliła Polaków.

Zrozumieć „innego”

Gdy zastanawiałem się nad rozwiązaniem tego problemu, przypomniała mi się postać Marka Kotańskiego. Przed 20 laty, kiedy zaczynał organizować domy opieki dla chorych na AIDS, po znalezieniu lokalizacji przyjeżdżał do konkretnej miejscowości, adaptował jakiś dom na ośrodek dla pacjentów, przywoził chorych i rozpoczynał działalność. Często jednak już w trakcie adaptacji budynku spotykał się z lękiem i nieufnością ze strony miejscowej ludności, a na murach ośrodków pojawiały się ksenofobiczne i podszyte obawami, agresywne napisy. Kotański zwoływał wtedy konferencję prasową, mówiąc o braku miłosierdzia mieszkańców i o napotkanym ciemnogrodzie, a wtórowały mu prawie wszystkie media w Polsce, podkreślając, jak mało jest tolerancji w ponoć katolickim kraju i że ci sami mieszkańcy, którzy co niedzielę spieszą tłumnie do Kościoła, nocami malują na murach obrzydliwe napisy.

Dopiero po jakimś czasie Marek Kotański dostrzegł błędy, które popełnił. Spróbował zrozumieć drugą stronę: jej specyficzne doświadczenia oraz sposób myślenia, a także to, że często zachowuje się ona agresywnie, bo czuje się zaatakowana oraz poniżana. I wtedy zmienił sposób działania. Najpierw jechał do danej miejscowości i rozmawiał z sołtysem, poznawał radnych, spotykał się z proboszczem, bibliotekarką czy też miejscowym lekarzem i przedstawiał im problem AIDS oraz informował o planowanej budowie ośrodka. Następnie organizował zebranie z mieszkańcami wsi, z udziałem tych właśnie lokalnych autorytetów. I po takiej rozmowie, często trudnej, niekiedy wręcz bolesnej, był zupełnie inaczej przyjmowany w owej miejscowości. Przejawy wrogości zanikały. Dzięki temu mamy dzisiaj dobrze rozwiniętą sieć Monaru i Markotu. Myślę, że takie postępowanie jest niezwykle ważne i właśnie czegoś takiego nam w Polsce zabrakło – próby zrozumienia „innego” zamiast łatwego osądu, empatii zamiast poczucia wyższości, wsłuchania się w inne niż nasze doświadczenie, w inną wrażliwość oraz sztuki partnerskiego dialogu.

Tego właśnie przez lata uczyła mnie dominikańska szkoła myślenia, której wielkim przedstawicielem był Tomasz z Akwinu. W Summie teologii ten wielki myśliciel, zanim sam rozważy jakąś kwestię, najpierw prezentuje wszystkie argumenty strony przeciwnej, i to w najbardziej niewygodnej dla siebie formie. Dopiero potem zaczyna swoje wywody. Étienne Gilson genialnie to określił, pisząc, że Tomasz z Akwinu działał zawsze „po linii największego oporu”. I tego właśnie zabrakło nam w Polsce – zbyt często szliśmy „po linii najmniejszego oporu”. Mam też na myśli Kościół, którego częścią się czuję.

To, o czym mówię, to nie tylko problem niewnikania w racje innych, ale też problem kolekcjonowania oraz nagłaśniania wszelkich błędów i potknięć naszych szeroko pojętych adwersarzy, aby się utwierdzać, że nasze poglądy są „jedynie słuszne”. Dotyczy to, po pierwsze – nieuczciwego intelektualnie – wrzucania wszystkiego i wszystkich, faktów oraz ludzi, do jednego worka, bez dystynkcji, bez żadnego cieniowania. Po drugie, jest to klasyczny przykład „czynienia spowiedzi z cudzych grzechów”.

Ad primum. Dla „strony kościelnej” każdy kłamliwy artykuł czy obraźliwa, antyklerykalna okładka otrzymuje ogólną „łatkę”: Media (w podtekście: zawsze i wszystkie) atakują Kościół. Co gorsza, nawet wtedy, gdy medialna krytyka jest słuszna, sięga się po ten argument. W ten sam sposób traktowana jest na przykład każda opinia opowiadająca się za metodą in vitro – niezależnie od tego czy jest to racjonalny, spokojny głos prezentujący poglądy zwolenników tej metody, czy demagogiczny, agresywny atak usiłujący znieważać wszystkich tych, którzy zgadzają się z argumentami strony katolickiej. Podobnie, pojedyncza wypowiedź agresywnej feministki zamienia się w tezę „feministki atakują Kościół”, a potem łatwo ewoluuje w kolejny pogląd: „Nie ma co dyskutować o pozycji kobiety Kościele, bo to są wymysły feministek”. Z kolei dla strony antykościelnej głupawy incydent z prowincjonalnych (proszę mieszkańców prowincji o wybaczenie) otrzęsin zamienia się w wielotygodniowe imputowanie najniższych pobudek i instynktów polskiemu duchowieństwu; skrajny cytat jakiegoś ostrzyżonego młodzieńca z ONR okazuje się miarodajnym głosem Kościoła, podobnie jak nie najmądrzejsze głosy niektórych polityków, związanych z Kościołem, są znacznie częściej cytowane i komentowane niż wypowiedzi papieży.

Ad secundum. Już Stańczyk słusznie natrząsał się z Dziennikarza: „Gotów mi płakać najrzewniej/ rozczulać się cudzych grzechów/ u bliskiego widzieć tramy/ zbrodnie, brudy, grzechy, plamy/ i za swojego bliskiego uczynić publiczną spowiedź”. Na pewno znacznie trudniej, lecz lepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby ze swoich grzechów rozliczały się media („Wyborcza” z grzechów „Wyborczej”, „Tygodnik Powszechny” z grzechów „Tygodnika”, „Rzeczpospolita” – „Rzeczpospolitej”, „Gazeta Polska” z własnych grzechów, „Gość Niedzielny” z grzechów „Gościa Niedzielnego”, itd.), politycy ze swoich błędów, a nie z błędów adwersarzy, prawnicy z tego, co niedomaga w wymiarze sprawiedliwości, profesorowie – w systemie edukacji, lekarze – w służbie zdrowia. Daleki jestem od aktualizacji Gomułkowskiego „pisarze do piór”. Bo choć wiem, że w dzisiejszej Polsce taki postulat brzmi trochę naiwnie, to zarazem sądzę, że bardzo wielu ludzi zgodzi się ze mną, że „czynienie spowiedzi z cudzych grzechów” jest zadaniem bardzo łatwym – nie wymaga najmniejszej odwagi cywilnej i intelektualnie jest zajęciem prymitywnie prostym, a przy tym całkowicie nieskutecznym – nic się przez taką „spowiedź” nigdy nie zmieni. Dlaczego zatem w Polsce – pozwolę sobie zadać pytanie – tak wielu ludzi sensownych i niegłupich postępuje właśnie w ten sposób? Przecież łatwo powinni dostrzec, że marnują swój czas i energię, idąc na moralną łatwiznę, parając się problemami intelektualnie miałkimi i mając całkowitą pewność nieskuteczności swych działań.

Nasze grzechy

By nie być gołosłownym, zacznę od wspólnoty Kościoła, z którą głęboko się utożsamiam i której powierzyłem swoje życie. Dlatego też na początku muszę podkreślić, że nie znoszę podziału na Kościół „otwarty” i „zamknięty”, bo jest tylko jeden Kościół, który tworzą bardzo różni bracia i siostry w Chrystusie.

Po pierwsze, rozpoczynając to skrótowe wyliczanie, mam nieodparte wrażenie, że przez grzech zaniedbania pozwoliliśmy pewnej ideologiczno-agresywnej wersji katolicyzmu stać się publiczną „twarzą” Kościoła w Polsce. Wersja ta jest aintelektualna, ignoruje nauczanie Soboru Watykańskiego II, przywłaszcza sobie postać Jana Pawła II w sposób ściśle werbalny, nie tylko nie mając żadnych praw do monopolizacji jego nauczania, ale też tego nauczania nie rozumiejąc, a nawet wręcz postępując wbrew niemu.

Drugi grzech, to sojusz z konkretną partią polityczną. Jest to wbrew katolickiej nauce społecznej. Nauczanie Synodu Polskiego i nauczanie Jana Pawła II są w tej materii absolutnie jednoznaczne – niezależnie od tego, o jaką partię by chodziło. Co gorsza, to grzech kolejny, taki sojusz łączy się często z agresją i pogardą wobec ludzi myślących inaczej. A taka forma postępowania jest nie tylko niezgodna z nauczaniem Jana Pawła II czy soboru, ale jest po prostu niezgodna z Ewangelią – obojętne czy dotyczy to ludzi, którzy należą do Kościoła, czy też tych, którzy się od niego dystansują.

Czwarty grzech, to bardzo częsta intelektualna miałkość, jednostronność oraz anachronizm analiz współczesnej kondycji świata, Kościoła, Polski, a także brak teologicznego myślenia. Nie ma dziś centrów intelektualnego dialogu, głębszych analiz rzeczywistości i krystalizowania poglądów, a także myślowego fermentu i ideowych sporów. Nie spełniają tej roli ani (często jedynie wegetujące) media katolickie, ani katolickie wydziały czy uniwersytety. I jest to wina – co najmniej grzech zaniedbania – nas wszystkich żyjących dzisiaj w Kościele. Znacznie lepiej natomiast mają się media ideologiczne, oferujące w pakiecie czarno-biały opis rzeczywistości, a z takiego podejścia płynie łatwość uogólniania i rzucania anatem.

Kościół to nie oblężona twierdza

Z tego z kolei wypływa mój piąty zarzut, czyli propagowanie wizji Kościoła jako oblężonej twierdzy, Kościoła bezustannie atakowanego przez wszystkich, którzy nie podzielają naszych poglądów. Takie ataki na Kościół niestety się zdarzają, co więcej, jest ich wiele, często są agresywne i jednostronne, a niekiedy wręcz obrzydliwe. Nie powinno to jednak być szokiem dla czytelnika Ewangelii. Chrystus wielokrotnie uprzedzał swoich uczniów o takim niekiedy smutnym, niekiedy wręcz strasznym stanie rzeczy. Ale Kościół, który On założył, to na pewno nie była oblężona twierdza. Zwłaszcza, że żyjąc w takiej bezustannie zagrożonej w swym istnieniu twierdzy, nieuchronnie dzieli się ludzi na trzy kategorie: sojuszników, wrogów i zdrajców. Są to w oblężonej twierdzy trzy podstawowe kategorie opisujące całość rodzaju ludzkiego. Żadna z nich nie jest jednak kategorią ewangeliczną. Przypomina mi się, jak w Zapiskach więziennych, czynionych w Kościele żyjącym w bez porównania trudniejszych niż dzisiejsze warunkach, kardynał Stefan Wyszyński zapisał, że chrześcijanin dzieli ludzi jedynie na tych, którzy są jego braćmi i siostrami w Chrystusie, oraz tych, którzy jeszcze o tym nie wiedzą. To jest podział prawdziwie ewangeliczny.

Szósty grzech, to nadmierna instytucjonalizacja. Wymiar instytucjonalny Kościoła jest ważny, nie można go lekceważyć. Jednakże w dzisiejszej Polsce – i nie jest to jedynie wina tendencyjnych mediów – Kościół kojarzy się z walką o miejsce na multipleksie, z politycznymi marszami, z dążeniem do wpisywania ocen z religii na świadectwie maturalnym, z administracyjnymi sporami o prawa własności, z przeciwstawianiem się metodzie in vitro czy z dążeniem do powiększenia odpisu podatkowego. Są pośród nich sprawy bardzo ważne (in vitro) domagające się poważnej rzeczowej dyskusji, są sprawy ważne (status majątkowy Kościoła) i mało ważne (polityczne marsze, które są dla Kościoła bardzo niedobre, ale w demokratycznym kraju nie można zabraniać demonstracji). Podstawowy problem tkwi jednak w tym, że Kościół kojarzy się dzisiaj bardzo wielu Polakom z instytucją dbającą głównie o swoje (mniej lub bardziej zrozumiałe) interesy. Znacznie mniej kojarzy się on z głoszeniem Ewangelii i z tym, że jest to wspólnota żyjącego w niej Zbawiciela (zanim ktoś rzuci we mnie kamieniem, że wykoślawiam rzeczywistość, niech zamówi reprezentatywne badania wśród polskiej młodzieży). Ten stan rzeczy obciąża nas wszystkich – biskupów, duchownych i świeckich.

Zaczyn jedności?

Na koniec tej niewesołej wyliczanki wymienić muszę grzech siódmy. Sobór Watykański II pięknie bowiem mówi o Kościele jako o germen unitatis – o zasiewie, zaczynie jedności (por. KDK 9). Nie oznacza to zgadzania się przez kościelną wspólnotę na wszystko, co dzieje się w jej otoczeniu. Czasem Kościół musi być znakiem sprzeciwu, ale nawet ten sprzeciw powinien być wyrażany z pokojem oraz miłością. Także więc wyrażając swój sprzeciw, a jest to sytuacja ekstremalna, Kościół powinien tworzyć, będąc zasiewem jedności, „kulturę przebaczania” (to termin Jana Pawła II). I jest to niesłychanie ważne w jego misji, by w praktyce ukazywać godność każdego człowieka, nawet nieprzyjaciół, by przerzucać mosty między ludźmi i budować dzieło wzajemnego przebaczania oraz pojednania. W tym nikt Kościoła nie zastąpi i nie jest w stanie zastąpić. Kościół, będąc wierny Ewangelii, musi tworzyć „kulturę przebaczania”, z której, to znów papież używał tej frazy, wypływa „polityka przebaczania”.

Otóż Kościół w Polsce, niestety, nie jest dziś wierny swojej posłudze wobec świata. Znacznie częściej niż germen unitatis, jest raczej germen discordiae, bywa zaczynem dzielenia i niezgody. I to jest mój wielki ból. I dlatego, że bardzo mi na tym Kościele zależy, mówię o tym publicznie. Jeśli bowiem nie zaczniemy publicznie wyznawać naszych win i zaniedbań – nie mamy prawa tego wymagać od innych. A bez spełnienia tego warunku nieufność, agresja, a nawet nienawiść będą zbierały w Polsce coraz obfitsze żniwo. I jest to bardzo zła perspektywa, zarówno dla Polski, jak i dla Kościoła.

1 Tekst ten został wygłoszony 28 listopada 2012 roku podczas debaty „Kościół wobec polskich problemów”, zorganizowanej w Warszawie przez Fundację im. Stefana Batorego. W nieco zmienionej formie ukazał się w najnowszej książce o. Maciej Zięby pt. Ale nam się wydarzyło wydanej przez oficynę „W drodze”, Poznań 2013.

Kościół wobec polskich problemów
Maciej Zięba OP

ur. 6 września 1954 r. we Wrocławiu, zm. 31 grudnia 2020 r. we Wrocławiu. Polski dominikanin, teolog, filozof, publicysta, badacz, znawca i popularyzator myśli Jana Pawła II oraz katolickiej nauki społecznej, założyciel i prezes...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze